Smith Wilbur - Saga rodu Courteneyow 03 - Brama Chaki.rtf

(1490 KB) Pobierz

Wilbur Smith

 

Brama Chaki

(A sparrow falls)

 

Przeł. Jacek Manicki, Dorota Gałczyńska


Niska, ołowiana powłoka chmur nad polami bitewnymi Francji pełzła z ospałym majestatem w stronę niemieckich linii. Generał brygady Sean Courteney spędzał we Francji czwartą już zimę i zdążył poznać ten klimat na tyle, by kierując się swym instynktem hodowcy bydła i farmera, przepowiedzieć pogodę prawie tak samo bezbłędnie jak w rodzinnej Afryce.

– W nocy spadnie śnieg – mruknął i jego adiutant, porucznik Nick Van der Heever, obejrzał się nań przez ramię.

– Nie zdziwiłbym się, sir.

Van der Heever szedł solidnie objuczony. Oprócz służbowego karabinu i oporządzenia dźwigał na ramieniu brezentową torbę, gdyż generał Courteney umyślił sobie zjeść obiad z kadrą oficerską 2 batalionu. W tej chwili pułkownik i oficerowie 2 batalionu pozostawali jeszcze w błogiej nieświadomości czekającego ich zaszczytu i Sean uśmiechnął się szelmowsko do siebie na myśl o panice, jaką wywoła jego nie zapowiedziana wizyta. Pewną rekompensatą za wstrząs będzie zawartość brezentowej torby, na którą składało się pół tuzina butelek kapslowanej whisky marki Haig i tłusta gęś.

Sean orientował się, że podlegający mu oficerowie uważają jego nieformalny zwyczaj pojawiania się na pierwszych liniach bez zapowiedzi i asysty sztabowców za bardziej niż drażniący. Zaledwie tydzień temu, wskutek zwarcia kabli, podsłuchał przypadkowo rozmowę jakiegoś majora z kapitanem prowadzoną przez telefon polowy.

– Temu staremu skurczybykowi wydaje się, że wciąż jest na wojnie burskiej. Nie możecie go zapuszkować w tym waszym sztabie?

– Słonia chciałbyś zapuszkować?

– No to przynajmniej nas uprzedzajcie, jak wyłazi z nory...

Sean uśmiechnął się znowu i brnął dalej za swym adiutantem. Pod hełmem w kształcie talerza do zupy dla ochrony przed zimnem miał okutaną jedwabnym szalikiem głowę, a o łydki okręcone owijaczami obijały mu się poły długiego szynela. Deski uginały się przy każdym kroku, a zalegające pod nimi grząskie błocko ugniatane ciężarem dwóch przechodzących mężczyzn bryzgało i gulgotało.

Niecały tydzień temu brygada zmieniła pozycje i nie znał jeszcze tego odcinka frontu, ale smród unoszący się w powietrzu był taki sam jak wszędzie. Zbutwiała woń ziemi i błota przesycona odorem rozkładającego się ciała i ludzkich odchodów, zastarzałym, zawiesistym swędem spalonego kordytu i materiałów wybuchowych.

Sean pociągnął nosem i splunął z odrazą. Dobrze wiedział, że nim minie godzina, przywyknie do smrodu, teraz jednak miał wrażenie, że na podniebieniu i w przełyku osiada mu warstewka zimnego smaru. Spojrzał znowu w niebo i tym razem ściągnął brwi. Albo wiatr skręcił o jakieś dwa rumby na wschód, albo pomylili drogę w labiryncie transzei, bo nisko płynące chmury nie sunęły już w kierunku zgodnym z mapą, którą Sean nosił w głowie.

– Nick!

– Tak, sir?

– Dobrze idziesz?

W oczach oglądającego się młodego oficera od razu wyczytał niepewność.

– No, sir...

Przez ostatnie ćwierć mili transzeje były wyludnione, w labiryncie wysokich ziemnych korytarzy nie spotkali żywego ducha.

– Lepiej się rozejrzyjmy, Nick.

– Ja to zrobię, sir. – Van der Heever popatrzył wzdłuż transzei i dostrzegł to, czego szukał. Drewnianą drabinkę przytwierdzoną do ściany okopu przy następnym skrzyżowaniu. Sięgała do samego obłożonego workami z piaskiem parapetu. Ruszył w jej kierunku.

– Ostrożnie, Nick! – zawołał za nim Sean.

– Tak jest, sir! – odkrzyknął młodzieniec i oparł karabin o ścianę, żeby mu nie przeszkadzał przy wspinaczce.

Sean oceniał, że znajdują się nadal jakieś trzysta do czterystu jardów od linii frontu, a zmierzch zapadał szybko pod przybierającymi pastelowo–purpurową barwę chmurami. O oddaniu celnego strzału w tych warunkach nie było mowy, a Van der Heever” pomimo młodego wieku, cieszył się opinią doświadczonego żołnierza. Wystawił głowę ponad parapet i błyskawicznie schował ją z powrotem niczym świstak wyglądający z norki.

Obserwował, jak chłopak przyczaja się przy samym szczycie drabiny, unosi na moment głowę, by jednym szybkim spojrzeniem przeczesać przedpole, i pochyla ją znowu.

– Wzgórze jest za bardzo po lewej! – zawołał z góry do Seana.

Wzgórze, o którym mówił, było niskim, obłym kopcem, który wznosił się zaledwie na sto pięćdziesiąt stóp ponad niemal równinny krajobraz. Kiedyś porastał je gęsty las, ale teraz po drzewach pozostały tylko poszarpane kikuty pni sięgające człowiekowi do pasa, a zbocza poryte były lejami po pociskach.

– Jak daleko do chałupy? – spytał Sean, zadzierając głowę.

Chałupa była prostokątem pokiereszowanych, pozbawionych dachu ścian, które wznosiły się niemal dokładnie naprzeciw środkowego odcinka pozycji obsadzonych przez batalion. Służyła za centralny punkt orientacyjny artylerii, piechocie i lotnictwu.

– Zerknę jeszcze raz – powiedział Van der Heever i znowu wysunął głowę.

Wystrzał z mausera ma charakterystyczne suche brzmienie. Jest to wysoki, przeszywający trzask i Sean słyszał go tak często, że potrafił teraz z zamkniętymi oczami ocenić odległość i kierunek, z którego padł.

Był to pojedynczy strzał z odległości około pięciuset jardów, z punktu leżącego niemal dokładnie na wprost nich.

Głowa Van der Heevera odskoczyła do tyłu, jak gdyby pod wpływem silnego ciosu, a stalowy hełm zadzwonił niczym gong. Pasek przytrzymujący go pod brodą pękł i okrągły hełm, wirując wzleciał wysoko w powietrze, by po chwili wylądować na deskach, którymi wyłożono dno transzei, poturlać się po nich i znieruchomieć wreszcie w bajorze szarego błocka.

Dłonie Van der Heevera ściskały jeszcze przez chwilę kurczowo ostatni szczebel drabiny, potem palce straciły chwytność i młody porucznik runął do tyłu, spadając na wznak na dno transzei. Wypełnione powietrzem poły jego płaszcza wydymały się jeszcze przez chwilę jak balony flaczejąc z wolna.

Sean stał jak skamieniały, obserwując tę scenę z niedowierzaniem. Zrazu nie docierało do niego, że Nick dostał, i w pierwszym odruchu żołnierza i myśliwego z uznaniem podziwiał ten pojedynczy, wspaniały strzał.

Co za oko! Pięćset jardów w tej szarówce; jedno przelotne pojawienie się głowy w hełmie nad parapetem okopu; trzy sekundy na nastawienie odległości i złożenie się do strzału, potem jeszcze ułamek sekundy na zgranie muszki ze szczerbinką i naciśnięcie spustu, kiedy głowa pojawiła się znowu. Hun, który popisał się tym strzałem, był albo niezrównanym snajperem o refleksie leoparda, albo najfartowniejszym strzelcem na całym froncie zachodnim.

Otrząsnąwszy się szybko z tych myśli, Sean znalazł się w kilku susach przy adiutancie. Przyklęknął, chwycił go za ramię, odwrócił twarzą do siebie i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, a na klatce piersiowej zaciska się zimna obręcz.

Pocisk wszedł skronią, a wyszedł z drugiej strony głowy, tuż za uchem.

Sean położył sobie roztrzaskaną głowę Van der Heevera na kolanach, zdjął ze swojej hełm i zaczął odwijać jedwabny szalik, którym była okręcona. Przepełniał go żal.

Powoli owinął głowę chłopca szalikiem, a krew natychmiast przesiąkała przez cienki materiał. Był to daremny gest, ale pomógł mu zająć czymś ręce i złagodzić poczucie bezsilności.

Siedział przygarbiony na zabłoconych deskach, tuląc do siebie ciało chłopca. Wielkość odkrytej głowy Seana uwydatniały gęste pukle ciemnych, sztywnych włosów przetykanych łatkami i pasmami siwizny, które skrzyły się w gasnącym świetle dnia jak szron. Krótka, gęsta broda również siwiała mu na końcach, a z twarzy sterczał wielki, haczykowaty nos skrzywiony i obtłuczony.

Tylko łukowate brwi pozostawały gładkie i nieskazitelnie czarne, a spod nich patrzyły czujnie czyste niebieskie oczy o odcieniu ciemnego kobaltu, oczy o wiele młodszego mężczyzny.

Sean Courteney siedział tak z chłopcem dłuższy czas, a potem westchnął głęboko i ostrożnie opuścił jego roztrzaskaną głowę na deski. Wstał, zarzucił sobie brezentową torbę na ramię i ruszył dalej transzeją.

Na pięć minut przed północą pułkownik dowodzący batalionem odgarnął pałatkę zasłaniającą wejście, wkroczył schylony do kantyny i prostując się, zaczął otrzepywać śnieg z ramion dłonią obleczoną w rękawiczkę.

Kantyna jeszcze przed sześcioma miesiącami była niemiecką ziemianką i teraz stanowiła obiekt zazdrości całej brygady. Znajdowała się trzydzieści stóp pod powierzchnią, dzięki czemu nie był jej w stanie zaszkodzić nawet najcięższy ostrzał artyleryjski. Miała podłogę z grubych, surowych desek, a ściany wyłożone boazerią dla ochrony przed wilgocią i chłodem.

W środku, w wyszabrowanych fotelach, siedzieli półkolem oficerowie nie mający akurat służby.

Jednak oczy pułkownika wypatrzyły od razu potężną postać generała, zajmującego największy i najwygodniejszy fotel ustawiony najbliżej piecyka. Pułkownik ruszył spiesznie przez ziemiankę, ściągając po drodze płaszcz.

– Bardzo przepraszam, generale. Gdybym wiedział o pańskiej wizycie, obchodziłem posterunki.

Sean Courteney zachichotał i podźwignął się z fotela, by uścisnąć dłoń pułkownika.

– I bardzo dobrze, Charles, a twoi oficerowie nadzwyczaj gościnnie mnie przyjęli. Zostawiliśmy ci kawałek gęsi.

Pułkownik rozejrzał się szybko po twarzach obecnych i zmarszczył czoło, dostrzegając u niektórych podwładnych zarumienione policzki i maślane oczy. Musi ich ostrzec, że nie mogą się porywać na dotrzymywanie generałowi pola w piciu. Po starym nie było, oczywiście, niczego widać, popatrywał tylko spod ciemnych brwi tymi oczami jak bagnety, ale pułkownik znał go na tyle dobrze, by podejrzewać, że wlał już w siebie dobrą ćwiartkę dimple haiga i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin