Seidler Barbara - Skłóceni z prawem.rtf

(583 KB) Pobierz

Barbara Seidler

Skłóceni z prawem

Wydawnictwo Literackie

 

Biblioteka Literatury Faktu XXX-lecia

Opracowanie graficzne

Wojciech Freudenreich

Zdjęcie autorki na okładce

Zofia Nasierowska

Treść

Hektary i pręty 7

Tu Dante nie mieszka 17

Awaria 27

Krew w kurzu drogi 43

Mięso i inne sprawy 51

Na wadze Temidy 77

Sama wśród praw i ludzi 93

Kargul i świadkowie 102

Wstyd 130

Syn pułku 138

Kto zabija człowieka 147

„Niech mnie skażą na śmierć, jeśli...” 162

Na Moczydle 174             

Pił wówczas niebieskim kieliszkiem 183

Człowiek ma prawo 191

Wielkie słowa ‒ niski czyn 218

Hektary i pręty

Woźny nawet nie pomyśli o tym, aby wyrzec sakramentalne: „Proszę wstać, sąd idzie”. Wchodzi wprost z sieni, nie zamyka za sobą drzwi, opiera się łokciem o sędziowski stół i nachylając się konfidencjonalnie, szepce do ucha prezesowi. Prezes ma znudzoną minę, czasem pojawia się na jego twarzy wyraz zniecierpliwienia, przerywa świadkom zbyt długie oracje, upomina salę. Nie ożywia się nawet wtedy, gdy występują adwokaci. Mój Boże, przeważnie ci sami od lat bronią tu spraw podobnych. Sędziowie umieją już na pamięć zwroty, których obrońcy używają najczęściej, wiedzą, co każdy z nich powie, na jakiej zagra nucie. I sprawy są podobne, prawie niezmienne: kradzież drzewa leśnego, wypas bydła na niedozwolonych miejscach, bójka na weselu ‒ to ze spraw karnych. A cywilne to przede wszystkim sprawy o podział gruntów, rzadziej o ustalenie ojcostwa. Te pierwsze ciągną się latami. Jeżdżą chłopi furmankami, biwakują po pół dnia na niewielkiej łączce za czerwonym budynkiem sądu, wciągają coraz to nowych świadków, odwołują zeznania, przedstawiają dokumenty, wywlekają sprawy odległe, o których wydawałoby się, że najstarsi nawet nie pamiętają. Kłócą się zajadle o pół morgi, o ćwierć, o jeden nawrót wozem w cudzej koniczynie. Trzeba powiedzieć, że nastrój na sesjach karnych jest inny niż na cywilnych. Bo cóż tam karna sprawa, nawet najciekawsza? Najwyżej podsądny pójdzie posiedzieć albo łupną mu grzywnę. Więc zdarza się, że ktoś oprze się o kaflowy piec i zachrapie, zdarza się, że oczy patrzą przed siebie bezmyślnie, otępiałe. Ale przy sporach o ziemię na sali sądowej nie ma obojętnych. Chodzi przecież o rzecz najświętszą ‒ o posiadanie. Nawet ludowi ławnicy ożywiają się wówczas i na twarzach ich można wyczytać oznaki prawdziwego zainteresowania, ba, czasem nawet zaangażowania. Bo też zeznający przed sądem zachowują się wtedy zupełnie inaczej. Znika obojętność świadków, każdy ma swoje zdanie, zaklina się, żegna, przysięga na Boga sprawiedliwego i na wszystkie znane i mniej znane świętości. Nierzadko rozlega się lament, kobiety płaczą, mężczyźni wygrażają pięściami i rzucają przekleństwa. Tu wszyscy wiedzą, jak być powinno, każdy ma jakieś racje, jest ich pewny. Pewniejszy niż tego, że stoi właśnie w tej salce niewielkiej ‒ zacietrzewiony, uparty.

Opowiadał mi jeden z sędziów, że ze świadkami-chłopami są często duże kłopoty. Nie chcą zeznawać ‒ i na to nie ma rady. Nie chcą się narażać sąsiadom, tym, z którymi miedza ich graniczy, którym co dzień w garnki zaglądają. Ów sędzia na poparcie swoich wywodów opowiedział mi historię następującą: sądził kiedyś chłopa, który zatłukł drągiem na śmierć swego sąsiada; działo się to na oczach kilku innych chłopów z tejże wsi, którzy przez sztachety płotu obserwowali scenę dziejącą się na podwórzu, przy studni. Gdy przyszło do przesłuchania świadków, ci uparcie milczeli. Sędzia i prokurator ze skóry wychodzili, aby zmusić ich do zeznań.

              Przecież macie świetny wzrok ‒ atakowali ‒ staliście za sztachetami. Nic nie widzieliście?

Wreszcie jeden ze świadków zaczął mówić.

              Ja widziałem, jak oskarżony...

              Widzieliście, jak bił ‒ przerwał sędzia.

              Nie, proszę sądu, ja widziałem, jak on przykładał kij i odejmował.

              No więc bił ‒ zwrócił się sędzia do protokolanta.

              Nie, nie bił. Tego ja nie widziałem. Tylko przykładał i odejmował.

I rób co chcesz z takim zeznaniem!

Za to w tej sprawie wszyscy mówią dużo i chętnie, ze szczegółami, drobiazgowo, przypominają każde zdarzenie, wyliczają każdy wydany grosz, opisują każdy prezent, szafują imionami, przezwiskami, koligacjami. Powołują się na świadków. Świadkowie przeciągają przez salę w ciągu miesięcy i lat, stale nowi, zeznający na okoliczności, wydawałoby się, bez znaczenia, które jednak dla stron mają wagę widać przednią. Spór się bowiem toczy o ziemię. O rzecz świętą ‒ o posiadanie.

Na stole sędziowskim pęcznieje teczka z aktami.

293 łamane przez 60. 60 ‒ to rok wszczęcia sporu przed sądem. Więc to już trwa blisko trzy lata. Przyjeżdżają furmankami i pociągami ‒ jedni z pobliskiego Rybna, inni z Bydgoskiego i Poznańskiego. Przyjeżdżają adwokaci z Płocka i z Warszawy. Sekretariat sądu wysyła wezwania, powołuje biegłych; otaksowano ziemię. Już blisko dwa i pół roku trwa ten spór, a końca nie widać. A przecież w tymże wyszkowskim sądzie są sprawy, które wloką się po dziesięć lat i więcej.

Rokrocznie do sądów powiatowych w Polsce wpływa około 12 tys. spraw o podział gruntów. Chłopi dzielą gospodarstwa. Na coraz mniejsze i mniejsze. Tak jak chce zwyczaj. Po sprawiedliwości. Między wszystkie dzieci. Po równo, według starszeństwa, zaczynając od tej strony, z której wschodzi słońce. Takie sporządzają testamenty, tak zapisują u notariuszy. Krają, krają bez przerwy. Na morgi, na pół, na ćwierć. Karłowate gospodarstwa, cherlawe zagony, na których pługiem nieraz trudno obrócić. I jeszcze to na pół, na trzy części. Na paski, na wstążeczki ziemi. Tak jakby to było na śmiech i urągowisko, a nie na chleb.

Do sądów trafiają tylko sprawy sporne. Te, w których ludzie do gardła sobie skaczą zapienieni, uparci. Do biur notarialnych zaś, których w kraju jest blisko 300, przychodzą za zgodą wszystkich stron, by aktem urzędowym, legalnym, z pieczęciami, rozpisać ziemię, rozdrobnić. W jednym tylko 1961 roku porozkrawano u notariuszy dwa tysiące gospodarstw.

Sądy zawalone działowymi sprawami, działacze rolni przerażeni rozdrabnianiem ziemi uderzyli na alarm. W Ministerstwie Rolnictwa i w Instytucie Ekonomiki Rolnej statystycy, naukowcy, fachowcy od spraw rolnictwa zaczęli sporządzać analizy, podsumowywać, pisać memoranda. Stwierdzono: w ciągu ostatnich dziesięciu lat powstało w Polsce 700 tys. karłowatych gospodarstw. 700 tys. zagród-niezagród, 700 tys. pól-niepól.

70 tys. ha ziemi marnuje się na drogi i dróżki dojazdowe tych pseudogospodarstw. 70 tys. ha to tyle, co średni powiat, to tyle ziemi, która obsadzona i zasiana wyżywiłaby jedno duże robotnicze miasto, takie na przykład jak Łódź.

No i druga sprawa ‒ spłaty rodzinne. Twardo i bezwzględnie egzekwowane przez tych, którzy do miast się wynieśli, tam życie sobie ułożyli, utrzymują się z zawodów pozarolniczych, dorobili się w Nowych Hutach, Turoszowach i Tarnobrzegach. Robotnicy pierwszego pokolenia, ci, którzy wsiąkać powoli zaczynają w cywilizację miejską, przemysłową, którzy zdążyli się już niejednego nauczyć, zmienili styl życia, zdołali wykształcić w sobie nawyki nowe, dotąd nie znane. Ale tam, na dnie duszy i upartego serca, pozostało to najważniejsze, przytaszczone w inny świat ‒ z zagonów: święte prawo posiadania, dziedziczenia. I nie popuszczają. Powodzi im się dostatnio, ale spłat od tych, co na ojcowiźnie zostali, twardo żądają. Nie przekonują ich ani listy błagalne, które z różnych Wólek i Borków przychodzą, ani przekleństwa straszne: „Żebyś sczezł, cholero, krwiopijco”. Żądają kartofli, mąki, gotówki. To nic, że się tam obora wali, że sieczkarnia popsuta, że latoś nie obrodziło. Płać, bracie, z ojcowizny, bo takie jest święte prawo, bo taki jest zwyczaj. A jeśli nie dasz po dobroci, tak jak w notariacie było ustalone, to jeszcze jest sprawiedliwość, jeszcze są sądy.

I wloką się sprawy latami, z instancji do instancji. W obliczu i majestacie prawa krają ziemię na skrawki, na paski, na wstążeczki. Nikogo nie obchodzi tu ekonomiczny sens tego, co robią. Rozwalają gospodarstwa. Od wschodu, według starszeństwa, po równo.

Sąd najwyższy ustalił w lutym 1960 roku wytyczne, w myśl których nie wolno dzielić ziemi, jeśli jest to sprzeczne z interesem społeczno-gospodarczym. Ale interes społeczno-gospodarczy, jak prawnikom i nieprawnikom wiadomo, to płynna rzecz, trudna nieraz do określenia. Ustalono zatem, że dolną granicę gospodarstw w województwach: krakowskim, rzeszowskim, katowickim, w południowej części kieleckiego i lubelskiego stanowi 3 ha. W województwach: warszawskim, łódzkim, opolskim, białostockim, w północnej części kieleckiego i lubelskiego granicę tę ustalono na 5 ha. W pozostałych częściach kraju obowiązuje norma dla gospodarstw rolnych przynajmniej 7-8 ha. Ale wytyczne przecież nie obowiązują notariuszy. Jeśli jest zgoda stron co do podziału,

a postępowanie notarialne właściwie opłacone, to formalnych przeszkód nie ma. Wprawdzie notariusze czasem odmawiają podpisania dokumentów działowych, ale akt działowy może być podpisany w każdym miejscu, w każdym notariacie.

W tej sprawie toczącej się przed wyszkowskim sądem, nie było zgody. Jak tu w ogóle mówić o zgodzie? Jak tu mówić o interesie wspólnym? A jak o społeczno-gospodarczym?

Wieś leży nad Bugiem. Rzeka jest szara i płynie leniwie, krzaki i sitowia przybrzeżne rzedną już, bo to idzie ku jesieni. Po przeciwnej stronie rzeki, tam gdzie Drogoszewo, w lasach pachną i fioletowieją wrzosy. Z tej strony, w Rybnie, jest piach, w piachu koleiny, z obu stron kolein płotki rachityczne rozciągniętej wzdłuż drogi wsi. Na drewnianym mostku, jak molo wpuszczonym w rzekę, dziewczyny zgięte wpół kijankami biją bieliznę, a pastuch głupowaty, pasący krowy na mokrych łąkach, zagląda im pod spódnice i gwiżdże na zgiętych palcach. Na jednej z chałup czerwona tabliczka sołtysa, ale drzwi na kłódkę zamknięte i tylko pies ujada na widok obcego. Pora jest przedobiednia, więc na podwórkach sąsiednich tylko dzieci w kurzu bawią się najdziwniejszymi zabawkami. W jednym z obejść mężczyzna zaprzęga konia.

Próbuję.

              Czy wie pan coś o sprawie podziału ziemi po Jakubczaku?

Chłop odgarnia czapkę z czoła, patrzy na mnie badawczo.

              Aa, pani pewnie od adwokatów?

Nie zdążyłam jeszcze zaprzeczyć, już mnie ciągnie w kierunku chałupy, na maleńką ławeczkę, już idą jakieś kobiety, młodsze i starsze, i wszyscy zaczynają mówić naraz, wpadają sobie w słowa, przerywają.

              Bo ten Kierszniewski to nie wiadomo czego chce. Henryka, jak się z Rybna wynosiła, latała po rodzinie i prosiła: kupcie ziemię. Pieniądze jej były potrzebne, bo w Poznańskiem ładny kawał gruntu jej się trafiał. Wtedy to Kierszniewski gadał, że pieniędzy nie ma, a jak Jan

wziął ziemię, to teraz mu do gardła skacze. Ta ziemia, co po starym Józefie została, to w tyle rąk poszła, że się nawet doliczyć nie można. Grzeszkiewicz ma łąkę, Wygryź ‒ siedlisko, a prawda, i dróżkę wzion Wygryź. A jeszcze 30 prętów pola ma Mróz, a 150 prętów łąki ‒ Oleksiak.

Jakoś coraz rzadziej pada nazwisko rodowe Jakubczak, coraz więcej słyszę o jakichś krewnych dalekich ‒ ten po stryju, tamten daleki kuzyn, ale po kim, to już nawet najbliżsi sąsiedzi, ci właśnie Wrzesińscy, nie pamiętają. Koligacje, imiona ‒ wszystko to zaczyna mi się plątać. Już nie wiem, kto z Jakubczaków, kto nie, kto do tej ziemi zgłasza prawa jako do ojcowizny, a kto dlatego, że kiedyś tam któremuś z rodzeństwa zapłacił i ma na to dowody z notarialnymi pieczęciami.

Pod chałupą sąsiadów, na ławeczce, absolutnie nie mogłam się zorientować, o co tak kłócą się zażarcie przed sądem od przeszło trzech lat, kto ma jakie pretensje i do kogo. Zrozumiałam to znacznie później, gdy poznałam wszystkich uczestników sporu, gdy w każdej niemal chałupie w Rybnie choć na chwilę przysiadłam, gdy przestudiowałam pęczniejącą teczkę akt w wyszkowskim sądzie.

Ale sąsiedzi Wrzesińscy oddali mi znakomitą przysługę. Wysłali ze mną na pola swego podrastającego syna. Chłopak podprowadził mnie pod krzyż, na którym Chrystus zwiesił głowę w cierniowej koronie, i wskazał mi kartofle po lewej stronie.

              To Jana Jakubczaka.

Potem odwrócił się w prawo i powiedział:

              A to Kierszniewskich.

Spojrzałam zdumiona. Odliczyłam kroki w lewo od krzyża i w prawo. W lewo były cztery, w prawo ‒ pięć.

              Jak daleko ciągną się te zagony?

Chłopak spojrzał na mnie szelmowsko, piegi na zadartym nosie zmarszczyły się w uśmiechu.

              A to przecież tam, gdzie nowa dróżka, gdzie to zboże, tam się kończą zagony.

I dopiero wtedy, tam ‒ pod drewnianym krzyżem w Rybnie nad Bugiem ‒ zrozumiałam, o czym mówił mi sędzia Sądu Najwyższego na

Ogrodowej w Warszawie, i zobaczyłam na własne oczy całą wymowę liczb podanych mi przez dyrektora departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Chłopi rozwalają gospodarstwa. Na skrawki nierentowne, na które maszyn nie można wprowadzić, na których nie można racjonalnie gospodarować, które obniżają wydajność z hektara, na których kołyszą się rachityczne kłosy i rodzą się skarlałe kartofle.

Mówił mi inżynier rolnik w Wydziale Rolnictwa Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Wyszkowie: .

              Powiat ma 142 wsie, przeważnie trzecia klasa ziemi, ale z roku na rok spada średnia hektarów przypadających na gospodarstwo indywidualne. Jeszcze kilka lat temu średnia ta wynosiła 5 ha, dziś już tylko 4. Ile będzie za lat kilka? Do sądu wpływa rocznie z powiatu kilkadziesiąt spraw działowych lub o zniesienie współwłasności. W całym powiecie jest 12 zestawów traktorowych i 21 agregatów omłotowych.

Tylko tyle. Wszędzie pług, socha, siejba z worka przewieszonego przez ramię i wpół zgięte, spocone wykopki. Na ziemi tej rodzi się żyto. 12 q z ha. Ale po omłotach okazuje się czasem, że i tego nie staje. A wsie są wszystkie podobne do Rybna. I Leszczydół, i Wola Polewna, i Długosiodło, i Pniewo. I niemal w każdej wsi procesują się o ziemię. O mórg, o kilka prętów.

Józef Jakubczak umarł jeszcze za Niemca. Był chyba rok 1942, a może 1943. Zostawił po sobie (cytuję za pismem procesowym): „osadę włościańską składającą się z 20 morgów, czyli 11 ha 20 arów gruntu, położonego we wsi Rybno i zapisanego pod numerem 30/32 tabeli likwidacyjnej tejże wsi, oraz prawo do 4 ha 30 arów ogólnego, nie podzielonego jeszcze pastwiska wsi Rybno”.

To zostało po Józefie, który wyszedł w pole, zaniemógł, jeszcze do wsi zdążył się dowlec i tu na progu chałupy życia dokonał. Ale po Józefie została nie tylko ta kwitnąca wówczas ziemia, ta osada włościańska ‒ jak określa to pismo procesowe. Zostało po Józefie również jedenaścioro dzieci.

Oto kolejno, według starszeństwa, stan rodziny wypada przedstawić: więc najpierw była Józefa. Nazywa się teraz Końska i w Rybnie na kawałku gruntu gospodaruje.

Drugi był Antoni. Umarł już. Została po nim żona i dwie córki. Jedna z córek gospodaruje w Poznańskiem, druga do klasztoru wstąpiła. Żona Antoniego ma już dobrze po sześćdziesiątce, otulona w czarną chustkę, z Górczewa ‒ wsi za Rybnem, gdzie teraz mieszka ‒ do sądu przywędrowała i z oczami czerwonymi od płaczu stare swoje krzywdy wypomina.

              Jak Antoś umierał, to Janka, młodszego brata, przywołał i mówi: „Litość nad sierotami drobnymi miej, bracie ‒ bo córki moje cztery i pięć lat wtedy miały, proszę sądu ‒ pomóż Józefce na tym kawałku, co mi ojciec zapisał, gospodarzyć”. Ale gdzież tam! Nawet mi zboża nie pozwolił z pola zebrać, tylko przegonił z dziećmi na poniewierkę. Więc już tak sobie mówiłam, proszę sądu, że jak ojciec umiera, to niech tam Pan Bóg i sieroty bierze. Ale teraz to się upominam za tymi sierotkami maleńkimi, bo to ich ziemia po ojcu nieboszczyku i po starym dziadku Józefie.

Sierotki mają teraz po kilkadziesiąt lat: jedna za kratami zakonu świata nie ogląda i w pogardzie ma dawno ziemskie sprawy i swary rodzinne, a druga buduje chałupę murowaną pod Poznaniem, dostatnio jej się wiedzie, ale tamtą krzywdę sprzed lat wywlokła i adwokata z Warszawy płaci.

Trzecia z kolei, po Antonim, była Anna. Wyszła za Wróbla. Z nim dziecko-kalekę miała. Mała Kazia z garbem się urodziła i dziś właśnie nie mała już, ale dorosła Kazimiera jest główną stroną procesu. W świecie gdzieś się obraca, ale o swoje po ojcu się upomina.

Potem była Genowefa. Za Tyrca się wydała i do Kręgów wyniosła.

Piąty był Franciszek. Od niego ziemię kupiła młodsza siostra Maria, co za Kierszniewskim jest. Przedtem Maria mieszkała z mężem w Górczewie, ale jak Franciszkowi w Bydgoskiem ziemia się trafiła, to Kierszniewscy swoje, górczewskie, sprzedali, od Franciszka grunta odkupili i razem z tym, co Marii się należało, złączyli.

Szósty, Edward, i ósmy, Aleksander, umarli w jednym roku, też jeszcze za Niemca. Widać jakaś kara Boża czy co? ‒ tak mówią ci, co przy życiu zostali.

Siódma, którą pominęłam, to była właśnie Maria Kierszniewska, co od Franciszka grunt kupiła.

Dziewiąty był Jan, ale ten umarł kawalerem, więc w koligacje i podziały rodzinne zamieszania nie wprowadził.

Także kłopotu nie było z dzieckiem dziesiątym ‒ Aleksandrą. Miała siedem lat, jak z głupiej jakiejś gorączki wyjść nie mogła.

Jedenaste dziecko to była Henryka. Ponoć to właśnie ona owego zamieszania narobiła, bo swoje i nie swoje obcym posprzedawała, pod Bydgoszcz się wyniosła i tam razem ze swoim mężem, Rzępołuchem, dużą gospodarkę prowadzi. To o niej mówił mi sąsiad Wrzesiński, że tak po wsi latała i wypatrywała, komu by ziemię sprzedać, bo widać Bug i leszczyny, i krzyż przy drodze, i całe Rybno jej zbrzydło, tak się szybko chciała do tego Rzępołucha pod Bydgoszcz wynieść. Chciała mieć pieniądze, więc sprzedawała. Swoje i nie swoje: kaleki, sierot, wspólną łąkę, dróżkę niczyją, o którą się teraz ktoś upomina.

No i jak się tu wyznać, kto ma rację? I jak tym ludziom zacietrzewionym tłumaczyć, że zmarnowali piękną osadę włościańską, którą im ojciec i dziadek zostawił? Kto ma im to powiedzieć? Kogo usłuchają?

Mecenas w czarnej todze powiedział mi w kancelarii sądu:

              Chodzi o to, żeby wyrugować z ojcowizny nieprawnych właścicieli, nieskoligaconych, tych wszystkich, którzy pokupowali ziemię: Wygryza, Ciacha, Oleksiaka, Mroza.

A że Wygryź chce się budować na działce, którą kupił, co to kogo obchodzi? Mecenas spojrzał na sprawę ze swojego punktu widzenia.

              Te spory wloką się latami, jeżdżę i jeżdżę do tego Wyszkowa, i co mam z tego? Dwa tysiące złotych i zwrot kosztów podróży.

Gdy zapytałam, kiedy się sprawa skończy, kierownik kancelarii wzruszył ramionami.

              Oho, nieprędko. Teraz trzeba wysłać tam biegłego geodetę. Ale geodeci zawaleni są podziałami. Rybno musi czekać w kolejności.

Młodziutka kobieta-sędzia przytacza mi paragrafy Kodeksu Napoleona. „Spadkodawcy: Józef Jakubczak oraz Aleksander i Edward Jakubczaki, zmarli pod rządami Kodeksu Napoleona, wobec czego w sprawie niniejszej obowiązują zasady tegoż Kodeksu.”

Ale naprawdę zakręciło mi się w głowie, gdy wyczytałam w aktach: „Kazimiera Wróbel reprezentuje prawa do 1/11 części majątku pozostałego po Aleksandrze Jakubczaku i do 6/72 majątku pozostałego po Edwardzie Jakubczaku, zaś Marianna Jakubczak i Stanisława Lipińska reprezentują każda z nich prawa do 1/22 majątku pozostałego po Józefie Jakubczaku, do 3/80 pozostałego po Aleksandrze Jakubczaku i do 3/72 majątku pozostałego po Edwardzie Jakubczaku.”

Prawują się o ziemię po stryjach, którzy umarli dziećmi, dzielą tę ziemię dziadkową na części siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Krają i krają. A co zrobią ich dzieci i wnuki? Jakie zgłoszą pretensje do tych zagonów po obu stronach krzyża nad Bugiem? Na jakie części będą chcieli podzielić te cztery kroki w lewo i tych pięć kroków w prawo? Do którego notariusza pójdą, żeby rozpisać ziemię po sprawiedliwości, według starszeństwa, od wschodu słońca? Kto będzie tu kogo spłacał i jaką wydajność z ha zapisze wówczas urzędnik Wydziału Rolnictwa w wyszkowskich statystykach?

Co jeszcze zrobią, jak jeszcze rozwalą piękne gospodarstwo, ową starą zagrodę włościańską po Józefie Jakubczaku, który za Niemca umarł na progu własnego domu? Na jakie paski i w czyim interesie pokroją tę ziemię cierpliwą?

wrzesień 1962 r.

Tu Dante nie mieszka

W V wydziale warszawskiego sądu powiatowego, przeglądając repertorium, natknęłam się na powtarzające się regularnie te same nazwiska: Arasimowicz, Moskalewicz, Skubiszewscy. Kilka spraw karnych w ciągu roku: Moskalewicz przeciwko Skubiszewskim, Arasimowicz przeciwko Moskalewiczowi, a po dwóch, trzech miesiącach ‒ odwrotnie: Skubiszewscy przeciwko Moskalewiczowi, Moskalewicz przeciwko Arasimowiczowi.

Przewodnicząca wydziału, sędzia Jasińska, powiedziała mi:

              No, nareszcie, może ktoś się tym zajmie. My już jesteśmy bezsilni. 28 rozpraw karnych od 1953 roku do sierpnia roku 1963. Blisko 3 sprawy rocznie. Z odwoływaniem się do sądu rewizyjnego, z powoływaniem świadków, z odraczaniem rozpraw. Wyzwiska i oszczerstwa, bójki i coraz groźniejsze uszkodzenia ciała ‒ potem pani sędzia rozłożyła bezradnie ręce i dodała ‒ sąd jest bezsilny. I w tej sprawie, i w setkach podobnych. Ale tam, na Pańskiej, dojdzie kiedyś do morderstwa. Tak, tak, pani redaktor, oni się pozabijają.

Kilkaset metrów od Pałacu Kultury. Samo centrum Warszawy r... nikt by w to nie uwierzył: tylko oficyny zostały po przedwojennych czynszowych kamienicach. Śmieszne mieszkania wśród ruin i zwalisk gruzu. A to nie śmiech przecież, nie urągowisko, tylko życie codzienne, niezmiennie od lat trudne, niemal egzotyczne ‒ w śródmieściu milionowej metropolii. Wątłe asparagusy w maleńkich okienkach, ślepe ściany, przekupki rozkładające zielony towar wprost na chodniku. Po stronie nieparzystej gruzowisko nieco uprzątnięte aż do Prostej i do Żelaznej, do baru i do budki z piwem, i do miejsca wysiedziałego na tarasie, pod krzakiem, gdzie prostytutki i alfonsy odbijają co dzień ćwiartkę z

czerwoną kartką. Zakazana dzielnica ten „dziki zachód”. Ulica Pańska. Kto zakpił sobie z ludzi tu mieszkających, kto rzucił im w twarz tę nazwę szyderczą?

Przed bramą domu numer 69 chybotliwa ławeczka, a na niej dozorca, stary Dobrowolski z parteru, co to lubi czas powstania wspominać, i garbaty bednarz imieniem Michał, co z sąsiedztwa na wieczorne rozmowy tu przychodzi.

Zrobili dla mnie miejsce obok siebie, patrzymy, kto do baru wchodzi, i na strażnika mennicy z Pereca, jak w cień się ukrył, mundur rozpiął i karabin ściągnął z ramienia. Handlarkom zielenina powiędła; zbierają do worków oklapnięte kapusty i zduszone pomidory. Jest godzina siódma wieczór, skwar bije od rozprażonych chodników, w południe było 50 stopni.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin