Twardoch Szczepan - Rondo na maszynę do pisania.pdf

(421 KB) Pobierz
Twardoch Szczepan - Rondo na maszynę do pisania...
Twardoch Szczepan
Twardoch Szczepan
Szczepan Twardoch (ur. 23 grudnia 1979) - śląski
pisarz, z wykształcenia socjolog. Publikował w "śyciu",
"Opcjach", "Frondzie", "Arcanach" i "Strzale" jako
niezaleŜny publicysta. Był redaktorem działu literackiego
dwumiesięcznika "Christianitas". Stały felietonista i
współpracownik "Broni i Amunicji", stały
współpracownik kwartalnika "44 / Czterdzieści i Cztery".
Jego opowiadanie ObłĘd rotmistrza von Egern
nominowane było do nagrody Nautilus za rok 2003 i
zajęło w głosowaniu 4. miejsce. Opowiadanie pod
tytułem Rondo zdobyło Nautilusa za najlepsze
opowiadanie roku 2006. Za EpifaniĘ wikarego Trzaski
otrzymał zaś Srebrne WyróŜnienie Nagrody Literackiej
im. Jerzego śuławskiego w 2008.
195496691.001.png 195496691.002.png
Rondo na maszynĘ do pisania, papier i ołówek
Affettuoso con fuoco
Żadnej, żadnej książki. Wszystkie moje śliczne, piękne, wypieszczone, z pietyzmem
odkurzane, odkopane w antykwariatach, kupione na wyprzedażach, ukradzione w bi-
bliotekach, wywalczone na aukcjach, zdobyte na wojnie wszystkie moje książki zostały
za drzwiami, które zamknąłem na klucz, w mieszkaniu, którego progów już: nigdy nie
przesianie.- W lewą dłoń ująłem zawsze zaskakująco ciężki kuferek z moją maszyną
„Wanderer-Continental'', po czym zwróciłem się w kierunku schodów, spojrzałem
ostatni raz na brzydki olejny kicz, wiszący od zawsze na naszej klatce schodowej i
zszedłem na dół. W bramie stał stróż, stary chyba jak ta kamienica, zrośnięty z nią jak
mech z kamieniem. Podałem mu klucz i uścisnąłem prawicę. Pokiwał głową, robiąc
smutną minę,.
- Żegnaj, chłopcze powiedział i poprawił się zaraz: Znaczy się, do widzenia panu,
panie R,
- Do widzenia, panie dozorco - odparłem.
Staliśmy przez chwilę zakłopotani, bezsensownie potrząsając dłońmi. Wreszcie
stróż wymamrotał pod nosem coś o zamiataniu i odwrócił się zmieszany, prawie
wyszarpując swoją dłoń z mojej. Wyszedłem na deszczową, szarą ulicę.
Samochód już czekał. Ciotka Weronika była tak uprzejma i użyczyła mi na ten jeden
raz swojego adlera z szoferem, który teraz wyrwał mi bagaż z rąk, po czym usłużnie
otworzył mi drzwiczki, kłaniając się, jakbym był co najmniej następcą tronu. Rozsiadłem
się wygodnie na tylnej kanapie, wyjąłem papierośnicę - kierowca już usłużnie podawał
mi ogień - i zaciągnąłem się tytoniowym dymem. Chwilę później ruszyliśmy.
Zza pokrytej kroplami deszczu szyby przypatrywałem się mojemu miastu.
Mijaliśmy secesyjne kamienice, przyzwoicie i mieszczańsko składające się na miejską
tkankę. Spośród nich w niebo dumnie celowały wieże kościołów strzelista neogotyckiej
świątyni pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła, tępo ścięta, basztę przypominająca
wieża prawdziwie gotyckiego kościoła Wszystkich Świętych, jedynego w obrębie
dawnych murów miasta. Potem dwie wieże ewangelickiego zboru, dalej barokowy
klasztor. A potem resztki murów, zamek, znowu ulice. Samochód podskakiwał na
brukowanych kocimi łbami jezdniach. Minęliśmy pusty tramwaj. Ludzi nie było wielu,
listopadowy, zimny i mokry wieczór nie zachęcał do spacerów. W mdłym świetle
gazowych latarni przemykali się przechodnie, przykurczeni i schowani pod parasolami.
Tylko wyjeżdżając z miasta minęliśmy dziarsko maszerujący niewielki oddział skautów.
Odziani w brązowe mundurki chłopcy zdawali się nie przejmować deszczem i chłodem.
Odwróciłem się na siedzeniu i patrzyłem przez tylną szybkę- prowadził ich niski,
korpulentny instruktor, którego podkręcone wąsiki i skautowski kapelusz przywiodły
 
mi na myśl komiczne figury Meksykanów z obejrzanego niedawno westernu. Peleryna
zabawnie układała mu się na pękatym brzuchu, a spod jej skraju błyskały nagie łydki.
Z deszczem zmieszały się pojedyncze płatki śniegu. Zapytałem kierowcę o godzinę.
Jest dwudziesta czterdzieści sześć, proszę łaskawego pana - odpowiedział,
sprawdziwszy uprzednio na kieszonkowym zegarku,
A więc mamy jeszcze sporo czasu - pomyślałem. Na szczęście szofer nie był gadułą -
a może był na tyle spostrzegawczy, że dostrzegł, iż wolę milczeć. Jechaliśmy w ciszy,
prostą, dobrą asfaltową drogą, jak strzała przecinającą czarne, ponure pola, tylko z
rzadka podzielone wstęgami miedz i kępami krzaków. Na drutach telegraficznych
stada przemoczonych gawronów i kawek stroszyły pióra, beznamiętnie przyglądając się
smutnemu światu.
Po trzech godzinach podróży, w ciągu której nie wymieniliśmy już ani słowa,
przekroczyliśmy rogatki portowego miasta, które było pierwszym moim przystankiem
w drodze do Nowego Świata.
Wielu takich jak ja od wieków mijało mury tego hanzeatyckiego portu, niegdyś tak
potężnego, którego handlowe kogi i nefy zawijały do wszystkich portów ówczesnego
świata, od Konstantynopola po Hamburg, karawele i karaki wypływały daleko poza
Zwrotnik Raka, galeony i fregaty dzielnie stawiały czoło zapuszczającym się na nasze
morze Anglikom, a śmigłe kutry i kecze zręcznie umykały francuskim korwetom, raz za
razem łamiąc ogłoszoną przez Napoleona blokadę kontynentalną. Na każdym rogu
widać tutaj było ślady dawnej świetności, na pysznie zdobionych fasadach
niderlandzkich kamienic, w wyniosłych wieżach ratusza, na ciężkich murach
kupieckich składów. Jednakże, w chwili gdy i mnie przyszło żegnać tam Europę, miasto
było już Tylko cieniem dawnej świetności, pełniąc głównie rolę portu wojennego.
Minęliśmy stojące przy nabrzeżu potężne okręty: flagowa jednostka naszej floty,
pancernik „Weygand”, za nim dwa mniejsze niszczyciele, oznaczone tylko numerami.
Gdy pozostawiliśmy za sobą ostatnią budkę strażniczą, pilnowaną przez
uzbrojonego w staroświecki karabin marynarza w granatowym płaszczu, przed nami
pozostał tylko fragment pustego nabrzeża - i zaraz przekroczyliśmy bramę portu
pasażerskiego. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjąłem swój bilet. Ileż
razy skrupulatnie oglądałem ten ręcznie wypisany i upstrzony setką pieczątek skrawek
papieru-mimo to ponownie, tym razem ostatni już raz, chciałem sprawdzić, gdzie
cumuje mój statek. Bilet był moim magicznym artefaktem, moim odpustem zupełnym -
przepustką do raju. Statek, który miał mnie do tego raju zawieźć, widać było już od
bramy, bo nabrzeże rzęsiście oświetlono - granatowe burty, cztery smukłe i pochyłe
kominy, złoty napis „Cesarzowa Zofia”. Na statek prowadziły dwa trapy. Przy jednym
kłębił się spory tłum ludzi, krzyczących, pchających się i wydziwiających sobie
nawzajem. Przy drugim trapie stało niewielkie biureczko, za którym człowiek w
oficerskiej czapce pieczołowicie wypełniał rubryki grubej książki, osłaniany przez
młodego marynarza z parasolem. Angielski napis głosił: „First and second class
passengers are welcome here”. W milczeniu wskazałem kierowcy palcem drugi trap.
Podjechaliśmy tam powoli, statecznie; samochód stanął, szofer wyskoczył, otworzył mi
drzwi i wyjął mój niewielki bagaż. Podszedłem do stolika i okazałem swój bilet razem z
paszportem. Oficer rzucił nań okiem, zaglądnął do paszportu, spojrzał na mnie zasko-
czony i rzekł:
- Jesteśmy zaszczyceni, panie R.
- Dziękuję - odpowiedziałem, lekko zmieszany.
Oficer zaś wstał pospiesznie i krzyknął w stronę statku, wzywając stewarda. Kilka
sekund później wspinałem się po trapie, odprowadzany nienawistnymi spojrzeniami
tych, którzy ciągle tłoczyli się przy wejściu dla drugiej i trzeciej klasy, zmuszani do
otwierania i wybebeszania walizek, obmacywani, wypytywani.
Steward zaprowadził mnie do mojej kabiny, w której spędzić miałem najbliższe
tygodnie. Była to wygodna kajuta z dużym łóżkiem (czy raczej koją), szafą o lustrzanych
drzwiach, nocnym stolikiem i tym podobnymi utensyliami. Sypialnia łączyła się z
niewielkim gabinetem - kilka dni wcześniej, gdy kupowałem bilet, zażyczyłem sobie
kabiny z miejscem do pracy - gdzie stało biurko i wygodny fotel tuż pod niedużym
okrągłym oknem, czyli buląjem. Drugie drzwi prowadziły do łazienki. Wszystko
urządzono ze smakiem, bez przepychu, ale z akcentami podkreślającymi luksusowy
charakter tego miejsca: meble były najlepszego gatunku, w stylu art deco - geometryczne
w formie i pozbawione zdobień, pościel uszyto z prawdziwego jedwabiu, w łazience
armatura była pozłacana, na ścianie zaś wisiało kilka gustownych grafik - kobiecych
aktów w akwaforcie.
Rozejrzawszy się, zdjąłem płaszcz i kapelusz. Otwarłem walizkę i przełożyłem
zawartość do szafy, starannie rozkładając ubrania na półkach, wieszając marynarki i ko-
szule. Maszynę do pisania ustawiłem na biurku w gabinecie, obok na blacie położyłem
papier. Spojrzałem na zegarek - statek odpływał za dziesięć minut. Narzuciłem na
ramiona płaszcz i wyszedłem na pokład. Chciałem patrzeć na niknące w mroku i mgle
nabrzeże, chciałem mieć wyraźny i czysty, utrwalony w umyśle ostatni widok Starego
Świata. Właśnie takiego, ciemnego i za mgłą. Stałem, opierając dłonie na zimnym
metalu nadburcia, patrzyłem na migoczące światła miasta.
- Czy byłby pan tak uprzejmy i użyczył mi na moment swojego płaszcza?
Zostawiłam etolę w kabinie, a tutaj jest tak przenikliwie zimno.
Miękki, kobiecy głos, z delikatnym zagranicznym akcentem. Odwróciłem się
pospiesznie - stała, niby drżąc z zimna, w zielonym kostiumiku i jednocześnie
taksowała mnie wprawnym okiem. Była piękna, kobieca i wyzywająca, miała jasne,
pozornie niedbale ułożone włosy, mocną, szkarłatną szminkę i ostry makijaż, który w
słabym świetle nadawał jej rysom wyrazistości. Pomyślałem o mojej żonie i natychmiast
zdjąłem z ramion palto.
- R. - przedstawiłem się.
- Natalia - odparła, stając obok mnie, twarzą w kierunku lądu. - Żegna pan Europę?
- zapytała po chwili.
- Europy już nie ma, droga pani... nie żegnam się; patrzę na nią raz jeszcze, aby
dobrze ją zapamiętać i przypomnieć sobie ten wstrętny widok zawsze wtedy, kiedy
najdzie mnie głupia nostalgia lub chęć powrotu — dodałem po chwili milczenia, cicho.
Zaśmiała się życzliwie.
- Mówi pan tak, jakby stał pan w pokoju sypialni i patrzył na falujące pośladki
gacha, który pieprzy pańską żonę. Żeby ją sobie obrzydzić!
Zamurowało mnie. Znałem wiele wulgarnych kobiet, ale żadna nie była przy tym
inteligentna.
- Czy Europa pana zdradziła? - pytała dalej.
- Chodźmy na drinka - zaproponowałem.
- Pod warunkiem, że nie skończymy na jednym, człowieku, któremu kontynent
przyprawił rogi.
Gdy siedzieliśmy już przy stoliku, dyskretnie rozjaśnionym światłem lampki w
zielonym kloszu, i popijaliśmy koniak, zapomnieliśmy prawie, że jesteśmy na statku.
Nie słychać było wycia wiatru, lecz ciche zawodzenie czarnoskórej piękności, niedbale
opartej o fortepian, na którym grał jazzman z papierosem w ustach - jeszcze nie
odcumowaliśmy, a już było jak w Ameryce! Nie chlupot fal, tylko brzękanie szklanek,
przesuwanych za kontuarem przez uprzejmego barmana, zamiast krzyków mew roz-
legał się cichy zgiełk, charakterystyczny dla klubów i knajp - zlane w jedno dźwięki
wielu rozmów, odgłosu sztućców uderzających o porcelanę, stuknięć odstawianych na
blat szklanek czy niesłyszalnego, bezgłośnego szumu popiołu spadającego z czubka
papierosa. Nie czułem zapachu ryb, ale palący smak starego alkoholu i woń dobrego
tytoniu. I jej perfumy, ciężkie, mocne, choć nie pachnące ciągle, lecz tylko uderzające co
jakiś czas przy gwałtowniejszym ruchu, jakby gdzieś pomiędzy pysznymi
zaokrągleniami jej ciała krył się cały ich zapas, wyzwalany nagłymi poruszeniami rąk
czy skrętami szyi. Oddając mi płaszcz, zdjęła również żakiecik, pozostając w wyde-
koltowanej, acz surowej poza tym bluzce. Siedziała naprzeciwko mnie, założyła nogę na
nogę (śliskie cieliste, błyszczące, nylonowe rajstopy, moja żona marzyła kiedyś o takich),
oparła łokcie na stole, a brodę na dłoniach i z zainteresowaniem pomieszanym z kpiną
słuchała mojej rozwlekłej autoprezentacji.
Zacząłem od tego, że jestem pisarzem - jak zauważyłem, po takim przedstawieniu
ludzie są skłonni znieść daleko więcej niż przy zwykłym śmiertelniku, jakby paranie się
pisarstwem dawało większe prawa do towarzyskiej autoanalizy, roztrząsania przed
innymi własnego ja.
Padło oczywiste pytanie.
- Co piszesz? - w drodze z pokładu do klubu przeszliśmy na ty, co mnie ucieszyło,
bo lubię zwracać się do kobiet po imieniu. Mój ojczulek twierdził, że między mówie-
niem kobiecie po imieniu a spaniem z nią jest mniejszy dystans niż między zwracaniem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin