Smith Wilbur - Saga rodu Courteneyow - Brama Chaki.doc

(2418 KB) Pobierz
Wilbur Smith

Wilbur Smith

 

Brama Chaki

(A sparrow falls)

 

Przeł. Jacek Manicki, Dorota Gałczyńska


Niska, ołowiana powłoka chmur nad polami bitewnymi Francji pełzła z ospałym majestatem w stronę niemieckich linii. Generał brygady Sean Courteney spędzał we Francji czwartą już zimę i zdążył poznać ten klimat na tyle, by kierując się swym instynktem hodowcy bydła i farmera, przepowiedzieć pogodę prawie tak samo bezbłędnie jak w rodzinnej Afryce.

– W nocy spadnie śnieg – mruknął i jego adiutant, porucznik Nick Van der Heever, obejrzał się nań przez ramię.

– Nie zdziwiłbym się, sir.

Van der Heever szedł solidnie objuczony. Oprócz służbowego karabinu i oporządzenia dźwigał na ramieniu brezentową torbę, gdyż generał Courteney umyślił sobie zjeść obiad z kadrą oficerską 2 batalionu. W tej chwili pułkownik i oficerowie 2 batalionu pozostawali jeszcze w błogiej nieświadomości czekającego ich zaszczytu i Sean uśmiechnął się szelmowsko do siebie na myśl o panice, jaką wywoła jego nie zapowiedziana wizyta. Pewną rekompensatą za wstrząs będzie zawartość brezentowej torby, na którą składało się pół tuzina butelek kapslowanej whisky marki Haig i tłusta gęś.

Sean orientował się, że podlegający mu oficerowie uważają jego nieformalny zwyczaj pojawiania się na pierwszych liniach bez zapowiedzi i asysty sztabowców za bardziej niż drażniący. Zaledwie tydzień temu, wskutek zwarcia kabli, podsłuchał przypadkowo rozmowę jakiegoś majora z kapitanem prowadzoną przez telefon polowy.

– Temu staremu skurczybykowi wydaje się, że wciąż jest na wojnie burskiej. Nie możecie go zapuszkować w tym waszym sztabie?

– Słonia chciałbyś zapuszkować?

– No to przynajmniej nas uprzedzajcie, jak wyłazi z nory...

Sean uśmiechnął się znowu i brnął dalej za swym adiutantem. Pod hełmem w kształcie talerza do zupy dla ochrony przed zimnem miał okutaną jedwabnym szalikiem głowę, a o łydki okręcone owijaczami obijały mu się poły długiego szynela. Deski uginały się przy każdym kroku, a zalegające pod nimi grząskie błocko ugniatane ciężarem dwóch przechodzących mężczyzn bryzgało i gulgotało.

Niecały tydzień temu brygada zmieniła pozycje i nie znał jeszcze tego odcinka frontu, ale smród unoszący się w powietrzu był taki sam jak wszędzie. Zbutwiała woń ziemi i błota przesycona odorem rozkładającego się ciała i ludzkich odchodów, zastarzałym, zawiesistym swędem spalonego kordytu i materiałów wybuchowych.

Sean pociągnął nosem i splunął z odrazą. Dobrze wiedział, że nim minie godzina, przywyknie do smrodu, teraz jednak miał wrażenie, że na podniebieniu i w przełyku osiada mu warstewka zimnego smaru. Spojrzał znowu w niebo i tym razem ściągnął brwi. Albo wiatr skręcił o jakieś dwa rumby na wschód, albo pomylili drogę w labiryncie transzei, bo nisko płynące chmury nie sunęły już w kierunku zgodnym z mapą, którą Sean nosił w głowie.

– Nick!

– Tak, sir?

– Dobrze idziesz?

W oczach oglądającego się młodego oficera od razu wyczytał niepewność.

– No, sir...

Przez ostatnie ćwierć mili transzeje były wyludnione, w labiryncie wysokich ziemnych korytarzy nie spotkali żywego ducha.

– Lepiej się rozejrzyjmy, Nick.

– Ja to zrobię, sir. – Van der Heever popatrzył wzdłuż transzei i dostrzegł to, czego szukał. Drewnianą drabinkę przytwierdzoną do ściany okopu przy następnym skrzyżowaniu. Sięgała do samego obłożonego workami z piaskiem parapetu. Ruszył w jej kierunku.

– Ostrożnie, Nick! – zawołał za nim Sean.

– Tak jest, sir! – odkrzyknął młodzieniec i oparł karabin o ścianę, żeby mu nie przeszkadzał przy wspinaczce.

Sean oceniał, że znajdują się nadal jakieś trzysta do czterystu jardów od linii frontu, a zmierzch zapadał szybko pod przybierającymi pastelowo–purpurową barwę chmurami. O oddaniu celnego strzału w tych warunkach nie było mowy, a Van der Heever” pomimo młodego wieku, cieszył się opinią doświadczonego żołnierza. Wystawił głowę ponad parapet i błyskawicznie schował ją z powrotem niczym świstak wyglądający z norki.

Obserwował, jak chłopak przyczaja się przy samym szczycie drabiny, unosi na moment głowę, by jednym szybkim spojrzeniem przeczesać przedpole, i pochyla ją znowu.

– Wzgórze jest za bardzo po lewej! – zawołał z góry do Seana.

Wzgórze, o którym mówił, było niskim, obłym kopcem, który wznosił się zaledwie na sto pięćdziesiąt stóp ponad niemal równinny krajobraz. Kiedyś porastał je gęsty las, ale teraz po drzewach pozostały tylko poszarpane kikuty pni sięgające człowiekowi do pasa, a zbocza poryte były lejami po pociskach.

– Jak daleko do chałupy? – spytał Sean, zadzierając głowę.

Chałupa była prostokątem pokiereszowanych, pozbawionych dachu ścian, które wznosiły się niemal dokładnie naprzeciw środkowego odcinka pozycji obsadzonych przez batalion. Służyła za centralny punkt orientacyjny artylerii, piechocie i lotnictwu.

– Zerknę jeszcze raz – powiedział Van der Heever i znowu wysunął głowę.

Wystrzał z mausera ma charakterystyczne suche brzmienie. Jest to wysoki, przeszywający trzask i Sean słyszał go tak często, że potrafił teraz z zamkniętymi oczami ocenić odległość i kierunek, z którego padł.

Był to pojedynczy strzał z odległości około pięciuset jardów, z punktu leżącego niemal dokładnie na wprost nich.

Głowa Van der Heevera odskoczyła do tyłu, jak gdyby pod wpływem silnego ciosu, a stalowy hełm zadzwonił niczym gong. Pasek przytrzymujący go pod brodą pękł i okrągły hełm, wirując wzleciał wysoko w powietrze, by po chwili wylądować na deskach, którymi wyłożono dno transzei, poturlać się po nich i znieruchomieć wreszcie w bajorze szarego błocka.

Dłonie Van der Heevera ściskały jeszcze przez chwilę kurczowo ostatni szczebel drabiny, potem palce straciły chwytność i młody porucznik runął do tyłu, spadając na wznak na dno transzei. Wypełnione powietrzem poły jego płaszcza wydymały się jeszcze przez chwilę jak balony flaczejąc z wolna.

Sean stał jak skamieniały, obserwując tę scenę z niedowierzaniem. Zrazu nie docierało do niego, że Nick dostał, i w pierwszym odruchu żołnierza i myśliwego z uznaniem podziwiał ten pojedynczy, wspaniały strzał.

Co za oko! Pięćset jardów w tej szarówce; jedno przelotne pojawienie się głowy w hełmie nad parapetem okopu; trzy sekundy na nastawienie odległości i złożenie się do strzału, potem jeszcze ułamek sekundy na zgranie muszki ze szczerbinką i naciśnięcie spustu, kiedy głowa pojawiła się znowu. Hun, który popisał się tym strzałem, był albo niezrównanym snajperem o refleksie leoparda, albo najfartowniejszym strzelcem na całym froncie zachodnim.

Otrząsnąwszy się szybko z tych myśli, Sean znalazł się w kilku susach przy adiutancie. Przyklęknął, chwycił go za ramię, odwrócił twarzą do siebie i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, a na klatce piersiowej zaciska się zimna obręcz.

Pocisk wszedł skronią, a wyszedł z drugiej strony głowy, tuż za uchem.

Sean położył sobie roztrzaskaną głowę Van der Heevera na kolanach, zdjął ze swojej hełm i zaczął odwijać jedwabny szalik, którym była okręcona. Przepełniał go żal.

Powoli owinął głowę chłopca szalikiem, a krew natychmiast przesiąkała przez cienki materiał. Był to daremny gest, ale pomógł mu zająć czymś ręce i złagodzić poczucie bezsilności.

Siedział przygarbiony na zabłoconych deskach, tuląc do siebie ciało chłopca. Wielkość odkrytej głowy Seana uwydatniały gęste pukle ciemnych, sztywnych włosów przetykanych łatkami i pasmami siwizny, które skrzyły się w gasnącym świetle dnia jak szron. Krótka, gęsta broda również siwiała mu na końcach, a z twarzy sterczał wielki, haczykowaty nos skrzywiony i obtłuczony.

Tylko łukowate brwi pozostawały gładkie i nieskazitelnie czarne, a spod nich patrzyły czujnie czyste niebieskie oczy o odcieniu ciemnego kobaltu, oczy o wiele młodszego mężczyzny.

Sean Courteney siedział tak z chłopcem dłuższy czas, a potem westchnął głęboko i ostrożnie opuścił jego roztrzaskaną głowę na deski. Wstał, zarzucił sobie brezentową torbę na ramię i ruszył dalej transzeją.

Na pięć minut przed północą pułkownik dowodzący batalionem odgarnął pałatkę zasłaniającą wejście, wkroczył schylony do kantyny i prostując się, zaczął otrzepywać śnieg z ramion dłonią obleczoną w rękawiczkę.

Kantyna jeszcze przed sześcioma miesiącami była niemiecką ziemianką i teraz stanowiła obiekt zazdrości całej brygady. Znajdowała się trzydzieści stóp pod powierzchnią, dzięki czemu nie był jej w stanie zaszkodzić nawet najcięższy ostrzał artyleryjski. Miała podłogę z grubych, surowych desek, a ściany wyłożone boazerią dla ochrony przed wilgocią i chłodem.

W środku, w wyszabrowanych fotelach, siedzieli półkolem oficerowie nie mający akurat służby.

Jednak oczy pułkownika wypatrzyły od razu potężną postać generała, zajmującego największy i najwygodniejszy fotel ustawiony najbliżej piecyka. Pułkownik ruszył spiesznie przez ziemiankę, ściągając po drodze płaszcz.

– Bardzo przepraszam, generale. Gdybym wiedział o pańskiej wizycie, obchodziłem posterunki.

Sean Courteney zachichotał i podźwignął się z fotela, by uścisnąć dłoń pułkownika.

– I bardzo dobrze, Charles, a twoi oficerowie nadzwyczaj gościnnie mnie przyjęli. Zostawiliśmy ci kawałek gęsi.

Pułkownik rozejrzał się szybko po twarzach obecnych i zmarszczył czoło, dostrzegając u niektórych podwładnych zarumienione policzki i maślane oczy. Musi ich ostrzec, że nie mogą się porywać na dotrzymywanie generałowi pola w piciu. Po starym nie było, oczywiście, niczego widać, popatrywał tylko spod ciemnych brwi tymi oczami jak bagnety, ale pułkownik znał go na tyle dobrze, by podejrzewać, że wlał już w siebie dobrą ćwiartkę dimple haiga i że coś go porządnie gryzie. Już wiedział. Oczywiście...

– Strasznie mi przykro, sir, słyszałem o młodym Van der Heeverze. Starszy sierżant powiedział mi, co się stało.

Sean machnął ręką, dając tym jednak do zrozumienia, że nie ma o czym mówić, ale oczy na chwilę mu pociemniały.

– Gdybym tylko wiedział, że wybiera się pan dzisiaj na linię, sir, ostrzegłbym pana. Mamy piekielny zgryz z tym snajperem, od kiedy tu nastaliśmy. To bez dwóch zdań ciągle ten sam drań – stuprocentowo skuteczny. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Że też diabli go nam nadali, kiedy wszędzie taki spokój. Jedyne ofiary śmiertelne przez cały ostatni tydzień to jego sprawka.

– A wy co na to? – spytał szorstko Sean.

Wszyscy obecni dostrzegli rumieniec gniewu występujący mu na policzki.

– Byłem w tej sprawie w 3 batalionie u pułkownika Caithnessa – wtrącił czym prędzej zastępca dowódcy – i zawarliśmy układ. Zgodził się wypożyczyć nam Andersa i MacDonalda...

– A jednak ich wydębiłeś! – wpadł mu w słowo pułkownik. – No nie, to wspaniale! – ciągnął uradowany. – Nie sądziłem, że Caithness będzie skłonny rozstać się ze swoją wyborową parą.

– Przyszli dziś rano i przez cały dzień zapoznawali się z terenem. Dałem im wolną rękę, ale z tego, co wiem, planują odstrzał na jutro.

Młody kapitan dowodzący kompanią „A” wydobył zegarek i przyglądał mu się przez chwilę.

– Ruszają z mojego odcinka, sir. Właściwie to zamierzałem ich kawałek odprowadzić. Wychodzę na pozycję trzydzieści minut po północy. Jeśli więc pan pozwoli, sir...

– Tak, naturalnie, możesz iść, Dicky. Życz im ode mnie powodzenia. – O Andersie i MacDonaldzie słyszała cała brygada.

– Chciałbym poznać tych dwóch – oświadczył nagle Sean Courteney.

– Oczywiście, sir – przystał skwapliwie pułkownik. – Pójdę z panem.

– Nie, nie. Charles, jesteś przemarznięty, cały wieczór spędziłeś na dworze. Zabiorę się z Dickym.

 

Ze smolisto–czarnego nieba sypał wielkimi płatami gęsty śnieg. Osiadał na ziemi grubą puszystą pokrywą, która wchłaniała odgłosy nocy i tłumiła regularne serie vickersa prowadzącego ostrzał na lewej flance pozycji zajmowanych przez batalion.

Mark Anders siedział okutany w pożyczone koce i pochylał głowę nad trzymaną na kolanach książką, usiłując przyzwyczaić wzrok do żółtego, migotliwego światła rzucanego przez płomień ogarka świecy.

Wzrost temperatury towarzyszący pierwszemu opadowi śniegu i zmiana barwy dźwięków docierających z zewnątrz do małej ziemianki obudziły śpiącego przy nim mężczyznę. Zakaszlał i przekręcił się na drugi bok, żeby uchylić o włos brezentową klapkę zasłaniającą okienko obok jego głowy.

– O, cholera – mruknął i znowu zaniósł się suchym, urywanym kaszlem nałogowego palacza. – Szlag by to trafił. Śnieg pada. – Odwrócił się z powrotem twarzą do Marka. – A ty wciąż czytasz? – warknął. – Ślęczysz ciągle z nosem w tej przeklętej książce. Zniszczysz sobie swoje strzeleckie oczy.

Mark podniósł głowę.

– Pada już od godziny.

– Po co ci ta nauka? – Fergusa MacDonalda niełatwo było zbyć. – Nic ci z niej nie przyjdzie. Nie podoba mi się ten śnieg – powiedział Mark. – Nie wzięliśmy go w rachubę.

Śnieg komplikował zadanie, które mieli do wykonania. Pokryje ziemię tam, na zewnątrz, zdradliwą warstwą bieli. Każdy, kto wyjdzie z transzei na ziemię niczyją, pozostawi ślady które o świcie wypatrzy natychmiast czujny wróg.

Zabłysła zapałka i Fergus przypalił dwa woodbinesy, z których jednego podał Markowi. Usiedli ramię przy ramieniu, owijając się ciasno kocami.

– Możesz się jeszcze wycofać, Marku. Powiedz im, żeby się wypchali. Jesteś ochotnikiem. Palili w milczeniu przez pełną minutę, zanim Mark odpowiedział:

– Ten Hun to drań.

– Jeśli pada, to prawdopodobnie jutro nie wyjdzie. Jego też śnieg zatrzyma w łóżku.

Mark pokręcił wolno głową.

– Jeśli jest taki dobry, jak mówią, to wyjdzie.

– Tak. – Fergus pokiwał głową. – Jest dobry. Ten jego wczorajszy strzał – po całym dniu leżenia na zimnie, z pięciuset jardów, jakby to był cal, i przy zapadającym zmroku... – Fergus urwał, ale zaraz podjął: – Ale ty też jesteś dobry, chłopcze. Jesteś najlepszy.

Mark nic nie odpowiedział, tylko strzepnął pedantycznie popiół z rozjarzonego koniuszka papierosa.

– Idziesz? – spytał Fergus.

– Tak.

– No to się trochę prześpij, chłopcze. To będzie długi dzień. Mark zdmuchnął świecę, położył się i naciągnął koce na głowę.

– Śpij spokojnie – mruknął Fergus. – Obudzę cię, jak przyjdzie czas – powiedział i ledwie się powstrzymał od protekcjonalnego poklepania przez koc chudego, kościstego ramienia.

 

Młody kapitan zagadnął cicho jednego z wartowników na wysuniętym stanowisku ogniowym. Żołnierz odpowiadając szeptem, wskazał jednocześnie ruchem głowy na pogrążoną w mroku transzeję.

– Tędy, sir.

Ruszył przodem. Warstwy ubrania, które miał na sobie, upodabniały go do niedźwiedzia. Podążający za nim Sean przewyższał go o głowę.

Za następnym zakrętem zobaczyli rozmyty czerwony odblask przesączający się poprzez puszystą zasłonę sypiącego śniegu; bił od koksownika ustawionego w płytkiej wnęce, którą wydłubano w ścianie transzei. Przycupnęła tam gromadka widmowych postaci otaczających koksownik ciasnym kręgiem, niczym wiedźmy na sabacie.

– Jest tu sierżant MacDonald?

Jedno z widm wstało i zbliżyło się.

– To ja. – W głosie żołnierza pobrzmiewał ton zuchowatości i pewności siebie.

– Jest tu z wami Anders?

– Obecny i w formie – odparł MacDonald, a z kręgu grzejącego się przy koksowniku podniosła się i wystąpiła kolejna postać. Mężczyzna ten był wyższy, ale poruszał się z wdziękiem jak tancerz.

– Jesteście gotowi, Anders? – zapytał kapitan cichym półszeptem.

– Chłopak rwie się do boju, sir – odpowiedział za tamtego MacDonald. Mówił tonem trenera mistrza walki na pięści. Jasne było, że uważa chłopca za swoją własność i że ten status właściciela zapewnia mu pozycję, której sam nigdy by się nie dochrapał. W tym momencie wysoko na niebie bezgłośną eksplozją jaskrawo–białego światła, zmiękczonego przez śnieg, rozbłysła flara. Sean znał się na ludziach tak samo jak na koniach. Na pierwszy rzut oka potrafił odróżnić lichą szkapę od wspaniałego wierzchowca. Była to sprawa doświadczenia i wrodzonej intuicji.

Korzystając z blasku rzucanego przez flarę, zerknął na twarz sierżanta MacDonalda. Ujrzał pospolitą, niedożywioną fizjonomię mieszkańca slumsów, zbyt blisko siebie osadzone oczy, wąskie usta o wygiętych ku dołowi kącikach. Nie znalazł tam nic, co wzbudziłoby jego zainteresowanie, i przesunął wzrok na drugiego mężczyznę.

Ten oczy miał złocisto–piwne, szeroko rozstawione, o marzycielskim spojrzeniu poety albo człowieka, który żyje na otwartych przestrzeniach i obcuje na co dzień z widokiem bezkresnych horyzontów. Wysoko uniesione powieki nie zachodziły na źrenice i odsłaniały rogówki, które niczym księżyce w pełni pływały w czystych białkach. Takie oczy Sean widział do tej pory tylko kilka razy; ich niemal hipnotyzujące spojrzenie było tak otwarte i przenikliwe, że zdawało się wnikać głęboko w jego duszę.

Po pierwszym zauroczeniu tymi oczami runęła lawina innych spostrzeżeń. Przede wszystkim to, że mężczyzna jest bardzo młody. Sean ocenił jego wiek na niewiele ponad siedemnaście lat, ale zaraz potem rzuciła mu się w oczy tężyzna fizyczna chłopca. Pomimo marzycielskiego spojrzenia był nadzwyczaj rozrośnięty w barach i tak nabity mięśniami, że odnosiło się wrażenie, iż skóra za chwilę puści mu w szwach. Przez ostatnie cztery lata Sean często miewał do czynienia z podobnymi przypadkami. Odkryto niezwykłe predyspozycje tego dzieciaka i bezwzględnie je eksploatowano. Udział mieli w tym wszyscy – Caithness z 3 batalionu, przebiegły MacDonald, Charles, Dicky, a pośrednio i on sam. Żyłowali go bezlitośnie, nie dając chwili wytchnienia.

Chłopiec trzymał w ręku cynowy kubek parującej kawy, a jego chudy, kościsty przegub wystający spod mankietu płaszcza usiany był wściekle czerwonymi cętkami ukąszeń ludzkich wszy. Z kołnierza szynela wystawała długa szyja, nieproporcjonalnie cienka w stosunku do osadzonej na niej głowy. Policzki i oczodoły miał zapadnięte.

– To jest generał Courteney – powiedział kapitan.

W zamierającym blasku flary Sean dostrzegł, jak oczy chłopaka rozbłyskują nowym światłem, i usłyszał, jak z wrażenia zapiera mu dech.

– Czołem, Anders, wiele o tobie słyszałem.

– I ja o panu słyszałem, sir.

Seana zirytowały wyraźne nuty uwielbienia dla swojej osoby. Chłopak musiał, oczywiście, słyszeć wszystkie te historie. Regiment szczycił się swym bohaterskim generałem i opowieści o jego wyczynach wysłuchiwał każdy nowy rekrut. Nie był w stanie położyć kresu ich rozpowszechnianiu.

– To dla mnie wielki zaszczyt poznać pana, sir – powiedział Anders połykając końcówki słów i trochę się zacinając, co było jeszcze jedną oznaką straszliwego stresu, w jakim żył. Mówił jednak zupełnie szczerze.

Legendarny Sean Courteney, człowiek, który zdobył pięć milionów funtów na złotonośnych polach Witwatersrandu i stracił to wszystko, co do pensa, pewnego poranka, przez jeden kaprys fortuny. Sean Courteney, który ścigał burskiego generała Leroux przez pół południowej Afryki i pokonał go wreszcie po stoczeniu straszliwej walki wręcz. Żołnierz, który zatrzymał siejącą spustoszenie zuluską hordę Bombaty w wąwozie, a potem zepchnął ją pod czekające maximy, który zasiadł do rozmów ze swym dawnym wrogiem Leroux i pomagał w opracowywaniu Karty Unii jednoczącej cztery niezależne stany południowej Afryki w jedną potężną całość, który zbudował kolejną ogromną fortunę osobistą w ziemi, bydle i przemyśle drzewnym, który zrezygnował z ministerialnej teki w gabinecie Louisa Bothy i ze stanowiska prezesa Rady Legislacyjnej Natalu, by stanąć na czele regimentu wojska wyruszającego na front do Francji – to naturalne, że oczy chłopca tak zabłysły i że zaczął mu się plątać język.

Sean nie mógł się jednak pozbyć uczucia irytacji. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat i jestem za stary, żeby odstawiać bohatera, pomyślał cierpko – i w tym momencie flara zgasła na powrót, pogrążając wszystko w ciemnościach.

– Może znalazłby się jeszcze jeden kubek tej kawy? – mruknął Sean. – Cholernie zimna noc.

Przyjął od jednego z żołnierzy poobijany emaliowany kubek i przykucnął przy koksowniku. Tuląc naczynie, w dłoniach, dmuchał na parującą ciecz i siorbał głośno, a po chwili, z wahaniem, za jego przykładem poszła reszta. Dziwnie było tak siedzieć jak kamrat z kamratem w towarzystwie generała, panowała więc niczym nie zmącona cisza.

– Pochodzisz z Zululandu? – zwrócił się nagle Sean do chłopca. Jego ucho wychwyciło ten akcent i nie czekając na odpowiedź, spytał w języku zulu: Velapi wena? Skąd jesteś? Język zulu przyszedł Markowi całkiem naturalnie i bez trudu, choć nie mówił nim już od dwóch lat.

– Znad Umfolosi River, na północ od Eshowe.

– Tak. Dobrze znam tamte strony. Polowałem tam. – Sean przeszedł z powrotem na angielski. – Anders? Znałem jednego Andersa. W 1880 przybył z transportem z zatoki Delagoa. Chyba miał na imię John. Tak, John. Stary Johnny Anders. To jakiś twój krewny? Może ojciec?

– Dziadek. Mój ojciec nie żyje. Dziadek ma ziemię nad Umfolosi. Mieszkam z nim. – Chłopiec już się odprężył. Seanowi wydało się, że w blasku bijącym od koksownika dostrzega, jak wygładzają się zmarszczki napięcia wokół jego ust.

– Nie sądziłem, że będzie pan znał takich biedaków jak my, sir – wtrącił uszczypliwie Fergus MacDonald, nachylając się do koksownika i obracając ku niemu głowę, tak że Sean widział zaciśniętą zawzięcie linię jego ust.

Sean pokiwał powoli głową. Znał takich jak MacDonald. Tych fanatyków nowego ładu – ze związkami zawodowymi, Karolem Marksem, bolszewikami podkładającymi bomby i nazywających siebie towarzyszami. Ni stąd, ni zowąd zauważył teraz, że MacDonald ma włosy barwy imbiru i duże złotawe plamy na grzbietach dłoni. Zwrócił się znowu do Marka Andersa:

– To dziadek nauczył cię strzelać?

– Tak, sir. – Chłopak uśmiechnął się po raz pierwszy, ożywiony tym wspomnieniem. – Dostałem od niego mój pierwszy karabin, martini henry. Buchał przy strzale takim kłębem dymu, jakby busz się palił, ale niósł celnie na sto pięćdziesiąt jardów.

– Polowałem takim na słonie. Wspaniała broń – przyznał Sean i nie wiadomo kiedy, pomimo dzielącej ich czterdziestoletniej różnicy wieku, stali się przyjaciółmi.

Być może niedawna śmierć tego drugiego inteligentnego młodego człowieka, Nicka Van der Heevera, pozostawiła w życiu Seana bolesną wyrwę, bo teraz poczuł przypływ ojcowskiego uczucia do siedzącego obok młodzieńca. Fergus MacDonald chyba to zauważył, gdyż wtrącił się jak zazdrosna kobieta.

– Lepiej się już zbieraj, chłopcze.

Uśmiech znikł z ust Marka, oczy mu ochłodły. Skinął sztywno osadzoną na cienkiej szyi głową.

Fergus MacDonald zakrzątnął się wokół Andersa i Sean znowu odniósł wrażenie, że patrzy na trenera przygotowującego swojego zawodnika w szatni. Ściągnął mu gruby, obszerny płaszcz i kurtkę munduru. Na długi wełniany podkoszulek poszła wełniana koszula i dwa dżersejowe swetry. Na szyję wełniana opaska.

Jednoczęściowy kombinezon mechanika pokrył te warstwy odzieży pojedynczą gładką skórą, która nie będzie się plątała między nogami ani przyciągała oka wroga, trzepocząc na wietrze. Wełniana kominiarka na głowę, na nią skórzany hełm lotniczy i Sean wiedział dlaczego. Stalowy brytyjski hełm miał rzucające się w oczy rondo i nie stanowił żadnego zabezpieczenia przed pociskiem wystrzelonym z mausera.

– Schowaj swoją bańkę, chłopcze.

Dziergane rękawiczki z odciętymi palcami, a na nie grube, luźne rękawice.

– Poruszaj bez przerwy paluchami, chłopcze. Nie daj im się zastać.

Mała skórzana torba przez ramię, zwisająca wygodnie pod lewą pachą.

– Kanapki z szynką i musztardą, czekolada i cukier w kostkach – to co najbardziej lubisz. Nie zapominaj o jedzeniu, ono rozgrzewa.

Cztery pełne magazynki nabojów kalibru 303, trzy wsunięte w ciasne kieszenie kombinezonu, jeden w specjalną kieszonkę wszytą w przedramię lewego rękawa.

– Własnoręcznie nawoskowałem pociski – oznajmił Fergus, głównie pod adresem przysłuchującego się generała. – Wejdą jak... – tu nastąpił złośliwy, sprośny uśmieszek, który miał zaświadczyć o pogardzie, jaką żywił Fergus dla rang i klas. Ale Sean nie dał się sprowokować. Zbyt był pochłonięty obserwacją przygotowań do łowów.

– Cuthberta wystawię dopiero, jak słońce dobrze wzejdzie.

– Cuthberta? – spytał Sean.

Fergus zachichotał i wskazał na nieruchomą postać leżącą cicho w głębi ziemianki. Sean dopiero teraz ją zauważył. Widząc zaskoczenie na twarzy generała, Fergus znowu zachichotał i wyciągnął rękę, by dotknąć półleżącej postaci.

Do Seana dotarło wreszcie, że to kukła, która w blasku koksownika do złudzenia przypominała prawdziwego człowieka. Nawet głowa w hełmie wyrastała pod naturalnym kątem z barków. Podobieństwo do ludzkiej postaci kończyło się raptownie na wysokości pasa i niżej sterczał tylko kij od szczotki.

– Chciałbym się dowiedzieć, jak zamierzacie to przeprowadzić. – Sean zwracał się do młodego Marka Andersa, ale odpowiedział mu Fergus, robiąc przy tym ważną minę.

– Wczoraj ten Hun strzelał spod północnego stoku wzgórza. Przeanalizowaliśmy z Markiem kąty, z jakich oddał dwa strzały, i namierzyliśmy go z dokładnością do pięćdziesięciu jardów.

– Może zmienić stanowisko – zauważył Sean.

– Nie opuści północnego stoku. Przez cały dzień zalega tam cień, nawet kiedy słońce stoi wysoko. Dobrze mu się strzela z cienia w światło.

Sean pokiwał głową, uznając logikę tego uzasadnienia.

– Tak – przyznał – ale może przecież prowadzić ogień ze stanowiska na niemieckiej linii.

Teraz cichym głosem odpowiedział Mark.

– Nie sądzę, sir. Linie frontu są tu zbyt od siebie oddalone – niemiecka przebiega przez szczyt wzgórza – on lepiej się czuje na krótszy dystans. Nie, sir, on strzela z bliska....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin