07 Szaleńcza afera.rtf

(253 KB) Pobierz
ALFRED HITCHCOCK

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

SZALEŃCZA AFERA

 

 

NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

Przełożyła: IWONA LIBUCHA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SIEDMIORÓG


ROZDZIAŁ 1

Szumy na taśmie

 

              Bob Andrews przeciskał się przez tłum kłębiący się na pchlim targu w Rocky Beach. Było ciepłe, środowe południe, ostatni dzień szkolnego roku, i Bob aż skręcał się z niecierpliwości, żeby nareszcie coś zrobić!

              Dookoła słychać było ostre dźwięki rocka — chłopcy z zespołu Hula Łups dawali z siebie wszystko i jak zwykle nikt nie mógł ustać w miejscu. Nie ma się co dziwić, że Łupsy mają zapewniony udział w finale rockowego konkursu Jimmy’ego Cokkera! Ich dzisiejszy występ był jakby próbą przed wielkim koncertem w przyszłą sobotę, i to w dodatku płatną.

              Bob przerzucił z ręki do ręki kartonowe pudło i zrobił kilka tanecznych kroków. Był przejęty jak nigdy. To przecież agencja Rock-Plus, której założycielem i właścicielem jest Sax Sendler, reprezentuje Hula Łupsów, a on, Bob, jest prawą ręką Saxa!

              Teraz właśnie gnał na spotkanie z szefem. Z zadowoloną miną lawirował między dziesiątkami stoisk, na których można było kupić wszystko — od młotków, poprzez zabawki, aż po biżuterię. Piękne dziewczyny szczerzyły zęby do niego, a on rozdawał uśmiechy na prawo i lewo, nic sobie nie robiąc z wrażenia, jakie wywiera.

              — To zęby — usłyszał nagle za sobą.

              — Coo?

              — Uzębienie... Nie ma żadnych wątpliwości, brachu, masz zabójczy uśmiech.

              Pete Crenshaw, który właśnie dogonił przyjaciela, pokiwał głową. Biegnąc z tyłu, miał świetną pozycję obserwacyjną i dokładnie widział, jak sama obecność Boba działa na dziewczyny. Nie chodziło tylko o wygląd, chociaż Bob — wysoki, opalony blondyn o niebieskich oczach, ubrany w podkoszulek i nieskazitelne, jasne dżinsy — śmiało mógłby liczyć na zwycięstwo w wyborach „Mister California”, gdyby tylko zechciał wziąć udział w tego typu imprezie.

              Chodziło o coś zupełnie innego. Najpotężniejszą bronią Boba był czar, który promieniował z niego jak ciepło z rozgrzanego pieca.

              — Co za uśmiech! Fantastyczny! — ciągnął Pete. — W sam raz na reklamy pasty do zębów. Wyglądałbyś świetnie na wielkich plakatach.

              Pete miał na sobie podkoszulek z emblematem L. A. Lakers, swojej ulubionej drużyny koszykarskiej, i zakurzone dżinsy, z walkmanem przypiętym do paska. Bardzo wysoki, świetnie zbudowany, z pasją uprawiał wszelkie sporty. Był w takiej formie, że kilkuminutowa pogoń z parkingu za Bobem nie pozostawiła na nim śladu — nawet się nie zasapał. I jemu dopisywał humor. Jakoś udało się mu przeżyć końcowy test z geometrii, uznał więc, że zasłużył na wakacje.

              — Albo przestaniesz mówić o moich zębach — zagroził Bob — albo powiem Kelly, że oglądasz się za innymi.

              Kelly Madigan, dziewczyna Pete’a, owinęła go sobie dookoła małego palca. Tak przynajmniej utrzymywał Jupiter Jones, trzeci z trójki przyjaciół.

              — I tak ci nie uwierzy — parsknął Pete i odgarnął z czoła ciemnorude włosy. — Wie, że nie mam żadnych szans, jeśli ty jesteś w pobliżu.

              Bob zaśmiał się i ruszył z Pete’em w kierunku estrady. Miał spotkać się tam z Saxem, żeby odebrać ulotki reklamujące udział Łupsów w wielkim sobotnim finale. Obiecał przy okazji poznać Pete’a z członkami zespołu, pod warunkiem że Pete odwiezie go do domu.

              — Tylko nie zapomnij, że mamy potem zajrzeć do twojego volkswagena — przypomniał Pete. — A co konkretnie jest z nim nie tak?

              — Ja mam to wiedzieć? — obruszył się Bob.

              — Bardzo cię przepraszam — roześmiał się Pete.

              Wprawdzie Bob radził sobie z dziewczynami jak nikt inny, ale z drugiej strony — nikt inny nie wykazywał równej mu tępoty w zagadnieniach motoryzacyjnych.

              — Czyżbyś miał zamiar otworzyć tu własne stoisko? — Pete wskazał wypełnione pudło, które Bob wciąż trzymał pod pachą. — Co tam masz?

              — Cenne rzeczy osobiste.

              — Wygląda na to, że wyczyściłeś swoją szkolną szafkę.

              — Szkoła się skończyła. Dzisiaj. Nikt cię o tym nie poinformował?

              — Poinformował. Wyrzuciłem wszystko do kosza. Wydaje mi się, że ty też powinieneś to zrobić — powiedział Pete, zaglądając do pudła.

              Wewnątrz były podarte notatki, stare pióra i zużyte gumki, jakieś papiery, zgnieciona czapka i praca semestralna z biologii, zatytułowana „Cykl życia muszki owocówki”. Całość wieńczył pusty plecak.

              — Wszystko może się kiedyś przydać... — zaczął poważnie Bob i przerwał gwałtownie. — Popatrz! — wykrzyknął.

              Nad stoiskiem, które właśnie mijali, widniał nagryzmolony naprędce napis: „Okazja! Tanie kasety! 2 dolary za jedną, 5 dolarów za trzy!”

              — Daj spokój! — skwitował Bob jęk Pete’a i w jednej chwili znalazł się przy stole, na którym leżały setki różnokolorowych kaset.

              — A Sax? Przecież się z nim umówiłeś — Pete nie miał zamiaru ustąpić. — Pal sześć Saxa, ostatecznie to twój szef. Ale samochód? Mieliśmy go naprawić. Nie wspomnę już o tym, że Jupe na nas czeka.

              — Mamy mnóstwo czasu — Bob przeglądał właśnie kasetę za kasetą. — Jupe i tak bawi się jakąś maszyną, którą właśnie wynalazł w składzie wuja Tytusa. Nawet nie zauważy, jak się spóźnimy.

              Wuj Tytus i ciotka Matylda — opiekunowie Jupitera — byli właścicielami składu złomu, który przekształcił się samoistnie w skład wszelkich staroci. Właśnie tam Jupe, Pete i Bob — wówczas zaledwie trzynastoletni założyli swoją agencję Trzej Detektywi. Dziś, po czterech latach, byli znani w całym Rocky Beach jako najmłodsi i najskuteczniej działający prywatni detektywi.

              — W czymś pomóc? — usłyszał nagle Bob.

              Podniósł głowę. Wpatrywała się w niego para bardzo czarnych oczu. Potem zauważył wąski nos i kwadratową szczękę. Wszystkie te cechy złożyły się w zdecydowanie azjatycką twarz należącą do niedużego człowieka, który bębnił palcami o blat stołu. Dziwne było to, że nie wybijał bynajmniej rytmu kolejnej, jeszcze bardziej szalonej piosenki Łupsów. Nie. Facet był wyraźnie zdenerwowany.

              — Dziękuję. Sam coś sobie znajdę. Niezły wybór tu macie.

              — Za trzy płacisz tylko pięć baksów — sprzedawca mówił z lekkim obcym akcentem.

              Nie bardzo starał się zdobyć nowego klienta. Przez cały czas wpatrywał się w tłum, jakby kogoś szukał.

              — Pospiesz się! — zażądał Pete. — Ja naprawdę chcę się spotkać z Hula Łupsami.

              — Już się robi.

              Bob zdecydował się na stare przeboje zespołu Kszyk w Krzakach, reggae grane przez jakąś grupę z Karaibów i rap w wykonaniu Eksplozji Mocy Pana Watta. Sprzedawca chwycił podane mu pięć dolarów i wcisnął je do kieszeni.

              — Nareszcie! Drzyjcie, gwiazdy rocka, bo nadchodzę ja! — wykrzykiwał rozentuzjazmowany Pete.

              Bob porwał z ziemi swoje pudło i ruszył za przyjacielem.

              — Wiesz — tuż pod sceną Pete odwrócił się gwałtownie — oni są naprawdę super!

              — A nie mówiłem? Sax jest pewien, że wygrają konkurs Jimmy’ego Cokkera. A wiesz, jaka jest główna nagroda? Dziesięć tysięcy dolarów plus sześciotygodniowa trasa koncertowa plus kontrakt z wytwórnią płytową. Taki kontrakt może zrobić z nich gwiazdy!

              — Kiedy to się rozstrzygnie?

              — Za trzy dni, w najbliższą sobotę w Los Angeles.

              Estrada znajdowała się na niewielkim wzniesieniu w samym środku targu. Dookoła ciągnęły się setki stoisk, straganów i zwykłych stolików. Ludzie byli wszędzie. Tańczyli, śmiali się, jedli watę cukrową albo prażoną kukurydzę, kupowali i sprzedawali — wszystko w rytmie narzuconym przez muzykę Łupsów.

              Bob i Pete obeszli scenę, żeby dostać się na zaplecze i znaleźć Saxa. Za kulisami było trochę spokojniej. Dało się nawet rozmawiać. Pete wepchnął podkoszulek w spodnie. „Nie — pomyślał — przedtem było lepiej”. Wyciągnął go z powrotem.

              — Jest mój człowiek! — rozległ się głos Saxa Sendlera.

              Po chwili on sam wychynął zza ściany wzmacniaczy.

              Sax miał czterdzieści kilka lat. Ubrany był jak zwykle w czarne spodnie, powyciągany sportowy pulower i wysokie sznurowane buty. Długie włosy, poprzetykane tu i tam siwizną, związał z tyłu w mały kucyk.

              Oficjalnie Bob pracował w Rock-Plus jako goniec, ale oprócz tego był doradcą szefa, jego ekspertem od młodzieżowych gustów, a nawet organizatorem koncertowych tras niektórych zespołów. Żadna praca nie sprawiała mu dotąd takiej frajdy.

              — Co tam masz? — Sax z zainteresowaniem popatrzył na pudło Boba.

              Ciekawość świata we wszystkich przejawach cechowała Saxa zawsze — w dawnych czasach, kiedy był hippisem, i teraz, kiedy został znanym impresariem.

              — Szkolne śmieci — odpowiedział za kolegę Pete.

              — I kilka kaset, które od zawsze chciałem mieć. Kupiłem je tutaj prawie za darmo — Bob pokazał Saxowi swój łup.

              — Już niedługo będziemy kupować nagrania Łupsów — mruknął Sax, przeglądając kasety.

              Nagle Bob zajrzał Saxowi przez ramię.

              — No nie! — krzyknął.

              — Co się dzieje? — podskoczył Pete.

              — Błąd. Na okładce jest Krzyk w Krzakach.

              — No i co? — Pete nie rozumiał, o co chodzi.

              — Jest „rz” zamiast „sz”. Powinno być Kszyk w Krzakach.

              — Czyżby wielkich wytwórni nie było stać na specjalistów, którzy sprawdzają pisownię tytułów? — zdziwił się Pete.

              — Rzecz w tym — wyjaśnił Sax — że legalne wytwórnie nigdy by nie wypuściły na rynek okładki z błędem.

              Przyjrzeli się dokładnie kasetom. Coś było z nimi nie tak. Litery rozmywały się na brzegach, kolory okładek nie były dobrze spasowane, niektóre teksty wyglądały, jakby ktoś wystukał je na starej maszynie do pisania, a potem powielił. Rysunek na wkładce Kszyku w Krzakach wydał się im dziełem nieudolnego amatora, odbitym na kolorowej kserokopiarce.

              — Trzeba je przesłuchać — Pete z ponurą miną odpiął walkmana.

              Posłuchał chwilę i podał słuchawki dalej. Nie było wątpliwości — od szumów na pierwszej kasecie bolały zęby, druga nagrana była zbyt wolno, a jęk, który się z niej wydobywał, wcale nie przypominał muzyki, na trzeciej nie dawało się rozróżnić słów.

              — Rozbój w biały dzień! — z trudem wydusił z siebie Bob.


ROZDZIAŁ 2

Pierwsze starcie

 

              — Piraci! — wykrzyknął Bob.

              — Całkiem możliwe — kiwnął głową Sax. — Takie miejsca zawsze przyciągają podejrzany element.

              Pete wytrzeszczył oczy.

              — Możecie mi wyjaśnić, o czym mówicie? — zapytał.

              — Kupiłem pirackie kasety. Przegrane z płyt albo taśm i sprzedawane jako oryginalne. Zerowa jakość nagrania. Nic mnie bardziej nie wkurza.

              — Co masz zamiar z tym zrobić? — zapytał Sax.

              Bob popatrzył na Saxa, potem na Pete’a i wysunął dolną szczękę.

              — Idę — powiedział. — Muszą mi oddać forsę.

              — Czekaj. Przecież obiecałeś przedstawić mnie Łupsom — marudził Pete.

              — Będziemy z powrotem, zanim skończą ten kawałek! Tylko się ruszajcie!

              I Bob z pudłem pod pachą pognał wąskim przejściem między straganami. Mruczał coś wściekle pod nosem, ale Pete i Sax, biegnąc z tyłu, nie rozróżniali słów.

              — Ciekaw jestem, jak to zrobi — Sax, który kochał takie sytuacje, był zachwycony.

              — To tu!

              — Patrzcie! — zawołał Pete. — Teraz jest tam dwóch facetów!

              Rzeczywiście. Drugi mężczyzna, wyższy i tęższy, też miał azjatyckie rysy. Wyraźna blizna, ciągnąca się od oka aż do szczęki, nadawała jego twarzy groźny i złowrogi wyraz.

              „A może to nie z powodu blizny — pomyślał Bob. — Może facet naprawdę jest zły?”

              Obaj piraci pospiesznie pakowali kasety do pudeł, które wrzucali do stojącej obok furgonetki. Było to bardzo dziwne, gdyż nikt inny nawet nie myślał o zwijaniu interesu. Kiedy Bob, Pete i Sax dotarli do stoiska, większość taśm znajdowała się już w samochodzie.

              — Przyszedłem oddać te kasety — odezwał się uprzejmie Bob, wyciągając rękę z taśmami. — Proszę o zwrot pieniędzy. To są zwykłe podróby. Kosztowały mnie pięć dolarów.

              Mężczyźni nawet na nich nie spojrzeli. Bardzo im się spieszyło. Mniejszy z niewiarygodną wprost szybkością układał kasety w kartonach, a ten z blizną biegiem odnosił je do samochodu. Rozmawiali cicho, w nierozpoznawalnym dla Boba języku, i przez cały czas obserwowali otaczający ich tłum.

              — Panowie — zaczął znowu Bob, tym razem głośniej, i zacisnął ręce na swoim pudle. — Ten cały interes śmierdzi z daleka. Chcę swoje pięć dolarów, i to zaraz.

              Żadnej reakcji. Jakby Boba tam nie było.

              — Bądźmy rozsądni — wtrącił Sax tonem poważnego człowieka interesu. — Wszyscy tutaj wiemy, że to pirackie nagrania. Chłopak chce swoją forsę. Wy nie chcecie, żeby zjawiła się tu policja. Nie utrudniajcie sobie życia i oddajcie szmal.

              Wtedy facet z blizną znieruchomiał na moment. Podniósł głowę i nieprzyjemnym głosem wyrzucił z siebie kilka słów w niezrozumiałym języku. Potem spojrzał na Boba nienawistnym wzrokiem i wyrwał mu z ręki kasety.

              — Ej, ty! — Bob zachwiał się, próbując je odzyskać i równocześnie nie wypuścić z ręki swoich szkolnych skarbów.

              Ale było za późno. Kasety zniknęły w paczce, do której mały ładował pozostałości ze stoiska.

              Tego Pete nie mógł już znieść. Czuł, jak wszystkie mięśnie na szyi napinają mu się z wściekłości. Szybkim ruchem złapał obu mężczyzn za ręce i przytrzymał je w górze.

              — Mój... kolega... chce... swoje... pieniądze — wycedził przez zaciśnięte zęby. — I to zaraz!

              Coś dziwnego stało się z tamtymi dwoma. Ich twarze przybrały zadziwiający szarozielony odcień. Wydawało się, że obaj zaraz upadną. Pete był tak zaskoczony ich reakcją, że zwolnił na chwilę uchwyt.

              Ta jedna chwila wystarczyła, żeby wyrwali się z uścisku. Potem złapali resztkę kaset i pognali do furgonetki. Pete wykonał skok nad stołem i pobiegł za nimi. Bob i Sax, którzy musieli okrążyć stoisko, zostali trochę z tyłu.

              Nagle gdzieś w tłumie rozległ się wrzask. Towarzyszył mu odgłos szybkich kroków. Wciskając dwa ostatnie pudła do bagażnika, piraci odwrócili się ze strachem. Mały szybko zatrzasnął tylne drzwi, a ten z blizną rzucił się do kierownicy.

              Dwaj nowi ludzie, którzy pojawili się w pobliżu, również nie wyglądali na sympatycznych. Najwyraźniej i oni kierowali się do samochodu. Śladem Pete’a przeskoczyli stolik. Jeden z nich, blondyn o zimnej, bezczelnej twarzy i wielkich stopach, z całych sił odepchnął Boba i Saxa, którzy weszli mu w drogę. Drugi miał azjatyckie rysy, zdecydowaną na wszystko minę i czarne, błyszczące z wściekłości oczy.

              W jednej chwili blondyn wyciągnął małego z samochodu i zdzielił go w szczękę z taką siłą, że tamten upadł na ziemię. Blondyn nawet na niego nie spojrzał, tylko zaatakował szoferkę. Złapał za szyję faceta z blizną i wywlókł go z auta. Rozpoczęła się ostra bijatyka.

              Tymczasem mniejszy pirat próbował się podnieść. Kiedy wreszcie stanął, zataczając się na boki, zarobił następny cios. Azjatycki towarzysz blondyna wykrzykiwał coś w tym samym nieznanym języku. Mały nie odpowiadał. Zrobił unik i próbował uciec.

              Pete, Bob i Sax popatrzyli po sobie.

              — Co tu jest grane? — spytał Sax.

              — Pojęcia nie mam — wzruszył ramionami Pete.

              — Bardzo to dziwne — rzucił Bob. — Gdyby tutaj był Jupe, powiedziałby, że to sprawa dla Trzech Detektywów.

              U ich stóp słychać było szarpaninę, głuche echo ciosów i wściekłe przekleństwa. Siły były równe — dwóch na dwóch. Pete chciał komuś pomóc, ale za nic nie mógł się zorientować, którzy z nich są „ci dobrzy”.

              — Sax... — zaczął.

              — Mowy nie ma — przerwał mu Sax, zaplatając ręce na piersi. — Nawet nie wiadomo, co się tutaj dzieje.

              Tłum ciekawskich gęstniał z każdą chwilą. Piraci byli na przegranych pozycjach. Nagle facet z blizną powziął desperacką próbę ucieczki. Oglądając się przez ramię, skoczył w kierunku samochodu. Blondyn, nie marnując ani sekundy, rzucił się za nim. Bob zorientował się, że stoi dokładnie na ich drodze, i cofnął się o krok. Niestety, było za późno. Poczuł, że ktoś na niego wpada. Przewrócił się i uderzył głową w jakiś twardy przedmiot. Wypuścił z rąk pudło. Przed oczami pojawiły mu się czerwono-niebieskie kręgi. W głowie czuł nieznośny ból.


ROZDZIAŁ 3

Jak we mgle

 

              — Bob! Bob! Słyszysz nas?

              Bob z trudem uniósł głowę. Obok niego klęczeli Pete i Sax, a dalej... ktoś próbował ukraść jego pudło... Wyglądał na mniejszego z piratów. Co najdziwniejsze — unosił się nad ziemią... i on, i pudło płynęli sobie spokojnie w powietrzu.

              Co się dzieje? Chyba nie zwariował? Próbował wstać, ale nie dał rady. Każda z jego nóg musiała ważyć tonę, a gdy do tego dodać kolejną tonę na ręce, trudno się dziwić.

              Zrezygnowany zamknął oczy.

              — Bob!

              „Dlaczego ten Pete tak krzyczy?”

              — Dobrze się czujesz? — Sax przynajmniej mówił ciszej.

              Bob leżał płasko rozciągnięty. O włos od swojej głowy miał metalowe pudło na narzędzia — na sąsiednim straganie sprzedawali bowiem sprzęt do majsterkowania.

              — Auuu — jęknął, znowu próbując wstać.

              Pete przygwoździł go do ziemi.

              — Nawet się nie waż — usłyszał głos Saxa. — Poczekaj, aż się lepiej poczujesz.

              — Czy oni wciąż się biją? — Bob powoli otworzył oczy.

              Potem namacał guz w tyle głowy. Bolało! Że też akurat musiał trafić w coś twardego.

              — Sam zobacz — podpowiedział Sax.

              Bob powoli przekręcił głowę.

              — A jednak widzę — westchnął z ulgą.

              Zniknęły kolorowe kręgi przed oczami. I nikt nie unosił się już w powietrzu. Przed nim stał zbity tłum i przyglądał się walce. Do Boba dochodziły odgłosy uderzeń i stłumione jęki.

              Nagle facet z blizną wyszarpnął z samochodu wielki klucz francuski. Zamachnął się i trafił blondyna wprost w żołądek. Blondyn zachwiał się i krzyknął z bólu. Nie czekając ani chwili, bliznowaty dołożył mu w szczękę i pognał do szoferki. Zawarczał silnik.

              Mniejszy pirat zrozumiał, że ma ostatnią szansę. Kopnął znienacka swojego azjatyckiego prześladowcę, wyrwał mu się i wskoczył na siedzenie obok kierowcy. W tej samej chwili furgonetka ruszyła, wzniecając tumany czarnego kurzu. Azjata desperackim skokiem rzucił się na samochód, próbując dosięgnąć klamki. Było jednak za późno. Ręka obsunę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin