Science Fiction (28) lipiec 2003.pdf

(4292 KB) Pobierz
8980054 UNPDF
8980054.003.png
Dzisiaj chciałbym przybliżyć
film. który zapewne przejdzie bez
większego echa przez nasze kina. podobnie
jak to miało miejsce w przypadku rodzimej
Wielkiej Brytani czy Stanów Zjednoczonych. Tam
zakwalifikowano ten obraz prosto na rynek kina
domowego, co było chyba całkiem sporym błędem...
Brytyjska kinematografia stała kiedyś horrorem i fantastyką.
Z jednej strony zalewała nas masówką spod znaku
Hammera. z drugiej serwowała bardzo udane ekranizacje literatury fantastycznej. Potem zapomniano o
tradycji, ale po latach posuchy coś znów drgnęło za kanałem... Najlepszym tego przykładem może być
znakomity horror 28 dni później zrealizowany przez Danny'ego Boyle'a. twórcę tak cenionego przez krytykę
Trainspotting. Film. który zrealizowany za skromną sumę ośmiu milionów dolarów właśnie ruszył z niezłym
skutkiem na podbój Ameryki, a u nas ,w chwilę po nim. pojawia się Armia wilkołaków.
Niestety, już sam tytuł, a właściwie jego nieudolne tłumaczenie (w oryginale Dog Soldiers) może zniechęcić
amatora dobrego kina. Zupełnie bezpodstawnie. Film ten bowiem nie jest kolejną wersją z cyklu zabili go i
uciekł, ale równie nowatorskim spojrzeniem na motyw wilkołaków. jakim było potraktowanie tematyki zombie w
28 dniach.
Rzecz zaczyna się od sceny na kampingu, gdzieś w szkockiej głuszy. Pożegnanie narzeczonego odchodzącego
do wojska kończy się niezupełnie tak. jakby tego oczekiwali uczestnicy. Chwilę później jesteśmy świadkami
sceny nocnego pościgu. Nie wiemy, kto ucieka, kto jest goniącym, ale już po chwili wszystko się wyjaśnia.
Kandydat do sił specjalnych przechodzi test. a w zasadzie oblewa go odmawiając zastrzelenia z zimną krwią
wilczura, który go wytropił. Jego starcie z dowódcą komandosów, niemłodym już, ale wciąż piekielnie sprawnym
kapitanem Ryanem, kończy się kompletną porażką na oczach pozostałych członków oddziału i powrotem do
macierzystej jednostki, która niebawem zostaje zrzucona na terenie gór. gdzieś w Szkocji - wiadomo tylko, że to
okolica w której dochodziło do wielu zaginięć turystów. o czym wieczorem, przy ognisku opowiadają sobie sami
żołnierze (to zresztą jedna z lepszych scen. podczas której możemy poznać wszystkich bohaterów). Typowe
manewry, podczas których należy przejść z punktu A do punktu B nie dając się schwytać ani zauważyć...
Będzie to tym trudniejsze, że tropem jednostki podążają komandosi prowadzeni przez demonicznego
kapitana.
W horrorach, zwłaszcza takich, które kryją w sobie więcej, niż jedną tajemnicę zdradzanie szczegółów
akcji jest więcej niż niepożądane. Poprzestanę więc na tym, co oczywiste. Komandosi szykujący się do
przejęcia oddziału sierżanta Wellsa zostają zmasakrowani przez tajemnicze stworzenia... Przeżywa tylko
Ryan, którego odnajdują na jednym z zamaskowanych punktów bohaterowie filmu. Od tej pory akcja będzie
pędzić aż do finału.
Kilka rzeczy wyróżnia ten film spośród masy wilkołaczych produkcji. Jedną z nich jest bez wątpienia
scenariusz. Nie mamy tu za wielu baboli w stylu zabili go i uciekł (może tylko to zabezpieczanie okien na
farmie...), bohaterowie są naprawdę z krwi i kości (co też często widać:-), dialogi są bardzo realistyczne
(kwestia meczu na przykład czy opowieści przy ognisku), i nie ma pewności, kto przeżyje, co w przypadku
hollywoodzkich produkcyjniaków jest już normą.
ReJS
8980054.004.png
Czytając pochwalne peany,
które pojawiły się w prasie na temat tego filmu nie
sposób. zwłaszcza jeśli się Jądro Ziemi widziało
nie zadać fundamentalnego pytania: Kto zamówił
ten kotlet? - jak zwykł pytać oszołomiony
upadkiem producent (Nieme kino Mela Brooksa). I
to w odniesieniu do ludzi, którzy wyłożyli niemałe
przecież pieniądze na produkcję, licząc na zysk.
jak i tych. co pisali znacznie później laurki... ale
idźmy po kolei. Rzecz zaczyna się wcale
ciekawie, oto obserwujemy serię niesamowitych
zdarzeń. Już pierwsza scena wprowadza w nastrój,
biznesmen szykujący się do podpisania kontraktu
życia pada martwy na stół konferencyjnych, choć
przed sekundą był najzdrowiej wyglądającym
człowiekiem w całym biurze. Rzecz może nie
byłaby dziwna, zawały serca zdarzają się
zwłaszcza w momentach ekscytacji. gdyby nie
fakt. że w promieniu kilkuset metrów takich
zgonów w tej samej chwili nastąpiło znacznie
więcej. Potem obserwujemy jeszcze awaryjne
lądowanie promu kosmicznego w kanale
burzowym w L.A. (za co pilotka dostaje wykop z
programu lotów załogowych - chyba tylko
dlatego, żeby mogła w ziać udział w dalszym
projekcie, jest to równie logiczne, jak wywalenie
Muldera z FBI w wersu kinowej Archiwum X) i
ptasią panikę nad Londynem (czyżby nawiązanie
do Ptaków ?). Gdyby film kończył się w tym
miejscu byłoby naprawdę fajnie, ale. niestety, jest
i ciąg dalszy historii. Bohater, naukowiec bez
skazy, odkrywa szybko co
łączy z pozoru zupełnie
niezwiązane ze sobą
zjawiska. Oto tytułowe
jądro Ziemi przestało
się obracać, w
związku z czym ży-
ciu grozi zagląda.
Pozbawiona pola
magnetycznego
planeta podda się
promieniowaniu kos-
micznemu, co uczyni
z jej powierzchni
gigantyczną kuchenkę
mikrofalową z ludźmi w roli frytek. Amen.
Oczywiście o ile nie da się do owego jądra dotrzeć
i go podkręcić, powiedzmy serią gigantycznych
eksplozji nuklearnych. I tu ciekawostka, jest taki
pan. który już od dawna buduje pojazd, który
byłby zdolny to zrobić, ale główny doradca
naukowy rządu gwizdnął mu kiedyś jakąś pracę,
więc panowie nie przepadają za sobą. Co dalej?
Już to widzieliście i to w znacznie lepszej wersji
(Armageddon, Armageddon panie i panowie).
Całkowicie zasłużona porażka w kinach na całym
świecie, każdy widz jako tako obeznam z realiami
naukowymi może paść na zawal, słuchając
kolejnych teorii bohaterów, każdy jako tako
obeznany z filmami może cytować kolejne dialogi
z wyprzedzeniem kilku minut, każdy znający
fizjologię człowieka zwątpi w swoją wiedze,
widząc, że promieniowanie które gotuje wodę w
zatoce i przepala w ułamku sekundy grube liny
Golden Gate jedynie parzy skórę ludzi na owym
moście przebywających. To nawet lepsze od sceny
w Wulkanie, gdzie Tommy Lee Jones wisi na
rękach na drabinie, która od żaru skręca się i
wygina...
ReJS
8980054.005.png
8980054.006.png
kino
F antastyka wiecznie żywa
Zdawać by się mogło, że fantazjowanie dzisiaj, w czasach, gdy przeciętny człowiek
nie rozumie zasad działania większości urządzeń go otaczających traci powoli rację
bytu. Bo czymże tu zaskoczyć czytelnika skoro on sam każdego dnia zaskakiwany
jest coraz to wymyślniejszymi wynalazkami, o których, trzeba to jasno powiedzieć,
największym wizjonerom sprzed pół wieku nawet się nie śniło. Choćby telefony
komórkowe - trudno byłoby znaleźć podobne urządzenia w powieściach Złotego
Wieku. W Fundacji Asimova pilot statku podróżującego przez niemal całą galaktykę
używa środków zapisu dźwięku na taśmach. Przykłady takie można by mnożyć, ale
nie o tym chciałem pisać.
U progu nowego tysiąclecia postęp techniczny sprawił, że żyjemy w świecie bardziej
skomplikowanym niż te, które prezentowano w powieściach fantastycznych pół
wieku wcześniej -jeden choćby krótki wypad do tokijskiej dzielnicy Akihabara,
królestwa technologii na sprzedaż, zwłaszcza wieczorem kojarzącej się nieodparcie
z dekoracjami do Blade Runnera rozwieje wątpliwości największego sceptyka w tym
względzie. Mogę założyć się o każdą sumę, nawet o całe dziesięć peerelowskich
groszy. Dlaczego zatem fantastyka, mimo iż przestała być wizjonerska, nadal cieszy
się tak wielkim powodzeniem?
Popatrzmy na kino. Spośród dziesięciu najbardziej kasowych filmów świata tylko
Titanic nie mieści się w ramach szeroko pojętego gatunku. Harry Potter, Epizod I,
Jurassic Park, Władca pierścieni, Spider-Man, Dzień Niepodległości, Nowa Nadzieja,
to czysta fantastyka. W drugiej dziesiątce jest niewiele gorzej, na palcach jednej ręki
nawet najbardziej zapijaczonego drwala można zliczyć tytuły, które nie są
fantastyczne (tak naprawdę mówimy tu o dwóch filmach - Forrest Gump i Mission
Impossible 2 - które jak by na to nie patrzeć, mają trochę elementów fantastycznych).
Popatrzmy na rynek komiksowy. W Japonii w dużej mierze, nie licząc trywialnych
opowiastek do metra, króluje realizm więcej niż magiczny. W Ameryce komiks to już
niemal tylko fantastyka. Z jednej strony superbohaterowie w całej swojej masie, z
drugiej Gaiman, Ennis i całe rzesze ich apologetów. V 'ampirella. Kaznodzieja, Lobo,
Pielgrzym, a nawet seksowna Lara Croft, która potrafiła podbić niemal wszystkie
media równocześnie, wyrywając się z ekranu monitora na okładki największych
pism i stając się jedną z najbardziej znanych ikon popkultury.
I tak docieramy do kolejnej branży rozrywki, do niezwykle popularnych gier
komputerowych. Spójrzcie, gros tytułów, i to tych z najwyższej półki to czysta
fantastyka. Całe RPG (i karciane, i planszowe, i komputerowe) nawet strzelaniny
FPP. Osobnym rozdziałem jest tutaj universum Gwiezdnych wojen, które samo w
sobie może dostarczyć rozrywki tego rodzaju na lata.
Kolejne przykłady można mnożyć bez końca. Tylko po co? Już powyższe,
najważniejsze prócz czytelnictwa (a wiecie jaki procent tytułów wśród wydawanych
książek należy do fantastycznego nurtu?) bodźce kulturowe i rozrywkowe pokazują
wyraźnie. Fantastyka jest nadal na szczycie i wydaje mi się, że jeszcze na długo na
nim zostanie. Bo to coś więcej niż trend, chwilowa moda.
Zapraszam Was do lektury nowego numeru „Science Fiction", w którym, jak co
miesiąc przygotowaliśmy pokaźny zestaw tekstów. Tym razem jest to nasza skromna
Reaktywacja. Po raz pierwszy pojawiamy się z nową ceną a to oznacza parę zmian.
Przede wszystkim zmieniamy kryteria doboru tekstów, podnosimy nieco
poprzeczkę, by poziom oferowanej lektury był wyższy. Częściej pojawiać się będą
nazwiska autorów, których polubiliście, których warto czytać i promować. Na łamach
pisma pojawią się też teksty długie, nowele, mikropowieści a nawet te najdłuższe
utwory, i to w znacznie większej ilości niż dotychczas. Postaramy się pilotować na
naszych łamach kilka nowych cykli opowiadań. Już w tym numerze pojawiają się po
raz pierwszy krasnoludy z Hamdirholm dawno nie widzianego Wojtka
Świdziniewskiego, które towarzyszyć Wam będą przez całe wakacje. Kilka stron
dalej nadjeżdża rycerz bezkonny Fillegan z Wake, Romka Pawlaka, facet, którego na
pewno polubicie. A za miesiąc powróci na nasze łamy Elizabediath Monck, grabarz
niezwykły w kolejnym, i miejmy nadzieję nie ostatnim tekście Tomasza Bochińskiego
z tego cyklu. Będą też znaczące utwory autorów znanych, tworzących od lat.
Przykładem niech będzie Dopust boży - znakomita nowela Andrzeja
Drzewińskiego i powrót na łono pism literackich Jerzego Grundkowskiego. Pod-
niesienie poprzeczki nie oznacza jednak odtrącenia debiutantów. Co to, to nie.
Nadal nasze łamy stoją przed nimi otworem, tyle że sito kwalifikacji będzie miało
znacznie mniejsze oczka. Do aktualnego numeru zakwalifikowaliśmy dwa
debiutanckie teksty, nieco gaimanowską w klimacie opowieść Anny Borówko o
współczesnym Telemachu i prześmiewczy Czas przemian, Miłosza Brzezińskiego.
Kolejna sprawa, o której chciałem Was poinformować to reaktywacja (piękne
słowo, nieprawdaż) naszych stron internetowych. Nieco odchudzone z przyczyn
technicznych (nie byliśmy w stanie znaleźć serwera, który za rozsądne pieniądze
umożliwia) transfery rzędu kilkudziesięciu gigabajtów dziennie) zaczną funkcjonować
mniej więcej w momencie, gdy dostaniecie ten numer do rąk. Będzie to naprawdę
doskonałe uzupełnienie każdego kolejnego numeru pisma. Znajdziecie tam
dodatkowe opowiadania, felietony, informacje o rynku wydawniczym i wreszcie
interaktywny katalog księgarni KKF. To ostatnie polecam każdemu, kto wybiera się na
wakacje i chce zabrać ze sobą dobra lekturę. Oferujemy w czasie wakacji nawet 30
procent rabatu a to nie w kij dmuchał przy dzisiejszych cenach książek.
Jak zwykle czekam na Wasze listy, sugestie i opinie o piśmie.
Do zobaczenia za miesiąc, my nie mamy przerwy wakacyjnej!
literatura
Wojciech Świdziniewski
Andrzej Drzewiński
Miłosz Brzeziński
Jerzy Grudkowski
Anna Borówko
Robert J. Szmidt
Rafał A. Ziemkiewicz
komiks
inne
Robert J. Szmidt
8980054.001.png 8980054.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin