Baśnie i legendy polskie1.pdf

(344 KB) Pobierz
O TRAGICZNEJ ŚMIERCI RUSAŁKI I KAMIEŃCZYKA
Baśnie i legendy polskie
O TRAGICZNEJ ŚMIERCI RUSAŁKI I KAMIEŃCZYKA
Dawno temu w poszukiwaniu złota przywędrowali z dalekich krajów frankońskich w Karkonosze i Góry
Izerskie Walończycy. Odkryli oni licznie występujące tu szlachetne i półszlachetne kamienie. Przykład z nich
wzięli inni. Niektórzy z tego zbieractwa kolorowych kamyków dorobili się niemałej fortuny, w pałacach
mieszkali i bogate życie wiedli. Mieszkańcy podgórskich siół i osad nazywali się kamiennikami, lub
kamieńczykami i sami też zaczęli próbować szczęścia.
Żył w owym czasie w Szklarskiej Porębie pewien człowiek o imieniu Bronisz. Pracował ciężko jako drwal na
utrzymanie matki i siebie. Od wiosny do pierwszych śniegów wycinał w pocie czoła drzewa w lesie, a że żyli
oszczędnie, biedy z matką nie odczuwali, lecz i dobrobytu też nie znali. Któregoś dnia matka Bronisza się
rozchorowała. Syn zmuszony był do pozostania w domu i opieki nad nią. Czynił to z miłością i bardzo
troskliwie, gdy jednak bieda wcisnęła się po pewnym czasie do ich chaty i nie było już co do garnka włożyć,
postanowił udać się w góry i szukać szlachetnych kamieni, które bogaci ludzie chętnie kupowali. Zabrał kilka
kromek chleba, gomółkę sera, kilof, łopatę i powędrował przed świtaniem w Karkonosze. Ze wzrokiem
utkwionym w ziemię szedł przez lasy, łąki i górskie bezdroża. Chodził korytami bystrych potoków, oglądając
ich wypłukane brzegi, przeszukiwał szczeliny skalne i każde obsunięcie kamiennych zboczy. Dotarł w ten
sposób aż do Łabskiego Szczytu, a potem jego południowym stokiem na prawie pł aską łąkę, gdzie
wytryskiwało źródło rzeki Łaby. Tu zaczął kopać w ziemi. Nie wiedział, że przyglądają mu się rusałki wodne z
Łabskiego Źródła, płukające tam piasek źródlany. Było ich osiem, lecz żadna nie wiedziała, ani też nie
domyślała się czego szuka ten młody człowiek. Z przyjemnością patrzyły na jego jasne włosy, opaloną słońcem
twarz i na muskularną, zgrabną postać. Skryły się potem w wodzie i tylko jedna z nich, zwana przez siostry
Łabudką, pozostała nad brzegiem nie mogąc oderwać oczu od Bronisza. Poczuła iż serce jej bije raźniej na jego
widok oraz, że budzi się w niej nieznane dotychczas uczucie. Gdy przestał pracować i zaczął zbierać swe
narzędzia wówczas ogarnął ją lęk, że nie zobaczy go już więcej.
- Zostań ze mną - odezwała się nieśmiało - czuję, że gdy odejdziesz i nie zobaczę cię już więcej, serce me pęknie
z bólu. Zwiędnę tak jak kwiaty górskie każdej jesieni.
Podeszła bliżej, zarzuciła mu swe drobne, zgrabne ręce na szyję, całym ciałem przytuliła się do niego, a usta
przycisnęła do jego warg. Młody drwal objął rusałkę mocnymi ramionami, ucałował, a potem wyjaśnił jej cel
swego pobytu w tym miejscu i poszukiwań. Powiedział również, że nie może pozostać z nią przy Łabskim
Źródle, bo po to został kamieńczykiem, by uzyskać pieniądze na leczenie swej matki. Obiecał jednak, że
wkrótce wróci, by zostać z nią na zawsze, gdy matka będzie już zdrowa i gdy zapewni jej spokojne i dostatnie
życie aż do śmierci. Łabudka oddała mu wtedy cały swój skarb, składający się ze ślicznych kamieni
szlachetnych, który miała ukryty pośród traw i krzaków kosówki, a potem całą noc rozmawiali o wspólnej
przyszłości leżąc na pachnącej, miękkiej i chłodnej górskiej trawie. Następnego dnia Bronisz udał się do domu,
obiecując swej ukochanej powrócić. Podał nawet dokładny termin, od którego będą już razem.
Zakochana rusałka z niecierpliwością liczyła dni dzielące ją od spotkania z ukochanym. Potem liczyła już
godziny, a w ostatnią noc przed określonym terminem nie mogła usnąć: Rozczarowała się jednak. Jej ukochany
nie przybył.
Zawiedziona i oszukana przestała biegać po Łabskiej Łące. Nie bawiła się już beztrosko ze swymi siostrami.
Chodziła zasmucona, rozmyślała o swym kamieńczyku, czasami cichutko łkając.
95727576.003.png 95727576.004.png
Któregoś dnia nie mogąc już dłużej znieść trapiącej ją tęsknoty, postanowiła zejść po północnym stoku
Karkonoszy w dolinę nad Kamienną, gdzie spodziewała się odnaleźć Bronisza i gdzie chciała pozostać z 'nim na
zawsze, skoro on przyjść do niej nie może. Siostry jej wpadły w rozpacz. Tłumaczyły, że rusałkom nie wolno
schodzić poniżej terenu porośniętego iglastą kosówką, gdyż straci wtedy prawo powrotu do rodzinnego źródła i
stanie się zwykłą, podatną na choroby, bóle i śmierć kobietą. Nic nie pomogło. Łabudka niezłomnie pozostawała
przy swoim zamiarze. Pożegnała siostry i rodzinne źródło Łaby i udała się w stronę Szrenicy wąską, górską
ścieżką, gdyż nią oddalił się jej ukochany. Szła ku północy, przez Halę Szrenicką pokrytą plamami
ciemnozielonej kosówki i porośniętej rzadko karłowatymi świerkami. Przed pierwszymi drzewami
wysokopiennego lasu stanęła i zaczęła oglądać wysokie, dostojnie spoglądające na nią potężne świerki. Była
zdumiona ich ogromem i nieznanymi kształtami. Na wspomnienie przestrogi o wkroc zeni u pomiędzy te grube,
pokryte mchami pnie mocniej zabiła jej serce, lecz myśl o Broniszu była silniejsza. Zrobiła krok, potem następne
i zaczęła biec ścieżką opadającą coraz bardziej stromo ku dolinie. Zatrzymała się dopiero nad kamiennym
urwiskiem. Tu musiała schodzić wolno i ostrożnie. Wyszukiwała występy opierając o nie stopy i pomagając
sobie rękoma. Wciskała się w wąskie szczeliny, lub łapała ostre krawędzie granitowych głazów. Schodzenie po
stromej ścianie trwało dość długo, ale w pewnym momencie serce zabiło jej jakoś dziwnie mocno i jakiś
wewnętrzny głos nakazał spojrzeć w dół. To co dostrzegła zaparło jej dech w piersiach. Pod skalną ścianą
urwiska leżały zwłoki ukochanego kamieńczyka. Leżały nieruchomo na kamiennych głazach, które odpadły od
stoku w dół. Dostrzegła jego bladą, pokrwawioną twarz i szeroko rozwarte oczy patrzące. w błękit nieba. Pojęła
wtedy, że szedł do niej i spadł ze ściany wspinając się ku górze. Poczuła nagły, wzmagający się silny ból w
piersi. Odruchowo położyła dłoń . na bolącym miejscu. To nieopatrzne oderwanie palców od skały, której
dotychczas się przytrzymywała, spowodowało, że zachwiała się, straciła równowagę i spadła w dół. W ostatniej
sekundzie życia uświadomiła sobie, że będzie teraz na zawsze z ukochanym.
Już następnego dnia dotarła do Łabskiego Źródła wieść o śmierci Łabudki i wtedy siedem zasmuconych tą
wiadomością jej sióstr pobiegło na Halę Szrenicką. Usiadły powyżej granicy wysokopiennego lasu i szczerze
zapłakały. Spadające łzy utworzyły siedem małych źródełek, które połączyły swe wody w jeden potok i
potoczyły się w stronę, gdzie spoczywały zwłoki ich siostry i jej ukochanego, a następnie ścieżką wiodącą w
stronę Szklarskiej Poręby. W miejscu gdzie ona się kończyła skalnym urwiskiem powstał wodospad.
Potok ten istnieje do dziś i do dziś opowiada szumem swych wód o tragicznej miłości i śmierci dwojga
zakochanych. Miejscowa ludność nazwała go niegdyś Ciekoniem, ale potem gdy dotarła do nich wieść o miłości
Łabudki i Bronisza nadano mu nazwę Kamieńczyka. Rusałkom górskim z Łabskiego Źródła wolno jest od tego
czasu schodzić aż do tego wodospadu i oglądać ciało Łabudki niewidoczne dla przechodzących tu ludzi,
spoczywające w wodzie u stóp skalnego urwiska, przykryte kamieniami i piaskiem naniesionym z gór. Wolno
im to jednak czynić tylko jeden raz w każdym stuleciu i tylko w dniu, gdy wielobarwna tęcza jednym swym
końcem zanurzy się w wodzie u stóp wodospadu. Wtedy to nawet i ludzie mogą dostrzec siedem pięknych,
delikatnych i wiotkich kobiet, które kąpią się w spływającej kaskadami po skale wodzie.
Legendy pochodzą z książki Urszuli i Aleksandra Wiącków "Legendy Karkonoszy i Okolic", wydanej w roku
1984 przez Wojewódzki Dom Kultu
95727576.005.png 95727576.006.png
NA WYSPIE BIAŁYCH DZWONECZKÓW
W połowie drogi pomiędzy Lesznem a Zbąszyniem leży bardziej na wschód byłe miasteczko Przemęt, a
przy nim duże, choć wąskie dosyć Jezioro Przemęckie. W pośrodku jeziora wznosi się znana wyspa, którą
nazwano Wyspą Konwaliową.
Wyspa ta jest prawdziwie czarowna; od dawien dawna bowiem corocznie w maju pokrywa się od brzegu do
brzegu jednym wielkim gęstym kobiercem kwietnym, złożonym z prześlicznych białych dzwoneczków
konwalii. I wtedy unosi się nad wyspą zapach cudny, upojny aż do utraty przytomności.
Nad brzegiem jeziora w ubogiej chateczce mieszkał niegdyś rybak z żoną i synem jedynakiem, któremu na imię
było Jędruś. Jędruś był chłopcem bardzo dobrym i usłużnym, miał serce złote. Kochali go wszyscy.
Był prawdziwą pociechą rodziców. Oprócz tych wszystkich zalet miał on jeszcze coś, czym wyróżniał
się od innych dzieci. Miał ogromna zamiłowanie do muzyki, wciąż słyszał jakieś nieziemskie granie. I jedno
tylko miał pragnienie, życzenie najgorętsze, chęć posiadania fleciku. Nie nęciły go ani zabawy z innymi dziećmi,
ani zabawki, o jednym wciąż marzył od rana do wieczora o fleciku.
To też ojciec jego pewnego razu po większym połowie ryb kupił w pobliskim Wolsztynie ładny flecik i
ofiarował mu go na gwiazdkę.
Ileż to było radości, ile uciechy i szczęścia, kiedy Jędruś dostał do ręki upragniony instrument. Ściskał go i
całował i już się nigdy z nim nie rozłączał, nawet na noc brał go do swego łóżka. A zaledwie go dostał,
natychmiast do ust przyłożył i palcami przebierał i od razu grał jak mistrz. Wygrywał na fleciku melodie
najśliczniejsze, a najczęściej takie, jakich świat jeszcze nie słyszał, a które były powtórzeniem tego, co Jędruś
we własnym sercu słyszał.
Jędruś najchętniej przebywał w samotności na brzegu jeziora i grał, wpatrzony tęsknym okiem w wyspę
konwalii. O wyspie tej dużo słyszał; ojciec nieraz opowiadał, że dzieją się tam rzeczy niesamowite oraz, że kto
raz na wyspę tę wkroczy, ten już nigdy z niej nie wróci. I dlatego wszystkich przed tą wyspą przestrzegał.
Jednego ranka siedział Jędruś jak zwykle na brzegu jeziora. Ojciec z matką wyjechali daleko na jezioro na
połów ryb.
Jędruś grał właśnie na swoim fleciku jakąś tęsknoty pełną zwodzącą melodię, gdy wtem ujrzał na wyspie jakieś
dziwy. Wydawało się, że wśród zieleni pląsają w takt jego muzyki maleńkie, białe postacie.
Zerwał się z miejsca, wspiął się na palcach i wytężył wzrok. Istotnie, nie mylił się. Czyżby to były karzełki, albo
duszki jakie ? Och, gdyby teraz miał łódkę zarazby pojechał, ażeby zobaczyć, co się dzieje na tajemniczej tej
wyspie.
Aliści, zaledwie o tym pomyślał, już nowy stał się dziw. Oto od brzegu wyspy odbiła maleńka łódeczka,
ciągniona przez dużego białego łabędzia i płynęła w stronę Jędrusia.
Chłopiec zadrżał z nagłej radości. A kiedy śliczna łódeczka zatrzymała się u stóp jego, Jędruś nie zastanawiał
się długo, zapomniał przestróg ojca, wskoczył do łódeczki i kołysząc się lekko, popłynął ku wyspie, ciągniony
przez dużego, białego łabędzia.
Zaledwie Jędruś wyskoczył na brzeg wyspy, a już łódeczka wraz z łabędziem zniknęła w toni jeziora. Lecz w
tejże chwili ogarnął go lęk. Tak tu dziwnie było, tak całkiem inaczej, jak to sobie był wyobrażał.
Tajemnicze postaci zniknęły, a gdzie okiem rzucił, tam widział tylko konwalie, kwiatek przy kwiatku, wśród
ciszy przedziwnej, pełnej niezwykłego uroku. Gnany lękiem coraz większym, popędził naprzód w głąb wyspy.
Biegał tu i tam i nie zdawał sobie sprawy z tego, co czynić ma dalej. W końcu zmęczył się i bez namysłu rzucił
się na kobierzec z konwalii. I zaraz zasnął.
95727576.001.png 95727576.002.png
W tejże chwili wymknęły się spod niego niezliczone maleńkie istotki, wszystkie w długich białych szatkach. W
popłochu biegały tam i tu i obrzucały śpiącego chłopca spojrzeniem złowrogim. Potem, jakby na komendę,
każda z tych istotek chwyciła za gałązkę konwalii i potrząsała nią z całych sił. Dzwoneczki konwalii zaczęły
dzwonić, wpierw cichutko, potem coraz głośniej i głośniej jakby na trwogę. I wtedy ze wszystkich stron wyspy
zaczęły się zbiegać tłumy takich samych maleńkich białych istotek. I wszystkie gromadziły się gniewnie dookoła
chłopca, który ośmielił się wtargnąć do ich królestwa i ciężką stopą burzyć ich mieszkania. Były to elfy,
mieszkanki kwiatów konwalii.
Wszystkie żaliły się i wołały oburzone:
Czego on chce, ten chłopiec niedobry !
Czego on tu szuka ! Czemu nam spokój zakłóca.
Tak wołały, a głos ich podobny był do szmeru lekkiego wiaterku wiosennego.
Do królowej ! Do królowej ze skargą na śmiałka ! – krzyknęły elfy i pobiegły co tchu w głąb wyspy.
Na samym środku wyspy znajdowało się miejsce zaciszne, otoczone zewsząd gęstym krzewem i wysokimi
drzewami. W miejscu tym wznosił się pałacyk maleńki, zbudowany w całości z korzonków, liści i kwiatów
konwalii. Był to pałacyk królowej elfów. Po za pałacykiem wznosił się gmach duży, mogący pomieścić jednego
człowieka. Gmach ten zbudowany był mocno z korzeni drzew splątanych, wyłożony całkowicie naręczami
konwalii, wydającymi zapach mocny, zabójczy. Było to więzienie dla tych, których królowa skazała na śmierć.
Królowa, wysłuchawszy skarg elfów, ogłosiła następujący wyrok:
Niechaj umrze ! Skrępujcie go i przyprowadźcie przed moje oblicze !
I zaraz dwa duże pająki siadły na dwóch pięknych motylach i niby samolotami poleciały do śpiącego Jędrusia.
Potem pająki wlazły na chłopca i omotały go mocną siecią pajęczą od szyi aż do nóg. Tymczasem przybiegły z
powrotem elfy i zaczęły go szczypać w nos, uszy i oczy. Jędruś zbudził się, a zobaczywszy na sobie pająki,
chciał je zrzucić z siebie. Ale jakże się zdziwił, gdy nie mógł ruszyć ani ręką ani nogą, ponieważ był cały
spętany pajęczyną.
Po chwili nadjechał długi wózek, ciągniony przez sześciu krasnoludków. Następnie wszystkie elfy, wsparłszy się
mocno o ziemię i natężywszy wszystkie siły, wepchnęły Jędrusia na wózek. A potem pojechali wszyscy z
triumfem przed tron królowej.
Królowa ujrzawszy skrępowanego chłopca, powiedziała:
Zakłóciłeś spokój naszego królestwa, dlatego musisz umrzeć. Podeptałeś i zniszczyłeś nasze konwalie, dlatego
zginiesz od zapachu konwalii.
I na znak królowej sześciu krasnoludków ruszyło z wózkiem w stronę więzienia.
Kiedy zajechali przed więzienie, otwarto drzwi i elfy znowu wsparłszy się mocno o ziemię i natężywszy
wszystkie siły, zepchnęły Jędrusia do środka. Osobliwe to więzienie było dla niego niskie i ciasne i ciemne. A
zapach konwalii był tam tak silny, że i najmocniejszego człowieka mógłby zabić w krótkim czasie.
Kiedy za Jędrusiem drzwi więzienia się zamknęły, wtedy spadły z niego i pęta pajęcze. Biedaczysko zaczął teraz
bić pięściami o ściany, zaczął wołać, krzyczeć, prosić, grozić – wszystko nadaremnie – elfy były nieubłagane.
Jędruś wdychał w siebie trujący słodki zapach i wiedział już, że na pewno umrze.
I teraz dopiero przypomniał sobie przestrogi ojca i ze skruchą pomyślał o smutku rodziców, gdy po powrocie z
połowu nie znajdą go w domu i nigdy go już nie zobaczą.
Na ostatek jeszcze pragnął pożegnać się z umiłowanym flecikiem. Więc wyjął go z kieszonki i zaczął grać
smutną, żałośliwą melodię ostatniego pożegnania. Ale wtedy zdawało mu się, że zewnątrz ktoś cichuteńko w
dłonie klaszcze i nóżkami szurga jakby w tańcu. Gdy przestał grać, ucichło klaskanie i szurganie taneczne, gdy
grać zaczął, klaskanie rączkami i szurganie taneczne zaczynało się na nowo. Lecz niebawem Jędruś stracił
przytomność, flecik wypadł mu z ręki i chłopiec runął bezładnie na ziemię.
Po pewnym jednak czasie zbudził się i ze zdziwieniem ujrzał, że leży przed więzieniem na miękkiej trawie, a
elfy zabiegały około niego troskliwie, ażeby go ocucić.
Wśród nich mała królowa cała zapłakana.
A kiedy Jędruś otwarł oczy, wtedy z tysięcy ust rozległy się okrzyki radości. I królowa rozpromieniona w
uśmiechu, przybliżyła się do chłopca i rzekła:
Przekonałam się, że wielki z ciebie muzykant – mówiła dalej królowa – ale flet twój lichy.
Ofiaruję ci ten zatem na znak mej wdzięczności.
I z tymi słowy wręczyła mu śliczny flet z szczerego złota. Jędruś przyłożył go zaraz do ust i – o dziwo –
popłynęła melodia tak czarodziejska, jakiej sam w życiu jeszcze nigdy nie słyszał. I teraz już grywał Jędruś
codziennie na złotym fleciku królowej elfów, grywał dużo i z ochotą. I codziennie przybiegały tłumy maleńkich
postaci przed pałacyk królowej i pląsały wesoło, a skocznie i niestrudzenie. I za każdym razem po ukończeniu
tańców, Jędruś znajdował w swej kieszonce trzy nowiuteńkie złote dukaty.
Ach, co to było za życie, rozkoszne jak w bajce.
Jędruś mieszkał w ślicznym dworku, sypiał w puchach i jedwabiach, a krasnoludki przynosiły mu codziennie
ulubione jego potrawy. A nadto powiększał się codziennie jego skarbczyk złotych dukatów, które zgarniał do
woreczka. Jędruś żył po prostu jak król.
Pierwszy rok pobytu jego na wyspie minął szybko jakby z bicza trzasł.W drugim jednak roku zaczęła się
budzić w sercu Jędrusia tęsknota za rodzicami. A w roku trzecim do tęsknoty przyłączyły się wyrzuty sumienia
obawy o rodziców, którym zniknięciem swoim dużo zmartwienia przyczynił.
Jędrusia ponosił teraz wielki niepokój. Grywał wprawdzie elfom do tańca, jak uprzednio, ale codziennie
spieszył teraz na brzeg wyspy i godzinami całymi tam przesiadując, wpatrywał się na przeciwległy brzeg jeziora,
w nadziei, że ujrzy tam może – choćby z daleka ojca, matulę.Ale nie ujrzał ich tam ani razu i dlatego posmutniał
jeszcze więcej. Aż wreszcie jednego dnia, kiedy już bliski był rozpaczy, przystąpił do królowej i powiedział:
- Pani, królowo, nie wytrzymam tu już dłużej. Pozwól mi wrócić do rodziców, za którymi bardzo tęsknię.
Oni są biedni i na pewno smucą się, że mnie przy sobie nie mają i nic nie wiedzą, gdzie się podziałem.
Kiedy królowa to usłyszała, wybuchła wielkim płaczem, a wraz z nią płakały wszystkie elfy i krasnoludki.
Podniósł się wielki lament, bo wszyscy pokochali serdecznie Jędrusia i śliczną jego muzykę. A kiedy płacz i
lament nieco się uciszyły, przemówiła królowa:
Przekonałeś się, jak bardzo cię tu wszyscy kochamy i jak smutni będziemy, gdy nas opuścisz. Lecz nie mogę
pozwolić na to, ażeby serce twoje miało pękać z żalu i tęsknoty za rodzicami. Więc chociaż wyjazd twój pokryje
królestwo nasze żałobą, to przecież jedź. Na brzegu łódź gotowa, ona cię przewiezie. Dzięki ci stokrotne za
wszystkie rozkosze twojej muzyki...
Skończyły się dla nas dni wesela i pląsów radosnych – wołały elfy i krasnoludki.
Jędruś opuszcza nas ! Smutne będzie teraz życie nasze bez twego grania.
A i Jędrusiowi zrobiło się nagle żal tych maleńkich przyjaciół, bo i on ich szczerze pokochał i wdzięczny im był
za flecik cudny i za duży trzos złotych dukatów, który dźwigał na plecach. Ale tęsknota za rodzicami była
większa.
I dlatego pożegnał się czule z królową i wolnym krokiem poszedł na brzeg wyspy, gdzie już łódeczka maleńka z
dużym białym łabędziem czekała gotowa do odjazdu. A wszystkie elfy i krasnoludki towarzyszyły mu aż do
brzegu – pełni smutku i żalu. Przeto Jędruś wskoczywszy do łódeczki, zagrał im raz jeszcze. Zagrał im smętną,
żałosną ostatnią pieśń pożegnania i elfy raz jeszcze puściły się w tan, pląsając ostatni taniec pożegnania.
A kiedy łódeczka przybiła do brzegu przeciwległego, Jędruś uściskał serdecznie za szyję dużego białego
łabędzia, wyskoczył na brzeg i w szalonych podskokach pobiegł do chatki rodzicielskiej. Z trzaskiem drzwi
otworzył i z radosnym krzykiem wpadł do izby. I nagle zatrzymał się i oniemiał ze zdziwienia. W izbie chatki
ujrzał samych obcych ludzi. Rozglądał się bezradnie, lecz rodziców nigdzie nie dostrzegł. A wreszcie wybuchnął
płaczem i zawołał:
Gdzie są moi rodzice ? Gdzie mój ojciec i matula moja ?
I wtedy dowiedział się od obcych ludzi, że rodzice Jędrusia po tajemniczym jego zniknięciu i długich
poszukiwaniach, rozpaczali bardzo. Dzień przy dniu wychodzili przed chatę na brzeg i czekali, pocieszając się,
że Jędruś może wróci. I codziennie w płaczu nieutulonym wracali do chaty. Trwało to przez rok cały. Aż
nareszcie z rozpaczy wielkiej wyprowadzili się stąd i powędrowali na wschód nad Jezioro Kórnickie, do Bnina.
Jędrusiowi na wiadomość tę żal serce ścisnął. Lecz nie zwlekając, pożegnał obcych ludzi, pożegnał swe strony
rodzinne i powędrował w stronę Bnina, nad jezioro wielkie Kórnickie. Wędrował dni wiele i wiele nocy,
wędrował bez przerwy przez pola i lasy, aż wreszcie przywędrował do Bnina. Z daleka dojrzał na wzgórzu nad
jeziorem małą chateczkę, a przed nią matulę swoją, stojącą jakby czekała na kogo. Jędrusiowi omal że serce nie
wyskoczyło z nagłej radości. Co tchu więc pobiegł na wzgórze i z krzykiem:
Matulu moja kochana, to ja twój Jędruś – rzucił się w objęcia matki. Potem przyszedł ojciec.
Trudno po prostu opowiedzieć ile w chateczce na wzgórzu zapanowało radości i szczęścia z tak
niespodziewanego powrotu jedynaka.
Jędruś wszystkie złote dukaty, zaoszczędzone na wyspie konwalii ofiarował rodzicom.
I odtąd żyli w szczęściu i dostatkach.
Po latach wielu Jędruś stał się na cały świat sławny ze swej cudownej gry na złotym fleciku królowej elfów. A
kiedy dowiedział się o tym król w Krakowie, kazał przywieźć go do siebie i zamianować Jędrusia swym
nadwornym flecistą.
A później znowu po latach wielu, Jędruś zapragnął zwiedzić swoje strony rodzinne nad Jeziorem Przemęckim.
Tam zajechawszy, wziął łódź i popłynął na wyspę konwalii, gdzie tyle szczęśliwych chwil przeżył.
Chodził długo po wyspie i szukał, ale nie znalazł ani pałacyku królowej elfów, ani więzienia. Jeno konwalie
kwitły i pachniały jak ongiś za dawnych lat.
Smutny więc usiadł pod drzewem na środku wyspy, wyjął flet złoty z kieszeni, do ust przyłożył i zaczął grać
czarowną pieśń wspomnień z lat dziecięcych minionych, uroczych. I wtedy zdawało mu się, że znowu, jak ongiś,
słyszy cichutkie klaskanie rączkami i szurganie taneczne, ale pląsających elfów już nie zobaczył.
A kiedy zabierał się do powrotu i sięgnął po kapelusz, porzucony obok na ziemi, znalazł w nim znowu trzy złote
dukaty.
Więc ucieszył się bardzo i z radości raz jeszcze im zagrał od serca. A potem powrócił do Krakowa, aby graniem
swoim zachwycać znowu serce królewskie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin