Sience Fiction maj 2001 (4).pdf

(3883 KB) Pobierz
10688372 UNPDF
10688372.003.png
opowiadania
Czas jest najprostszą z rzeczy, zgodnie z tytułem pewnej książki. Ze swojej strony mógłbym to
zdanie uzupełnić w następujący sposób: czas jest też najszybszą z rzeczy. Dopiero co
odłożyłem maszynopisy i odsunąłem klawiaturę, a tu już nadszedł termin wysłania do drukarni
kolejnych materiałów. Czwarty numer jest gotowy, teksty do następnych dwóch właśnie są
składane. Na regale obok leży kilkadziesiąt opowiadań, nowel i powieści, które czekają na
swoją kolej.
To naprawdę niesamowita sprawa.
W grudniu ubiegłego roku, gdy pomysł wydania „Science Fiction" dopiero się rodził, kilku
zaprzyjaźnionych pisarzy ostrzegało mnie: „Nie ruszaj, póki nie zdobędziesz materiałów na
przynajmniej trzy kolejne numery". Nie posłuchałem Ich, wierząc, że opinie o niewielkiej liczbie
tworzonych tekstów to mit. Zaryzykowałem i nie pomyliłem się, choć był taki moment - przyznaję
- gdy myślałem, że trzeba będzie sięgać za granicę, by wypełniać kolejne numery „Science
Fiction". Wydanie „dwójki" zadziałało jak katalizator. Nagle otrzymaliśmy kilkanaście utworów od
ludzi z nazwiskami, nie tylko debiutantów. I zaczęła się era obfitości. Jestem w tym szczęśliwym
położeniu, że mam już za sobą lekturę wielu naprawdę dobrych tekstów. Tych, na które właśnie
czekacie. Coraz częściej pojawiają się takie, które - mówiąc o sprawach uniwersalnych - za tło
mają nasz krajobraz, naszą rzeczywistość. Andrzej Ziemiański, notabene laureat ostatniego
plebiscytu „Nowej Fantastyki", pokazał, tak w nagrodzonej „Bombie Heissenberga", jak i w
„Autobahn nach Poznań", że nie trzeba dziwnie brzmiących nazw i amerykańskiego blichtru,
by uwieść czytelnika. Nie jest to nacjonalizm, ale zdrowe podejście do sprawy. Wiele nacji
europejskich hołubi własnych twórców, kłaniając się w pas wartościowym autorom z importu - bo
tylko głupiec może ograniczyć się do własnego podwórka i udawać, że poza nim nie ma świata.
Tak postępują Rosjanie, Francuzi i Niemcy.. Tak powinniśmy postępować i my. Powieści i
opowiadania Andrzeja Sapkowskiego pokazały, że można sprzedawać rodzimych autorów i
zarabiać na tym. Można i należy. Ale do tego trzeba czegoś więcej niźli tylko uporu
pojedynczego wydawcy. Trzeba umieć wypromować taki produkt. Wystarczy spojrzeć na jeden
tylko przykład z ostatnich lat - „Harry Potter". Doskonały marketing (nie nasz, trzeba to uczciwie
przyznać) doprowadził wręcz do histerii związanej z kolejnymi tomikami przygód tego
bohatera. W kolejnych krajach seria ta bije na głowę całą konkurencję, łącznie z sensacją i
głównym nurtem. Dlaczego, wypadałoby zapytać, w kraju, gdzie średni nakład książki
fantastycznej to trzy tysiące egzemplarzy, nagle mówi się o dwustu tysiącach i więcej?
Zastanówcie się, czy rzeczywiście „Harry Potter" to takie odkrywcze dzieło? Nie ujmując nic
Harry'emu, moim skromnym zdaniem specjalistom od marketingu udało się wykreować
nowego bohatera. Czy przetrwa on tak jak Kubuś Puchatek, Alicja z Krainy Czarów albo Mały
Książę w zbiorowej świadomości czytelników przez najbliższe kilkadziesiąt lat, pokaże czas.
Dzisiaj mały czarodziej jest królem rynków wydawniczych. A nakłady książek o nim obalają
pewien mit krążący od pewnego czasu po Polsce. Kryzys czytelniczy jest faktem, temu nie
można zaprzeczyć. Ale Polacy nie zaniechali czytania. Jeśli ktoś wskaże im wart tego tytuł,
sięgną po niego. W przypadku międzynarodowego hitu, na miarę Harry'ego Pottera, zapłacą
nawet wygórowaną cenę. Raz, dwa razy do roku jest to możliwe, nawet dla ludzi o średnich
dochodach. Co jednak zrobić, by książki wróciły pod strzechy, jeśli ich bena niejednokrotnie
równa jest całemu budżetowi, jaki klient przeznacza w miesiącu na kulturę? Odpowiedź jest
tyleż nierealna, co oczywista - obniżyć ceny. I to znacznie! Ale do tego potrzebna jest też
ingerencja państwa. Mamy ministerstwo kultury i czegoś tam jeszcze. Mamy ministra, który
pięknie przemawia. Nie mamy jednak żadnego programu wsparcia polskiej literatury. I pewnie
nieprędko mieć go będziemy...
Dlatego sami bierzemy sprawy w swoje ręce. Już niedługo, w serii „Kolekcja Science
Fiction", pojawi się pierwsza powieść za kilka złotych. Eugeniusz Dębski zaryzykował z nami,
ale nie tylko on. W kolejce leży już niemal dziesięć maszynopisów innych autorów, w tym kilka
zaawansowanych projektów najlepszych polskich autorów. Zaczynamy w wakacje, ale o tym,
czy eksperyment się powiedzie, zadecydujecie Wy, czytelnicy. Na co liczę - tak ja, jak i sami
autorzy.
Zostawmy jednak na chwilę te dywagacje. Czas na przedstawienie zawartości numeru
czwartego. Na początek drugie (z dwóch, jakie do tej pory zostały napisane) opowiadanie o
rosyjskim wiedźminie. Wa-siljew tak Warn się spodobał, że postanowiliśmy wydać wszystkie
utwory z tego cyklu. „Wiedźmin..." to nie jedyny rosyjski akcent tego numeru. Nawiązaliśmy
współpracę z osobą, która w fantastycznym światku ma opinię jednego z najlepszych
fachowców od tamtejszej literatury. Paweł Laudański, bo o nim mowa, prezentuje na naszych
łamach esej o nowościach zza wschodniej granicy. Zapoznajcie się z tym tekstem, wiele pozycji
tam przedstawionych trafi wkrótce na nasz rynek. Warto wiedzieć wcześniej, po co sięgać.
Dział polski prezentuje się niemniej okazale - mamy dwie nowele. „Toy Trek", kontynuacja
znanego z naszych łamów „Toy Toy Song" Andrzeja Ziemiańskiego, to absolutna nowość.
Autor zakończył pracę nad tym tekstem 10 maja roku pańskiego 2001. Kolejny rekord świata w
szybkości publikacji został pobity. Ale dla zwycięzcy plebiscytu „NF" nie mogło zabraknąć
miejsca. Drugi długi tekst to znakomita opowieść o Czemnokreinie, świecie fantasy, który od
pewnego czasu eksploruje Maciej Guzek, twórca młodego pokolenia z Żerkowa (miejscowość
leżąca niedaleko Jarocina). To naprawdę wartościowy tekst, który pokaże Warn, że i w tym
gatunku mamy jeszcze coś do powiedzenia. „Brzask" wygrał niedawno konkurs literacki
zorganizowany przez Klub Fantastyki „Druga Era". Od siebie dodam, że całkiem zasłużenie.
Trzeci z dłuższych tekstów należy do Jacka Dukają. Nie skłamię, jeśli napiszę, że jest to chyba
najpopularniejszy autor ostatnich lat. Dzisiaj prezentujemy fragment długo oczekiwanej przez
fanów autora .Złotej Galery", powieści noszącej tytuł „Czarne Oceany". Jak wieść niesie, pełne
wydanie powinno już niedługo pojawić się na księgarskich półkach w znakomitej „białej serii'
Mirka Kowalskiego. Anna Suwała, doktorantka Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej
PAN we Wrocławiu, ma za sobą kilka publikacji bardziej fantastycznych niż naukowych. „Kość
niezgody" należy do rzadko ostatnio uprawianego na naszym poletku gatunku. Jest to klasyczny
horror, wręcz opowieść grozy. Ale sza, nie chcę zepsuć Warn tej znajomości niepotrzebnym
słowem. Wojtka Szydę już znacie. Gościł na naszych łamach przed miesiącem. Na pierwszy
ogień puściliśmy jego krótsze teksty, ale już przygotowujemy znakomitą nowelę tegoż autora.
Przegląd tekstów zamykamy dwoma opowiadaniami. Pierwsze to short Dawida Brykalskiego,
znanego bardziej jako publicysta z kilku periodyków sieciowych, choć to nie cała prawda o nim.
Ma na swoim koncie wydaną przez GKF książkę „Nie ma tego złego, co na gorsze by nie
wyszło". Po „NF" i „F" trafił i na nasze łamy. Ostatni z prezentowanych w tym numerze autorów to
Paweł Dębek, student drugiego roku socjologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Zadebiutował,
mając lat dwanaście opowiadaniem w „Fantazji", ostatnio jeden z jego tekstów zamieścił
„Fenix". Dzisiaj przedstawiamy ironiczne spojrzenie na świat niezłomnych bohaterów, smoków i
księżniczek jego autorstwa.
Na koniec przypominam. W związku z opóźnieniem, jakie przytrafiło się numerowi
trzeciemu, każda z kolejnych edycji „Science Fiction" będzie ukazywała się nieco później niż
planowaliśmy, dopóki nie nadrobimy niemal dwutygodniowego opóźnienia. Tak więc ten
numer pojawi się w kioskach 24 maja,, kolejny powinien ujrzeć światło dzienne 20 czerwca, a
wydanie lipcowe już będzie absolutnie w terminie. O ile moc nas nie opuści, czego sobie i Warn
życzę.
Władimir Wasiliew
Andrzej Ziemiański
Paweł Dębek
Anna Suwała
Maciej Witkowiak
BEZPOŚREDNIEGO
Wojciech Szyda
Maciej Guzek
Jacek Dukaj
komiks
Robert Szmidt .
10688372.004.png 10688372.005.png
WŁADIMIR WASILJEW
WIEDŹMIN Z WIELKIEGO KIJOWA
Mówiło się potem, że wszedł na Terytorium z
południa, przez śluzę w Odincewie. Wysoki, szczupły,
całkowicie łysy mężczyzna z plastikowym bagiem na
ramionach i przytroczoną z boku pompową strzelbą.
Ubrany był w wytarte dżinsy, czarną skórzaną kurtkę i
grube krasnoludzkie buty na protektorowanej
podeszwie. W ubraniu przeważały wyblakłe kolory,
nawet bag nie był -jak zwykle - pstry, a utrzymany w
tonacji między khaki a brązem, i na dodatek pokrył się
z powodu długotrwałego użytkowania nierównymi,
rozmytymi plamami, podobnymi do kamuflażu. Na
pozbawionym włosów czerepie -nie wygolonym, ale od
zarania dziejów nagim i gładkim, jak plafon lampy
oświetleniowej - kwitł dziwaczny tatuaż: przysadzista
koparka ciągnęła straszliwie wielki czerpak przez cały
tył głowy niemal do lewego ucha, gdzie przycupnął
obok niewielkiego pulpitu żywy - ni to człowiek, ni to
elf, nie wiadomo. Pod rozpiętą na piersi kurtką wisiał
na plecionce z cieniutkich kolorowych przewodów
wiedźmini medalion-czujnik.
Gdyby to były inne czasy, poproszono by go
uprzejmie, . żeby spieprzał stąd. Kto lubi wiedźminów?
Nikt. Ani w Wielkim Kijowie, ani w Wielkiej
Moskwie. Ani wirgowie ich nie lubią, ani krasnoludy,
ani halfingi. Nie wspominając o elfach. Nawet ludzie
ich nie lubią, a wiedźmini wszak zazwyczaj są z ludzi.
Likwidatorzy anomalii sami stają się anomaliami, a
odstępstwa od norm nikomu się nie podobają.
Zamknięte Autonomiczne Terytorium Snieżeńsk-4,
zagubione gdzieś na wąskiej granicy między dwoma
gigantycznymi megapolisami, było zwyczajnym,
wydzielonym rejonem, nie-przyrośniętym ani do
Kijowa, ani do Moskwy. Otoczone zostało wysokim jak
diabli Kordonem, sztukę pokonywania którego - o ile w
ogóle kiedyś istniała - żywi bezpowrotnie utracili. Z
oficjalnych punktów przejściowych przestano korzystać
również w czasach już niepamiętnych i zaginionych w
pomroce dziejów. Najstarsze elfy terytorium nie
pamiętały czasów, kiedy sprytna maszyneria śluz
wypuszczała mieszkańców Snieżeńska-4 i wpuszczała z
powrotem. Obcych, wiadomo, machina nigdy nie
wpuszczała, wyjątkami byli uczeni i technicy,
posiadający odpowiednie kody. I wiedźmini -
likwidatorzy potworów.
W zasadzie, dowolną dziką maszynę można nazwać
potworem, ponieważ wszystko, co dzikie jest
niebezpieczne dla żywego. Ale w miejskich dzielnicach
rodziły się czasem szczególne maszyny - maszyny-
zabójcy, maszyny pożądające żywego ciała: samochody
z pogiętymi zderzakami, czyhające na nieostrożnych
przechodniów na poboczu; niezgrabne, ale wypełnione
martwym sprytem agregaty budowlane z zachlapanymi
krwią czerpakami i lemieszami. Nie dawało się ich
ujarzmić, poddawali się nawet magistrowie z
Kijowskiej Wystawy i Moskiewskiej Akademii.
Zdarzało się, że to plugastwo pustoszyło całe dzielnice.
I co najważniejsze - liczba potworów rosła.
O wiedźminach wiedziano tyle co nic. Mówiło się,
że pochodzili z dokładnie takiego samego Terytorium -
ni to na wschodzie, ni to na południowym wschodzie -
o nazwie Arzamas-6. Tam nie miał wejścia żaden
postronny, niechby nawet był po stokroć uczonym, czy
nawet Technikiem Całego Świata. Wychodzili
wiedźmini stamtąd i ruszali na wędrówkę po świecie, za
zapłatę uwalniając żywych od maszynowego
paskudztwa. Ponurzy i nierozmowni, chciwi i okrutni -
takie cechy przypisywali im żywi Wielkiego Kijowa i
Wielkiej Moskwy. Ale kiedy nadchodzi Zło, trzeba
godzić się z Dziwactwami.
Przez jakiś czas przynajmniej.
Kłopoty Snieżeńska-4 zaczęły się jakieś
siedemdziesiąt do osiemdziesięciu lat temu. Jeden po
drugim stanęły podziemne strumienie transportowe, a
więc ustało uzupełnianie zapasów w magazynach. Nikt
nie głodował, ale już należało liczyć się z każdą puszką
tuszonki, które wcześniej walały się gdzie popadło, w
najgorszych nawet kramikach. Własnych zasobów
Terytorium miało za mało. Technik Snieżeńska-4, siwy
elf Seidhe, zwrócił się do rządu Wielkiego Kijowa, ale
rządzący rozłożyli tylko ręce: jak możemy wam
pomóc? Przerzucać zapasy przez pierścień Kordonu?
Przecież Kijowian nie dopuszczą bliżej systemy
ochronne. Wielka Moskwa odpowiedziała dokładnie
tak samo, dodatkowo uczyniła jeszcze aluzję taką, że
niby Snieżeńsk-4 i tak nie będzie mógł zaproponować
w zamian niczego cennego. Terytorium zaczęło więc
żyć skromnie i na półgłodzie.
Trwało to całe sześćdziesiąt lat, póki przechodzący
obok śluzy Odincewskiej moskiewski włóczęga nie
zawołał do siebie bawiącego się przy przepuście
pięcioletniego dziecka-człowieka. Dzieciak bez
najmniejszych przeszkód wyszedł poza rubież
Terytorium, włóczęga czule pogłaskał go po główce i
nagrodził czekoladką "Rot Front". Mały ruszył z
powrotem, a włóczęga poszedł sobie dalej, do granicy
Wielkiego Kijowa.
Rodzice dziecka, widząc czekoladkę, niemal
oszaleli. Dopytywali się, skąd ją wziął - taką
prawdziwą, moskiewską, jakich w Snieżeńsku-4 nie
widziano już od sześciu dziesięcioleci. Biedny
szczeniak, rozmazując po buzi smarki, setny raz
powtarzał, stojąc przed Seidhe i starostami dzielnic,
historię z przechodzeniem przepustu i z dobrym
wujkiem Rot Frontem. Nikt mu, naturalnie, nie wierzył,
MAJ 2001
WIEŹMIN Z WIELKIEGO KIJOWA
10688372.006.png
WŁADIMIR WASILJEW
póki Seidhe nie zaproponował przejścia przez śluzę
jeszcze raz. Teraz zaczęła ryczeć matka -dzieciom
zakazywano nawet zbliżania się do przepustów, choć
szczylc, bywało, że bawiły się nieopodal. Po prostu
każdy mieszkaniec Snieżeńska-4 od dziecka przywykł,
że za Kordonem nie ma NIC. W ogóle. Kordon to
granica, rubież. Nawet nie ma sensu przechodzić
przezeń. Przekonanie rodziców, czy tego chcieli czy
nie, przechodziło na dzieci, i choć te łamały zakazy,
bawiąc się często bardzo blisko śluz, to na zewnątrz nie
ośmielały się wychodzić nawet największe iobuziaki.
W każdym razie nikt z Terytorialów nie pamiętał
niczego takiego w ostatnich dziesięcioleciach. Nie
miało to miejsca. Aż do przypadku z czekoladką.
Technika Seidhe poparli wszyscy starostowie.
Szlochającą matkę przytrzymano; ojciec, zacisnąwszy
zęby, sam wziął się w karby. Doświadczalnego
szczeniaka przyprowadzono do śluzy Odincewskiej i na
oczach kilkudziesięciu żywych ten wyszedł bez
żadnego uszczerbku dla zdrowia poza Kordon. I wrócił.
Wtedy Seidhe kazał przyprowadzić snieżeńskiego
głupka, półorka Czkudacha, zwykle szwendającego się
przy jedynej czynnej łaźni.
Przyprowadzono.
- Widzisz? - zapytał Seidhe, pokazując półorkowi
nieszczęsną czekoladkę.
Czkudach zaczął kiwać głową, nie spuszczając oczu
z jaskrawego opakowania.
- Chcesz? - okrutnie zapytał Seidhe. Czkudach
zaczął puszczać bąble ze śliny.
- Weź - pozwolił elf i precyzyjnym ruchem cisnął
czekoladkę na zewnątrz. Przez przepust.
Czkudach wlazł w ciasny korytarzyk śluzy i zwalił
się dokładnie w środku. Kiedy przy pomocy bosaków
wyciągnięto go stamtąd, nikt nie miał wątpliwości, że
półork jest martwy. Obudzona na chwilę nadzieja, że
maszyneria ochronna Kordonu zasnęła - zgasła. Wtedy
Seidhe po raz drugi wysłał przez Kordon dzieciaka.
Matka zemdlała, ojciec zbladł jak ściana, jak papier
kredowy.
Mały przyniósł czekoladkę i nadal żył. Seidhe
zastanawiał się dobrych pięć minut i nakazał
przyprowadzić jeszcze piątkę dzieci. Sierot. Czworo
chłopców i dziewczynkę: dwoje ludzi, czarny ork,
halfing i wirg-mieszaniec. Dzieci miały od czterech do
piętnastu lat. Wszystkie bez wyjątku zostały przez
przepusty wypuszczone i wpuszczone.
- Cóż... - smutno powiedział Seidhe, mierząc
wzrokiem grupę Terytorialnych. - Nie zostało nic
innego, jak udowodnić, że śluza dorosłych zabija jak i
wcześniej.
I wszedł do wąskiego korytarzyka.
Pochowano elfa tego samego dnia.
Potem wybrano nowego Technika. Zaczęto
zastanawiać się, jak można wykorzystać dla dobra
Terytorium nieoczekiwaną szansę. Po pierwsze,
dzieciaki były za małe, by świadomie pomagać. Nawet
najstarsze z nich - trzynastoletnie elfy - mało co różniły
się od pięcioletnich ludzi, zarówno co do siły, jak i
bystrości. Długo żyjący wolno dorośleją. Dzieci ludzkie
wyprzedzały przyjaciół innych ras we wszystkich
grach. Ale problem leży nie w wieku - problem leży w
tym, że przedostać się do magazynu i przenieść coś
stamtąd może tylko dorosły. No bo co może przytargać
pięcioletni szkrab-człowiek, czy dwudziestoletni ork,
nawet jeśli dotrą do owego magazynu? Puszkę
konserw? Raczej już jakoś zabawkę chwycą, czy
paczuszkę herbatników. A przecież trzeba jeszcze
odnaleźć taki magazyn, otworzyć zamki... Na dodatek
dokoła może się szwendać nie wiadomo jakie gówno,
nieważne - uzbrojone czy nie. Przeciwko malcom
nawet pryszczaty wyrostek, to już olbrzym.
Tak więc trzeba dotrzeć do magazynu, obrobić go,
no i trzeba wrócić. Zadanie wydawało się mało realne
do wykonania. Rozwiązanie dość nieoczekiwanie
znalazło się po kilku latach, kiedy ludność Snieżeńska-
4 zmniej szyła się o połowę. Zasoby
Terytorium topniały tragicznie i stało się widoczne,
że wkrótce Snieżeńsk-4 wyludni się całkowicie.
Właśnie w tym momencie Technik zdołał odkryć
ponownie jeden z kluczowych wzorów chemicznych
czołowego przed laty produktu snieżeńskiego
kombinatu i doszedł do tajemnicy syntezy surowca -
substancji bardzo wysoko cenionej zarówno w Wielkim
Kijowie, jak i Wielkiej Moskwie. Do syntezy potrzebny
był sprzęt, a tego nie brakowało w laboratoriach
kombinatu - i pewne szczególne kamyczki. Kamyczki
można było znaleźć w granicach Kordonu. Ale Technik
patrzył perspektywicznie - na długo tego zapasu nie
wystarczy.
Już pierwsze doświadczenia uwieńczone zostały
sukcesem, surowiec został wyprodukowany.
Natychmiast nawiązano łączność z Moskwą, zawarto
pierwszą umowę: kilka odpowiednio
zaprogramowanych ciężarówek przewiozło ładunek
przez przepust Stepiński i niemal cały dzień
Terytorialni przenosili na pożyczonych z klubu
zasłonach sterty konserw i puszek z marynatami, paczki
sucharów i przenośną aparaturę produkcyjną. Po roku
trwająca nieustannie synteza spowodowała, że z całego
Terytorium zniknęły wszystkie kamyczki. Wtedy ktoś
przypomniał sobie o tym, że dzieciaki mogą przecież
wychodzić na zewnątrz. Sprawie nadano bieg: grupy
poszukiwawcze złożone z malców szwendały się
dokoła Terytorium i po trochę ściągały do środka
potrzebny surowiec. Dzieciaki, naprawdę małe bąki i
maluchy, stały się nagle zbawieniem dla Snieżeńska-4.
Przez całe dwanaście lat sprawy szły swoim tokiem:
Snieżeńsk-4 prowadził już wymianę z Wielkim
Kijowem, i Wielkim Mińskiem, a kiedyś nawet pojawili
się wąsaci górale z Kaukazu z zupełnie niewiarygodną
ilością mandarynek w kartonowych pudłach.
Potem obudził się Rip. Nikt już nie pamiętał,
dlaczego nazywał się Rip. Nikt nawet nie usiłował
przypomnieć sobie, kto i kiedy go tak nazwał. Rip był,
najprawdopodobniej, bojowym mnemorobotem, ale był
tego świadom tylko jeden spośród żywych Snieżeńska-
4 - Technik. Zaginął dzieciak, i to wcale nie z tych,
MAJ 2001
10688372.001.png
WIEŹMIN Z WIELKIEGO KIJOWA
które wychodziły poza Kordon. Szukano go w
mieszkalnych dzielnicach, ale na próżno. Wkrótce
zniknęło następne dziecko. Potem trzecie.
A po miesiącu dzieci opowiedziały, że zza budynku
kombinatu wyskoczył metalowy pająk i pochwycił
małą elfijkę Maiem, po czym powlókł j ą gdzieś w
betonową dżunglę i sploty metalowych szkieletów.
Pozostałe dzieciaki z piskiem rozbiegły się.
W pierwszych miesiącach dorośli widzieli pająka
Ripa tylko dwa razy, za każdym razem w dzień.
Najpierw pojawiał się z rzadka, ale potem stało się
jasne, że rośnie i potrzebuje coraz więcej i więcej
pokarmu. Dzieci zaczynały ginąć nawet w biały dzień,
po prostu z mieszkań; jeśli dorośli przeszkadzali -
również ginęli. Na Terytorium zapanowała rozpacz.
Dorośli nie wypuszczali dzieci z mieszkań; do
przepustów odprowadzano je pod eskortą, która czekała
potem, aż dzieci wracały.
Ale to nie pomogło: najpierw Rip napadł na
powracającą grupę dzieci, beż trudu rozpędził ochronę i
bez przeszkód porwał wybraną ofiarę. Potem raz napadł
na dzieci poza Kordonem, ale tylko raz - z
niewiadomego powodu wolał atakować wewnątrz
Kordonu. Snieżeńcy usiłowali prosić o pomoc Moskwę
i Kijów,' ale jak można było im pomóc? Zorganizowali
obławę własnymi siłami - stracili trzech żywych, a Ripa
nawet nie zadrapały setki wystrzelonych pocisków.
Gdzie ukrywał się pająk - też nie było wiadomo. Swoje
błyskawiczne i nieprzewidywalne rajdy wykonywał raz
w dzień, raz w nocy, ale najczęściej rankiem, przed
świtem. Świadków jego mordów też nie było... Może i
ich Rip zabijał? W każdym razie, oprócz biednych
zaginionych dzieci Terytorialni kilka razy znajdowali
trupy, a widok ich był bardzo nieprzyjemny. Zginął
mistrz krasno-lud Dumemik, zginął śpiewak-człowiek
Gnas, znaleziono też inne pokancerowane straszliwie
zwłoki i tylko srebrny zegarek pozwolił zidentyfikować
ciało starosty Pietrowki, halfinga Wan Rety o
przezwisku Bajda. - Poprzedniego dnia zaginęła
dwunastoletnia córka Bajdy...
Najprawdopodobniej Wiedźmin przybył w środku
nocy. Zamknął się w porzuconej komórce ochrony
obok przepustu, gdzie drzemał do świtu. Gdy tylko się
rozwidniło, ruszył w głąb Terytorium. Dzielnice
sąsiadujące z Kordonem były puste -nikt tu na stałe nie
mieszkał i nie było tu czego szukać. Ośrodkiem życia
Snieżeńska-4 było centrum: dzielnice najlepszych
budynków, puste od dłuższego czasu sklepy,
wyczyszczone do cna magazyny kombinatu. Sam
kombinat mało kogo interesował, a już teraz, po
pojawieniu się Ripa, wszyscy obchodzili go dużym
łukiem.
Wiedźmin nie wdawał się w próżne rozmowy,
skierował się prosto do Technika Snieżeńska-4,
Almelida. Takim bladym świtem Terytorialni nie
wysuwali jeszcze nosów z mieszkań, pośpiesznie
przebudowanych na schrony-twierdze. Różowawe
blaski światła pełzały po warstwach ulicznego pyłu i
wydawało się, że nie jest to kurz i nie błoto, a zwiędłe i
opadłe jak jesienne liście, marzenia mieszkańców
Terytorium o nie biednym życiu. Krasnoludzkie
buciory odbijały na tych marzeniach pieczęcie
protektorów.
Mieszkanie Technika wiedźmin odnalazł bezbłędnie
- na węch, czy jak? Pchnął kratowaną furtkę,
przemaszerował po kwadratowych płytach z granitu do
stopni prowadzących na ganek. Spomiędzy płyt
sterczały źdźbła wątłej trawki. Przy dwuczęściowych
szklanych drzwiach, na poziomie oczu wiedź-mina,
widniała masywna metalowa tabliczka: "Snieżeński
Zakład Przemysłowo Techniczny". Drzwi były
zamknięte na potężną kłódkę. Niezbyt skomplikowany
zamek, pomyślał wiedźmin. Czy to może zatrzymać
Ripa?
Stukanie do drzwi wywołało młodziutkiego technika
bez portek, w kurtce na gołe ciało i w papciach. Widząc
łysą głowę z tatuażem (wiedźmin umyślnie ustawił się
bokiem do drzwi), technik-śpioch omal nie upuścił
szpanerskiej, lustrzanie połyskującej beretty.
- Otwieraj - zażądał wiedźmin. Technik tępo gapił
się na niego i stał nieruchomo. Miał rozczulająco
sterczące na boki uszy.
-A... Ja... Zaraz...
I gubiąc papcie, runął gdzieś w głąb holu. Pewnie do
telefonu. Potem, stosunkowo szybko, pojawił się
Technik - właśnie Technik, a nie technik. Był ubrany
starannie i kompletnie. Tyle tylko, że nie zdążył się
ogolić, co psuło nieco ogólne wrażenie. Na jego
żądanie śpioch, który zdążył nałożyć portki i trampki,
uchylił jedno skrzydło drzwi.
- Wchodź - ponuro wycedził Technik. - W innych
okolicznościach, wiedźminje, wyprowadziłbym cię z
mojego Terytorium na kopach. A dziś, zapraszam.
- W innych okolicznościach nie przyszedłbym do
ciebie. Wiedźmin wzruszył ramionami. I bokiem
przecisnął się przez szczelinę, niemal ocierając się o
technika-śpiocha. Przyprowadzono go do malutkiego
gabinetu na piętrze. Nie wiadomo, dlaczego Technik
nie skorzystał z windy - przybyli tam po schodach.
Najpierw w lewo, przez długi korytarz, potem wąskie
schody i znowu korytarz. Umeblowanie gabinetu
stanowił nakryty zielonym suknem stół, kilka krzeseł
dokoła i mównica w kącie. Wiedźmin pomyślał, że w
starych dobrych czasach częściej rżnęli tu. w karciochy
niż naradzali się. Na znak Technika pomocnik otworzył
okno. Świeże powietrze wpłynęło do pomieszczenia,
wypychając zeń stęchliznę i wirujące w promieniach
słońca drobiny kurzu.
- Tak więc, wiedźminie... Słucham cię.
- A mogę usiąść? - zapytał wiedźmin. W jego
pytaniu nie było żadnej specjalnej intonacji.
Technik niedbale machnął rękaw stronę krzeseł, ale
sam nie zajął miejsca. Wiedźmin usiadł, położył łokieć
na suknie. O krzesło opierał się raczej bokiem niż
plecami, gdyż wisiał na nich jego bag.
- Macie problem - powiedział wiedźmin. Te dwa
słowa podzielił na sylaby, krótkie i szczekliwe jak
MAJ 2001
10688372.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin