MacLean Alistair - Jedynym wyjsciem jest smierc.doc

(689 KB) Pobierz
tytuł: "Jedynym wyjściem jest śmierć"

tytuł: "Jedynym wyjściem jest śmierć"

autor:alistair Maclean

drobna korekta: dunder@poczta.fm

 

Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych

Warszawa 1996

Przełożył Robert Ginalski

Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu

Nagrań i Wydawnictw Zn,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9.

Przedruk z wydawnictwa

"Krajowa Agencja Wydawnicza", Szczecin 1988

Pisała K. Kruk

Korekty dokonali: K. Markiewicz i St. Makowski

 

* * *


Rozdział 1

 

Harlow siedział na poboczu toru wyścigowego. Długie włosy, powiewające na lekkim wietrze ożywiającym ten upalny, bezchmurny dzień, przesłaniały mu twarz, a jego dłonie, ściskające złoty kask, jak gdyby próbowały go zmiażdżyć, drżały nieopanowanie. Całym ciałem kierowcy co chwila wstrząsały gwałtowne dreszcze. Samochód, z którego Harlow cudem jakimś wyleciał bez większych obrażeń tuż przed wywrotką, przedziwnym zrządzeniem losu wylądował na dachu we własnym boksie Coronado. Koła wozu obracały się jeszcze leniwie, a z silnika, spowitego w pianę z gaśnic, wydobywały się smugi dymu - widać było, że niebezpieczeństwo wybuchu zbiorników paliwa zostało zażegnane. Alexis Dunnet, który pierwszy dopadł Harlowa, stwierdził, że ten nie patrzy na swój bolid, lecz niczym w transie wpatruje się w oddalony o jakieś dwieście metrów punkt na torze, gdzie martwy już człowiek nazwiskiem Isaac Jethou dopalał się w białych płomieniach stosu pogrzebowego, będącego niegdyś jego samochodem wyścigowym Formuły I. Z płonącego wraka ulatywało dziwnie mało dymu, prawdopodobnie na skutek olbrzymich ilości ciepła wydzielanego przez rozżarzone felgi ze stopu magnezu. Od czasu do czasu, kiedy porywy wiatru rozsuwały niebotyczną zasłonę płomieni, można było dostrzec Jethou, siedzącego sztywno w fotelu, który na pierwszy rzut oka był jedyną ocalałą częścią pozostałą ze zmiażdżonej, bezkształtnej masy pogiętej stali. A ściślej mówiąc, Dunnet zdawał sobie sprawę, że to Jethou, chociaż widział jedynie sczerniałe, straszliwie zwęglone szczątki czegoś, co kiedyś było człowiekiem. Tysiące widzów siedzących na trybunach i po obu stronach toru zamarły, z niedowierzaniem i przerażeniem wpatrując się w płonący samochód. Dziewięć pojazdów zatrzymało się już w pobliżu boksów - niektórzy kierowcy wysiedli i stali obok swoich maszyn - a silniki pozostałych zgasły, kiedy komisarze toru przerwali wyścig, rozpaczliwie wymachując flagami. Zamilkły megafony, ucichł też zawodzący jęk syreny karetki pogotowia, która z piskiem opon wyhamowała w bezpiecznej odległości od samochodu Jethou. Migające światła karetki zapadły się w nicość na tle oślepiającego blasku. Ratownicy w azbestowych kombinezonach ochronnych, obsługujący gigantyczne gaśnice na kółkach lub uzbrojeni w łomy i siekiery, z powodów wymykających się wszelkiej logice desperacko usiłowali przedostać się w pobliże samochodu, by wydobyć zwęglone ciało, lecz niesłabnąca intensywność płomieni kpiła sobie z ich desperacji. Wysiłki ratowników były równie bezowocne, co obecność karetki zbędna. Dla Jethou nie było już na tym świecie pomocy ni nadziei. Dunnet odwrócił wzrok i spojrzał w dół, na siedzącą obok niego postać w kombinezonie. Ręce ściskające złoty kask nadal drżały, oczy zaś, nadal wpatrzone w słup płomieni całkowicie zasłaniających już samochód Isaaka Jethou, przypominały oczy orła, który stracił wzrok. Dunnet wyciągnął rękę i łagodnie potrząsnął Harlowa za ramię, lecz ten nie zareagował. Dunnet spytał go, czy nie jest ranny, ponieważ twarz i roztrzęsione ręce kierowcy były zalane krwią: katapultując w ostatniej chwili, nim jego wóz stanął na dachu i zatrzymał się we własnym boksie Coronado, przekoziołkował przynajmniej z sześć razy. Harlow drgnął i spojrzał na Dunneta, mrugając niczym człowiek otrząsający się z sennych majaków, po czym potrząsnął głową. Dwaj sanitariusze z noszami wyskoczyli z karetki i puścili się biegiem w ich kierunku, lecz Harlow o własnych siłach, jeśli nie liczyć Dunneta, który trzymał go pod ramię, wstał chwiejnie i odprawił ich ruchem ręki. Nie protestował jednak przeciwko skromnej pomocy ze strony Dunneta i obaj ruszyli powoli ku boksom Coronado - wciąż oszołomiony i otępiały Harlow oraz Dunnet: wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami z przedziałkiem, cienkim jak kreska czarnym wąsem i w okularach bez oprawek; wyglądał jak uosobienie księgowego, choć w paszporcie miał wpisany zawód - dziennikarz. U wejścia do boksów powitał ich Macalpine. Ubrany w poplamiony garnitur z gabardyny, trzymał w ręku gaśnicę. James Macalpine, właściciel i menadżer stajni wyścigowej Coronado, był nieco po pięćdziesiątce. Potężnie zbudowany, o wydatnych szczękach, miał pooraną głębokimi zmarszczkami twarz pod imponującą grzywą szpakowatych włosów. Za jego plecami Jacobson - główny mechanik - wraz z dwoma pomocnikami - rudymi bliźniakami Rafferty, których wszyscy nie wiadomo czemu nazywali zawsze Tweedledum i Tweedledee - nadal krzątali się wokół dymiącego coronado, a jeszcze dalej dwaj inni ludzie, odziani w białe fartuchy sanitariuszy, zajmowali się ważniejszymi sprawami: na ziemi, wciąż ściskając notes i ołówek do zapisywania międzyczasów, leżała Mary Macalpine - czarnowłosa, dwudziestodwuletnia córka właściciela zespołu. Sanitariusze pochylali się nad jej lewą nogą i rozcinali nogawkę czerwonych jak wino spodni, które jeszcze przed chwilą były białe. Macalpine ujął Harlowa pod ramię, specjalnie zasłaniając mu swoją córkę, i poprowadził go do niewielkiej budki w głębi boksów. Jak przystało na milionera, Macalpine był nadzwyczaj zdolny, fachowy i twardy, a przy tym - co wychodziło na jaw w takich właśnie sytuacjach - w głębi duszy wrażliwy i subtelny, choć nikt by go o to nie podejrzewał. W głębi budki stała nieduża drewniana skrzynia, służąca za przenośny barek. Większą jej część zajmowała lodówka, zawierająca kilka butelek piwa i masę napojów orzeźwiających, przeznaczonych głównie dla mechaników, wiecznie spragnionych przy pracy pod tym palącym słońcem. Mroziły się w niej także dwie butelki szampana, gdyż - na zdrowy rozum - należało oczekiwać, iż człowiek, który dokonał prawie niemożliwej sztuki, zdobywając pięć kolejnych Grand Prix, wygra po raz szósty. Harlow uniósł wieko skrzyni, zignorował lodówkę, wyciągnął butelkę brandy i nalał sobie pół szklanki. Szyjka butelki uderzała gwałtownie o szkło - więcej trunku wylało się na ziemię, niż trafiło do naczynia. Harlow potrzebował dwóch rąk, by podnieść szklankę do ust, a jej brzeg, niczym kastaniety, wybijał o jego zęby jeszcze bardziej nierówny rytm niż przedtem butelka o szkło. Udało mu się przełknąć nieco alkoholu, jednak większa część zawartości szklanki wyciekła mu kącikami ust, spływając po zakrwawionych policzkach i plamiąc jego biały kombinezon na dokładnie ten sam kolor, co barwa spodni rannej dziewczyny na zewnątrz budki. Harlow spojrzał zamroczonym wzrokiem na pustą szklankę, opadł na ławę i znów sięgnął po butelkę. Macalpine zerknął na Dunneta z kamienną twarzą. W swojej karierze Harlow miał trzy poważne wypadki, przy czym w ostatnim, przed dwoma laty, omal nie zginął. A jednak, pomimo nieopisanego bólu, uśmiechał się, gdy ładowano go na noszach do samolotu ratunkowego, którym miał wrócić do Londynu, podczas gdy jego lewa ręka z zadartym w górę kciukiem - prawą miał złamaną w dwóch miejscach - była nieruchoma niczym wyrzeźbiona z marmuru. Ale znacznie większy niepokój budził fakt, że poza tradycyjnym łykiem szampana po zwycięstwie Harlow nie brał alkoholu do ust. Oni wszyscy tak kończą, twierdził zawsze Macalpine, prędzej czy później tak kończą wszyscy. Rozsądek, odwaga czy talent nie odgrywały tu żadnej roli - tak kończyli wszyscy, a ich lodowaty spokój i opanowanie były tym bardziej kruche, im bardziej stalowe. Macalpine nie stronił od pozornie paradoksalnych stwierdzeń, mimo iż garstka - lecz tylko garstka - wybitnych kierowców Grand Prix wycofała się u szczytu psychicznej i fizycznej formy, co w tym wypadku całkowicie wystarczało do obalenia jego tezy. Z drugiej strony było tajemnicą poliszynela, że niektórzy czołowi kierowcy na skutek wypadków lub krańcowego wyczerpania nerwowego i psychicznego, są jak puste skorupy, że pośród obecnych dwudziestu czterech kierowców Formuły I jest czterech czy pięciu, którzy nigdy więcej nie wygrają żadnego wyścigu, ponieważ nie mają nawet zamiaru próbować, którzy ścigają się wyłącznie po to, by podbudować fasadę swej pustej już dumy. Pewnych rzeczy nie praktykuje się jednak w światku Formuły I, a zwłaszcza nie skreśla się człowieka z listy kierowców tylko dlatego, że wysiadły mu nerwy. Tak czy inaczej, widok roztrzęsionej, zgarbionej postaci na ławie był smutnym świadectwem tego, że Macalpine zazwyczaj miał rację. Jeżeli kiedykolwiek ktoś wspiął się na sam szczyt kariery, osiągnął i przekroczył granice ludzkiej wytrzymałości, nim stoczył się w otchłań samozagłady i przygnębiającej świadomości ostatecznej porażki, to właśnie Johnny Harlow, złoty chłopak torów wyścigowych, jeszcze do tego popołudnia bez wątpienia najwybitniejszy kierowca swoich czasów i - jak coraz częściej sugerowano - wszechczasów. Wyglądało jednak na to, że po łatwym zdobyciu mistrzostwa w zeszłym roku i mając, na dobrą sprawę, niemal zapewniony tytuł tegoroczny - chociaż sezon wyścigowy był dopiero na półmetku - wola i nerwy Harlowa rozpadły się na dobre. Macalpine i Dunnet nie mieli wątpliwości, że zwęglona postać, która niegdyś była Isaakiem Jethou, będzie go prześladować po kres jego dni. Choć z drugiej strony, już wcześniej zapowiadały ten kryzys pewne oznaki, wyraźne dla tych, którzy mieli oczy wystarczająco otwarte - a więc dla większości kierowców i mechaników Formuły I. Począwszy od drugiego w tym sezonie wyścigu Grand Prix, który wygrał łatwo i przekonywająco, nieświadom faktu, że jego utalentowany młodszy brat wyleciał z toru i skrócił swój samochód do jednej trzeciej, uderzając w pień sosny z prędkością około dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, te oznaki były wyraźne. Harlow, zawsze niezbyt towarzyski, teraz stał się jeszcze bardziej zamknięty, jeszcze bardziej małomówny, a jeśli już się uśmiechał, co zdarzało się rzadko, był to pusty uśmiech człowieka, który nie widzi w życiu powodów do radości. Dotychczas to on wykazywał największą rozwagę, wręcz przesadną dbałość o bezpieczeństwo, lecz od tej pory zniknął nieskazitelny styl jego jazdy, a właściwa mu obsesja na punkcie bezpieczeństwa przerażająco zmalała, jednocześnie zaś, powodowany chyba przekorą, konsekwentnie zaczął bić rekordy torów w całej Europie. Tyle tylko, że kontynuował to bicie rekordów, zdobywając jedno Grand Prix za drugim, coraz większym kosztem siebie i swoich rywali. Zaczął jeździć brawurowo, coraz bardziej niebezpiecznie, aż wystraszył pozostałych kierowców, którzy - choć również twardzi i zahartowani w bojach - zamiast walczyć z nim, jak dotąd o każdy wiraż, nabrali zwyczaju zjeżdżania na bok, widząc we wstecznym lusterku, że dogania ich jasnozielone coronado. Inna sprawa, że zdarzało się to raczej rzadko, ponieważ Harlow miał nadzwyczaj prostą formułę na wygrywanie wyścigów: wyjść na czoło i tak trzymać. Od pewnego czasu coraz częściej słychać było głosy, że jego samobójcze zachowanie na torach to nie walka z rywalami, lecz ze samym sobą. Coraz bardziej oczywisty, ostatnio wręcz tragicznie oczywisty, stawał się fakt, że tej wojny Harlow nie wygra, że ta walka na śmierć i życie z zawodzącymi nerwami może mieć tylko jeden koniec, że pewnego dnia szczęście go opuści. I opuściło go, tak jak opuściło Isaaka Jethou, a Johnny Harlow, na oczach całego świata, przegrał swą ostatnią bitwę na torach wyścigowych Europy i Ameryki. Nie można było wykluczyć, że stanie jeszcze na torach, że zacznie jeszcze walczyć. Z pewnością jednak on sam najlepiej zdawał sobie sprawę, że dni jego walki już minęły. Po raz trzeci Harlow sięgnął po brandy, jeszcze bardziej roztrzęsionymi rękami. Pełna przed chwilą butelka była już w jednej trzeciej pusta, lecz tylko znikoma część jej zawartości trafiła do gardła Harlowa, tak niezborne były jego ruchy. Macalpine popatrzył grobowo na Dunneta, wzruszył barczystymi ramionami ni to w geście rezygnacji, ni zrozumienia, i wyjrzał z boksów. Właśnie podjechała karetka po jego córkę. Macalpine pośpieszył na zewnątrz, Dunnet zaś wziął gąbkę i kubek z wodą i zaczął obmywać twarz Harlowa. Harlow sprawiał wrażenie, jakby mu to było obojętne. Bez względu na to, o czym myślał - a w tych okolicznościach jedynie idiota mógłby mieć co do tego wątpliwości - wydawało się, że całą uwagę poświęcił zawartości butelki martella: typowy okaz mężczyzny, który na gwałt szuka natychmiastowego zapomnienia. Dobrze się chyba stało, że ani Harlow, ani Macalpine nie zauważyli postaci stojącej tuż za drzwiami, której wyraz twarzy wskazywał niedwuznacznie, że z niemałą przyjemnością pomogłaby Harlowowi przenieść się w stan wiecznego zapomnienia. Rory, syn Macalpine'a, młodzieniec o ciemnych kręconych włosach i zazwyczaj miłym, pogodnym usposobieniu, spoglądał na kierowcę z miną niczym chmura gradowa. Była to reakcja nie do pomyślenia u kogoś, kto przez lata, a nawet jeszcze przed kilkoma minutami, uważał Harlowa za swego idola. Wszystko stało się jednak jasne, gdy Rory łypnął spode łba na karetkę pogotowia, w której leżała jego nieprzytomna, zakrwawiona siostra. Odwrócił się i znów spojrzał na Harlowa, a tym razem uczucie wyzierające z jego oczu było tak zbliżone do jawnej nienawiści, jak to możliwe tylko u szesnastolatka. Komisja powołana do wyjaśnienia przyczyny wypadku, która wszczęła śledztwo niemal natychmiast, nie oskarżyła nikogo o spowodowanie katastrofy. Można się było tego spodziewać - w takich wypadkach oficjalne werdykty prawie zawsze brzmiały tak samo, nawet po osławionym dochodzeniu w sprawie bezprecedensowej masakry w Le Mans, kiedy to śmierć poniosło siedemdziesięciu trzech widzów, a nie znaleziono winnego, mimo iż powszechnie było wówczas wiadomo, że to wyłącznie jeden, jedyny człowiek - dziś już nieżyjący - ponosił całą odpowiedzialność. W tym konkretnym wypadku także nie oskarżono nikogo, mimo iż dwa lub trzy tysiące ludzi na głównej trybunie bez wahania obarczyłyby wyłączną winą Johnny'ego Harlowa. Jednak dużo większą wagę miał niezbity dowód, ujawniony w małej sali, w której do śledztwa wykorzystano zapis filmowy z utrwalonym momentem wypadku. Ekran był mały i brudny, lecz obraz wystarczająco wyraźny, a efekty dźwiękowe aż nazbyt realne i żywe. Na powtórce filmu - trwał on zaledwie dwadzieścia sekund, lecz wyświetlano go pięć razy - widać było zbliżające się do boksów trzy samochody, śledzone od tyłu przez teleobiektyw. Harlow, w swoim coronado, doganiał prowadzący samochód - prywatnie zgłoszone ferrari koloru czerwonego wina, prowadzące tylko dlatego, że straciło już jedno okrążenie. Jeszcze szybciej od Harlowa, trzymając się drugiej strony toru, pędziło fabrycznie wystawione, jaskrawoczerwone ferrari znakomitego kierowcy z Kalifornii, Isaaka Jethou. Na prostej dwanaście cylindrów bolidu Jethou miało znaczną przewagę nad ośmioma w samochodzie Harlowa i było jasne, że Amerykanin zamierza wyprzedzać. Wydawało się, że Harlow także zdawał sobie z tego sprawę, gdyż światła stopu jego wozu zapaliły się, jak gdyby miał zamiar lekko zwolnić i schować się za wolniejszym samochodem, gdy Jethou będzie go wyprzedzał. O dziwo, ni stąd, ni zowąd światła stopu w wozie Harlowa zgasły, a coronado odbiło gwałtownie w bok, jak gdyby Harlow uznał, że zdąży wyprzedzić jadący przed nim samochód, nim Jethou wyprzedzi ich obu. Jeżeli faktycznie powziął tak zupełnie niepojęty zamiar, to popełnił największy, życiowy błąd, ponieważ wprowadził swój samochód wprost na tor jazdy Jethou, który na tej prostej rozwijał prędkość nie mniejszą niż trzysta kilometrów na godzinę i który w tym ułamku sekundy nie miał nawet cienia szansy na wyhamowanie czy skręt. W momencie kolizji przednie koło wozu Jethou uderzyło prostopadle w bok przedniego koła bolidu Harlowa. Trzeba przyznać, że dla Harlowa skutki tego zderzenia były dosyć poważne, jako że jego samochód wpadł w niekontrolowany poślizg, ale dla Jethou były katastrofalne. Nawet poprzez kakofoniczne wycie pracujących na maksymalnych obrotach silników i pisk zablokowanych kół, wybuch przedniej opony wozu Jethou dał się słyszeć niczym wystrzał z karabinu i praktycznie już w tym momencie było po kalifornijczyku. Jego całkowicie pozbawione kontroli ferrari, niczym bezmyślne, mechaniczne monstrum pędzące do samozagłady, wyrżnęło w bliższą bandę ochronną i miotając smugi czerwonych płomieni i czarnego, oleistego dymu, odbiło się od niej i jak szalone przeleciało przez tor, uderzając tyłem w bandę po drugiej stronie, wciąż jeszcze z prędkością ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wirując wściekle, ferrari przeleciało po torze ze dwieście metrów, przekoziołkowało dwukrotnie i zatrzymało się na wszystkich czterech kołach, a Jethou wciąż siedział uwięziony w fotelu, chociaż z całą pewnością już nie żył. W tej samej chwili czerwone płomienie zmieniły się w białe. Bezpośrednia odpowiedzialność Harlowa za śmierć Jethou nie podlegała dyskusji, lecz Harlow, który w ciągu siedemnastu miesięcy wygrał jedenaście wyścigów, był - z definicji i z wyników - najlepszym kierowcą na świecie, a najlepszych kierowców świata nie oskarża się o błąd w sztuce. To nie leży w zwyczaju. Całe to tragiczne wydarzenie przypisano więc działaniu siły wyższej i dyskretnie opuszczono zasłonę, dając znak, że seans dobiegł końca.

 

* * *


Rozdział 2

 

Skrywanie uczuć nie leży w charakterze Francuzów nawet w chwilach pełnego relaksu i odprężenia, nic więc dziwnego, że zwarty tłum w Clermont-ferrand - tego dnia wyjątkowo spięty i nad wyraz pobudliwy - daleki był od łamania tej typowo romańskiej tradycji. Kiedy Harlow nie tyle szedł, co wlókł się ze spuszczoną głową ku boksom Coronado, widzowie w całej pełni ujawnili swe zdolności wokalne. Ich gwizdy, wycie, posykiwanie oraz zwykłe okrzyki gniewu, którym towarzyszyło tak galijskie wygrażanie pięściami, brzmiały równie złowieszczo, co przerażająco. Była to nie tylko nieprzyjemna scena - wyglądało na to, że najmniejsza iskierka może wywołać zamieszki i przekształcić mściwość tłumu w prawdziwy atak na Johnny'ego Harlowa. Tego przede wszystkim obawiali się policjanci, co stało się jasne, gdy przysunęli się do Harlowa, by w razie potrzeby zapewnić mu należytą ochronę. Ale wyraz ich twarzy równie jasno dowodził, że wypełniają obowiązki bez przyjemności, sposób zaś, w jaki odwracali głowy od kierowcy, że podzielają uczucia rodaków. Kilka kroków za Harlowem, w towarzystwie Dunneta i Macalpine'a, szedł następny mężczyzna, który najwyraźniej podzielał zdanie widzów i policjantów. Gniewnie wywijał trzymanym za pasek kaskiem. Miał na sobie identyczny kombinezon co Harlow - Nicolo Tracchia był bowiem kierowcą numer dwa w zespole Coronado. Tracchcia był nieprzyzwoicie przystojny - miał ciemne kręcone włosy, lśniące doskonałe zęby, których żaden fabrykant pasty do zębów nie ośmieliłby się wykorzystać do celów reklamowych, oraz opaleniznę, na widok której zzieleniałby każdy ratownik. W tym momencie nie wyglądał jednak zbyt radośnie, a to dlatego, że krzywił się niemiłosiernie - sławetne miny Tracchii były zjawiskiem pozostawiającym niezatarte wspomnienie, stosowanym nieustannie i wzbudzającym czasami szacunek, czasami obawę lub zgoła strach, lecz nigdy nie ignorowanym. Tracchia miał nieszczególne zdanie o bliźnich i większość ludzi, a zwłaszcza pozostałych kierowców Formuły I, uważał za opóźnione w rozwoju dzieci. Zrozumiałe więc, że obracał się w wąskim kręgu towarzyskim. Jego samopoczucie pogarszał fakt, iż doskonale zdawał sobie sprawę, że - pomimo wybitnego talentu do kierownicy - jest jednak minimalnie gorszy od Harlowa, a świadomość, iż nawet największe, najbardziej rozpaczliwe wysiłki z jego strony nigdy nie zmniejszą tej minimalnej różnicy, dolewała tylko oliwy do ognia. Zwracając się teraz do Macalpine'a nie starał się nawet ściszyć głosu, co w tych warunkach i tak nie miało zresztą znaczenia, jako że Harlow nie mógł go usłyszeć poprzez wycie tłumu, ale widać było, że Tracchia nie ściszyłby głosu bez względu na okoliczności.

- Siła wyższa! - Zaprawione goryczą niedowierzanie w jego głosie było jak najbardziej autentyczne. - Jezu Chryste! Słyszeliście, co orzekli ci kretyni? Siła wyższa! Według mnie to zwyczajne morderstwo!

- O nie, chłopcze, nie. - Macalpine położył dłoń na ramieniu Tracchii, który strząsnął ją gniewnie. Macalpine westchnął. - W najgorszym razie to zabójstwo. A nawet i to nie. Sam wiesz, ilu kierowców zginęło w ciągu ostatnich czterech lat tylko z powodu defektów maszyn.

- Z powodu defektów! Też coś!

- Tracchia, któremu na chwilę aż zabrakło słów, popatrzył w górę z niemym wezwaniem. - Wielkie nieba, Mac, wszyscyśmy to widzieli na ekranie. Widzieliśmy to pięć razy. Zdjął nogę z hamulca i wyskoczył wprost przed Jethou. Siła wyższa! Jasne, jasne. Jasne, że to siła wyższa, bo wygrał jedenaście Grand Prix w siedemnaście miesięcy, bo zdobył mistrzostwo w zeszłym roku i zanosi się na to, że w tym roku to powtórzy!

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Wiesz doskonale, co chcę przez to powiedzieć. Jak go zdejmiecie z torów, to równie dobrze możecie zdjąć i nas wszystkich. To on jest mistrzem, nie? Jak on jest taki zły, to co tu gadać o innych? My wiemy, że tak nie jest, ale kibice? Co oni o tym wiedzą, do ciężkiej cholery? Bóg świadkiem, że już i tak za dużo ludzi, i to cholernie wpływowych, domaga się zlikwidowania wyścigów Formuły I i za dużo krajów czeka tylko na stosowny pretekst, żeby się wycofać. To by dopiero był pretekst! Wreszcie by mieli swoją życiową szansę. Potrzebujemy takich Harlowów, prawda, Mac? Nawet jeżeli od czasu do czasu kogoś zabiją.

- Zdawało mi się, że jesteście przyjaciółmi, Nikki?

- Jasne, Mac. Jasne, że jesteśmy przyjaciółmi. Ale Jethou też był moim przyjacielem. Macalpine nie znalazł na to odpowiedzi, toteż nic nie odrzekł. Wyglądało na to, że Tracchia powiedział już, co miał do powiedzenia, gdyż zamilkł i znów zaczął łypać spode łba. W milczeniu, bezpiecznie - policyjna eskorta powiększała się z każdą chwilą - czterej mężczyźni dotarli do boksów Coronado. Nie zaszczycając nikogo spojrzeniem ani słowem, Harlow ruszył do małej budki na tyłach. Z ich strony nikt - a byli tam także Jacobson i jego dwaj pomocnicy - nie spróbował odezwać się do niego ani go zatrzymać, nikt nawet nie bawił się w rzucanie znaczących spojrzeń - faktów oczywistych nie trzeba dodatkowo podkreślać. Jacobson zignorował go całkowicie i podszedł do Macalpine'a. Główny mechanik - uchodzący powszechnie za geniusza - był smukłym, wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną. Miał ciemną, pooraną głębokimi zmarszczkami twarz, sprawiającą wrażenie, jakby nie uśmiechała się już od dłuższego czasu i jakby teraz też nie zamierzała zrobić wyjątku.

- Harlow jest oczywiście czysty - powiedział.

- Oczywiście? Nie rozumiem.

- Czyżbym musiał to panu tłumaczyć? Oskarżyć Harlowa to cofnąć ten sport o dziesięć lat. Za dużo milionów w to wpakowano, żeby można było do tego dopuścić. Nie mam racji, panie Macalpine? Macalpine spojrzał na niego z namysłem, nie odpowiedział, zerknął szybko na wciąż rozwścieczonego Tracchię, odwrócił się i podszedł do zgruchotanego, osmalonego coronado Harlowa, które postawiono już z powrotem na kołach. Przypatrzył mu się leniwie, niemal kontemplacyjnie, nachylił nad fotelem, przekręcił nie stawiającą oporu kierownicę i wyprostował się.

- Hmm - mruknął. - Tak się zastanawiam... Jacobson popatrzył na niego zimno. Jego gniewne oczy budziły nie mniejsze onieśmielenie i lęk niż miny Tracchii.

- To ja przygotowałem ten wóz, panie Macalpine - powiedział z naciskiem. Milioner wzruszył ramionami i zamilkł na dłuższą chwilę.

- Wiem, Jacobson, wiem. Wiem także, że jesteś najlepszy w branży. Ale wiem i to, że siedzisz w tym fachu zbyt długo, żeby gadać bzdury. Każdy samochód może wysiąść. Ile ci to zajmie?

- Mam zacząć zaraz?

- Tak.

- Cztery godziny - rzucił krótko Jacobson. Wziął sobie ten afront do serca. - Co najwyżej sześć. Macalpine skinął głową, wziął Dunneta pod rękę i ruszył do wyjścia, lecz nagle zatrzymał się. Tracchia i Rory stali na uboczu, rozmawiając szeptem. Macalpine nie słyszał, o czym mówią, ale nie musiał - jawna wrogość, malująca się na ich twarzach, kiedy spoglądali na Harlowa z butelką brandy, była wystarczająco wymowna. Szef Coronado, wciąż trzymając Dunneta pod rękę, oddalił się i znów westchnął.

- Johnny nie ma dziś jakoś wielu przyjaciół, zauważyłeś?

- Nie ma ich już od dawna. A oto, zdaje się, następny, z którym się dziś nie zaprzyjaźni.

- Jezu kochany! - Wzdychanie najwyraźniej weszło Macalpine'owi w krew. - Wygląda na to, że Neubauer mocno się czymś gryzie. Rzeczywiście wyglądało na to, że mężczyzna w błękitnym kombinezonie, zmierzający ku boksom, mocno się czymś gryzie. Neubauer był wysoki, o bardzo jasnych włosach i typowo nordyckiej aparycji, chociaż faktycznie był Austriakiem. Jako kierowca numer jeden w zespole Cagliari - napis Cagliari miał wypisany na kombinezonie - doskonałą postawą na torach zdobył sobie reputację księcia wyścigów i nieuchronnego następcy Harlowa. Tak jak Tracchia, był on chłodnym, nieprzystępnym człowiekiem, nie tolerującym głupoty pod żadną postacią. Tak jak Tracchia, obracał się w bardzo wąskim kręgu przyjaciół i bliskich znajomych; nie budził więc zdziwienia ani domysłów fakt, że tych dwóch mężczyzn - choć na torach byli najbardziej zażartymi rywalami - w życiu prywatnym łączyła bliska przyjaźń. Neubauer, z zaciśniętymi wargami i zimnym błyskiem jasnoniebieskich oczu, był najwyraźniej wściekły, a jego humor nie poprawił się, gdy Macalpine zagrodził mu drogę swym masywnym cielskiem. Nie mając wyboru, Neubauer zatrzymał się - był wprawdzie duży, lecz Macalpine był większy.

- Zejdź mi z drogi! - syknął Austriak przez zaciśnięte zęby. Macalpine popatrzył na niego z łagodnym zdumieniem.

- Coś ty powiedział?

- Przepraszam, panie Macalpine. Gdzie ten sukinsyn Harlow?

- Zostaw go. Nie czuje się najlepiej.

- Za to Jethou czuje się doskonale, co? Nie wiem, kim i czym jest Harlow, i mam to gdzieś. Niby czemu ten maniak miałby wyjść z tego bezkarnie? To jest maniak. Pan o tym wie, wszyscy o tym wiemy. Dzisiaj dwa razy zepchnął mnie z drogi, mało brakowało, a byłbym się spalił tak jak Jethou. Ostrzegam pana, panie Macalpine. Mam zamiar zwołać posiedzenie Stowarzyszenia Kierowców Grand Prix, na którym wywalą go z torów.

- Jesteś ostatnią osobą, która może sobie na to pozwolić, Willi. - Macalpine położył obie ręce na ramionach Neubauera. - Jesteś ostatnią osobą, która może tknąć Johnny'ego. Jak Harlowa zabraknie, to kto zostanie mistrzem? Neubauer gapił się na niego. Furia częściowo zniknęła z jego twarzy. Oszołomiony, spoglądał na Macalpine'a z niedowierzaniem. Gdy wreszcie odzyskał głos, zdobył się ledwie na cichy, niepewny szept.

- Pan uważa, że ja bym to zrobił z takiego powodu, panie Macalpine?

- Nie, Willi. Po prostu zwracam ci uwagę, że tak właśnie myślałaby większość ludzi. Nastąpiła dłuższa cisza, w trakcie której resztki gniewu opuściły Neubauera.

- To zabójca - stwierdził Austriak spokojnie. - On znów kogoś zabije. - Delikatnie uwolnił się od dłoni Macalpine'a i wyszedł z boksów. Zamyślony Dunnet obserwował go zatroskanym wzrokiem.

- On może mieć rację, James. Fakt, że Harlow wygrał pod rząd pięć ostatnich wyścigów, ale odkąd jego brat zginął podczas Grand Prix Hiszpanii... no, sam wiesz.

- Ma pięć kolejnych Grand Prix za pasem, a ty mi chcesz wmówić, że go opuściły nerwy?

- Nie wiem, co go opuściło. Po prostu nie wiem. Wiem tylko tyle, że najbardziej ostrożny z kierowców zaczął jeździć tak ryzykownie i niebezpiecznie, czy

- jeśli wolisz - z tak samobójczą brawurą, że inni kierowcy zwyczajnie się go boją. Dają mu wolną drogę, bo wolą żyć niż walczyć z nim o każdy metr. Tylko dlatego on wciąż wygrywa. Macalpine spojrzał na Dunneta uważnie i niespokojnie potrząsnął głową. To on, Macalpine, był uznanym ekspertem, a nie Dunnet, ale miał jak najlepsze mniemanie o swoim przyjacielu i jego opiniach. Dunnet był niebywale bystrym, zdolnym i inteligentnym dziennikarzem, naprawdę dużej klasy, który z komentatora politycznego przerzucił się na sport, a to z tej prostej przyczyny, iż polityka jest najnudniejszą rzeczą pod słońcem. Nikt nie podważał słuszności jego rozumowania. Przenikliwość i godny podziwu dar spostrzegawczości i analizowania, które wcześniej czyniły z niego tak groźną postać na scenie Westminsteru, Dunnet bez trudu i z dużym sukcesem przeniósł na tory wyścigowe. Jako stały korespondent brytyjskiego dziennika o zasięgu centralnym i dwóch czasopism motoryzacyjnych, brytyjskiego i amerykańskiego (choć jako wolny strzelec zadziwiająco dużo dorabiał na boku), szybko wystawił sobie markę jednego z nielicznych, rzeczywiście najwybitniejszych dziennikarzy zajmujących się sportem samochodowym. Dokonanie tego w okresie nieco ponad dwóch lat było, czego by nie mówić, wybitnym osiągnięciem. W rezultacie Dunnet wzbudził swoim sukcesem zazdrość i niezadowolenie, żeby nie powiedzieć jawny gnieww, sporej gromadki swych mniej uzdolnionych kolegów po piórze. Ich niepochlebnego zdania o nim nie poprawiał fakt, że - jak to cierpko określali - niczym pijawka przyssał się na stałe do zespołu Coronado. Wprawdzie żadne pisane czy niepisane prawa nie ograniczały możliwości takiej współpracy, jako że dotychczas żaden niezależny dziennikarz niczego podobnego nie próbował, ale teraz, gdy stało się to faktem, jego koledzy po piórze twierdzili, że tak się nie robi. Do jego obowiązków, jak utrzymywali i narzekali, należało uczciwe i bezstronne pisanie o wszystkich firmach i wszystkich kierowcach Formuły I, a ich oburzenie bynajmniej nie malało, kiedy wykazywał im, rzeczowo i z niedoścignioną celnością, że on właśnie to robi. W rzeczywistości zaś bolało ich to, że Dunnet miał prywatne dojście do zespołu Coronado - wówczas najszybciej rozkwitającej i okrytej największą chwałą firmy związanej z Formułą I. Nie da się jednak ukryć, że uboczne artykuły, które napisał częściowo o zespole, lecz przede wszystkim o Harlowie, złożyłyby się na całkiem opasłe tomisko. W dodatku sprawy komplikowało wydanie książki, przy pisaniu której Dunnet współpracował z Harlowem.

- Obawiam się, że masz rację, Alexis - przyznał Macalpine. - Właściwie to wiem, że masz rację, ale nawet przed samym sobą nie chcę się do tego przyznać. Wszyscy się go boją. Nawet ja. A teraz jeszcze to. Popatrzyli na drugą stronę boksów, gdzie Harlow siedział na ławie. Nie zważając na to, czy go ktoś obserwuje, czy nie, Harlow nalał sobie pół szklanki brandy z szybko tracącej zawartość butelki. Nawet z zamkniętymi oczami można było stwierdzić, że jego ręce wciąż drżą - wprawdzie zgiełk protestów publiczności stopniowo malał, lecz nadal jeszcze utrudniał normalną rozmowę, a mimo to wyraźnie było słychać przypominający kastaniety dźwięk szkła uderzającego o szkło. Harlow szybko pociągnął ze szklanki, oparł łokcie na kolanach i bez zmrużenia oka wpatrywał się pustym wzrokiem w szczątki swojego samochodu.

- A zaledwie dwa miesiące temu nie wiedział jeszcze, co to alkohol - powiedział Dunnet. - Co masz zamiar zrobić, James?

- Teraz? - Macalpine uśmiechnął się lekko. - Chcę odwiedzić Mary. Mam nadzieję, że już mnie do niej wpuszczą. - Z kamienną twarzą obrzucił wzrokiem boksy, Harlowa podnoszącego szklankę do ust, rudych bliźniaków Rafferty, na oko równie markotnych co Dunnet, oraz Jacobsona, Tracchię i Rory'ego, rzucających te same spojrzenia w tym samym kierunku, po czym westchnął po raz ostatni i odszedł ciężkim krokiem. Mary Macalpine miała dwadzieścia dwa lata, bladą cerę pomimo częstego przebywania na słońcu, wielkie brązowe oczy, błyszczące, zaczesane do tyłu włosy, ciemne jak noc, oraz najbardziej czarujący uśmiech, jaki kiedykolwiek zaszczycał tory wyścigowe. Mary nie starała się, żeby jej uśmiech był czarujący - po prostu nie miała na to wpływu. Wszyscy w zespole, nawet małomówny, choleryczny Jacobson, kochali się w niej w ten czy inny sposób, nie licząc grona wielbicieli spoza zespołu. Mary dostrzegała to i przyjmowała z godną uwagi pewnością siebie, lecz bez rozbawienia czy protekcjonalności - protekcjonalność była całkowicie obca jej naturze. W każdym razie uważała okazywane jej względy za naturalne odwzajemnianie względów, jakie okazywała innym. Pomimo swego bystrego, trzeźwego umysłu, Mary Macalpine była jeszcze bardzo młoda. Leżąc na łóżku szpitalnym w tym nieskazitelnie czystym, bezdusznie antyseptycznym pokoju, Mary Macalpine wyglądała tego dnia jeszcze młodziej niż zwykle. Wydawało się, że jest poważnie chora - i bezsprzecznie była chora. Nienaturalna biel powlekała jej zazwyczaj bladą cerę, a wielkie brązowe oczy, które otwierała tylko na krótko, a i to niechętnie, były zamglone z bólu. Ten sam ból odbijał się także w oczach Macalpine'a, gdy spoglądał na córkę, na jej unieruchomioną łubkami i grubo zabandażowaną lewą nogę, spoczywającą na prześcieradle. Macalpine nachylił się i pocałował córkę w czoło.

- Śpij dobrze, kochanie - powiedział. - Dobranoc. Spróbowała się uśmiechnąć.

- Po tych wszystkich pigułkach, które połknęłam? Zasnę na pewno. Aha, tato...

- Tak, kochanie?

- To nie była wina Johnny'ego. Ja wiem, że nie. To samochód, wiem o tym na pewno.

- Właśnie to sprawdzamy. Jacobson rozbiera wóz.

- Przekonacie się. Poprosisz Johnny'ego, żeby do mnie zajrzał?

- Nie dziś, skarbie. Obawiam się, że nie jest z nim najlepiej.

- On... on nie...

- Nie, nie. Szok. - Macalpine uśmiechnął się. - Dostał te same pigułki, co ty.

- Johnny Harlow? W szoku? Nie wierzę. Miał trzy wypadki, w których omal nie zginął, i ani razu...

- To na twój widok. - Ścisnął jej dłoń. - Wpadnę tu jeszcze wieczorem. Macalpine wyszedł z pokoju i ruszył do izby przyjęć. Jakiś lekarz rozmawiał tam z siedzącą przy biurku pielęgniarką. Miał szpakowate włosy, zmęczone oczy i twarz arystokraty.

- Czy to pan opiekuje się moją córką? - zapytał szef Coronado.

- Pan Macalpine? Tak, ja. Jestem doktor Chollet.

- Wygląda na to, że jest poważnie chora.

- Nie, panie Macalpine, niech pan się nie obawia. To wpływ środków znieczulających. Wie pan, na ból.

- Rozumiem. Jak długo pozostanie...

- Dwa tygodnie. Może trzy. Nie więcej.

- Jedno pytanie, doktorze Chollet. Dlaczego nie trzyma nogi na wyciągu?

- Odnoszę wrażenie, panie Macalpine, że pan nie obawia się prawdy?

- Dlaczego nie trzyma nogi na wyciągu?

- Wyciąg stosuje się przy złamaniach kości, panie Macalpine. Niestety, kostka lewej nogi pańskiej córki nie jest po prostu złamana, jest... jak wy to mówicie po angielsku?... zdruzgotana, tak, to chyba właściwe słowo, zdruzgotana, bez szans na wyleczenie. To, co zostało z kości, trzeba będzie zlepić.

- Czyli że nigdy więcej nie zegnie nogi w kostce? - powiedział milioner. Chollet pochylił głowę. - Trwałe kalectwo? Na całe życie?

- Może pan zasięgnąć dodatkowej porady, panie Macalpine. U najlepszego specjalisty ortopedy w Paryżu. Ma pan prawo...

- Nie. To niepotrzebne. Prawda jest oczywista, doktorze Chollet. Trzeba się godzić z faktami.

- Jest mi naprawdę przykro, panie Macalpine. To urocze dziecko. Ale ja jestem tylko chirurgiem. Cuda? Nie, nie ma cudów.

- Dziękuję, doktorze. Jest pan bardzo uprzejmy. Wrócę za jakieś... powiedzmy dwie godziny?

- Lepiej nie. Będzie spała co najmniej przez dwanaście godzin, może nawet szesnaście. Macalpine skinął głową i wyszedł.

 

* * *

 

Dunnet odsunął talerz z nietkniętym jedzeniem, spojrzał na równie nietknięty talerz Macalpine'a, a potem na samego Macalpine'a, pogrążonego w zadumie.

- Nie wydaje mi się, żebyśmy byli tacy twardzi, jak nam się zdawało, James - zagaił.

- Starość, Alexis. To zaskakuje każdego.

- Tak. I to, jak widać, znienacka. - Dunnet przysunął sobie talerz, przyjrzał mu się z żalem i znów go odstawił. - Cóż, sądzę, że w każdym razie lepsze to niż amputacja.

- Właśnie. O to chodzi. - Macalpine odsunął swoje krzesło. - Chyba się przejdę, Alexis.

- Na apetyt? Nie poskutkuje. Przynajmniej w moim wypadku.

- W moim też nie. Ale pomyślałem, że warto sprawdzić, czy Jacobson znalazł coś ciekawego.

 

* * *

 

Garaż był niezwykle długi, niski, silnie oświetlony zwisającymi z sufitu reflektorami i - jak na garaż - nadzwyczaj czysty i schludny. Dach przebijały liczne świetliki. Kiedy drzwi garażu otworzyły się ze zgrzytem, Jacobson stał w drugim końcu pomieszczenia, pochylony nad zrujnowanym coronado Harlowa. Wyprostował się, skwitował obecność Macalpine'a i Dunneta niedbałym machnięciem ręki i wrócił do oględzin samochodu. Dunnet zamknął drzwi.

- Gdzie reszta mechaników? - zapytał spokojnie.

- Powinieneś już wiedzieć, że Jacobson zawsze pracuje sam nad wozami po wypadkach - powiedział Macalpine. - Nasz Jacobson ma wyjątkowo kiepskie zdanie o innych mechanikach. Twierdzi, że albo przegapiają dowody, albo je zacierają przez nieudolność. Dwaj mężczyźni podeszli bliżej i w milczeniu przyglądali się, jak Jacobson zaciska złącze przewodu hamulców hydraulicznych. Ale nie byli oni jedynymi widzami. Dokładnie nad nimi, w otwartym świetliku, silne lampy garażu odbijały się na czymś metalicznym. Była to ośmiomilimetrowa kamera, trzymana w nadzwyczaj pewnych rękach. W rękach Johnny'ego Harlowa. Twarz kierowcy była równie kamienna jak jego ręce, zawzięta i zastygła, lecz zarazem czujna. Harlow był także zupełnie trzeźwy.

- I jak? - zapytał Macalpine. Jacobson wyprostował się i delikatnie pomasował obolałe plecy.

- Nic. Kompletnie nic. Zawieszenie, hamulce, silnik, przekładnia, opony, układ kierowniczy... wszystko gra.

- Ale układ kierowniczy...

- Ścięty. W wyniku zderzenia, nic innego nie wchodzi w rachubę. Kiedy Harlow zajechał drogę Jethou, układ kierowni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin