Higgins Jack - Ostatnie miejsce stworzone przez Boga.doc

(877 KB) Pobierz



Jack Higgins

 

Ostatnie miejsce stworzone przez Boga

 

w Wydawnictwie Amber to:

CZAS UMIERANIA

CZAS W PIEKLE

DZIEŃ SĄDU

GNIEW BOŻY

NOCNE PRZEJŚCIE

ORZEŁ WYLĄDOWAŁ

ORZEŁ ODLECIAŁ

OSTRZEŻENIE SZTORMOWE

OSTATNIE MIEJSCE STWORZONE PRZEZ BOGA oraz

KRYPTONIM WALHALIA

MROCZNA STRONA WYSPY

 

 

Przełożył: PAWEŁ WITKOWSKI

AMBER

Tytuł oryginału: THE LAST PLACE GOD MADE

 

 

A ta jest dla mojej bratowej Babs Hewitt

Absolutnie pewnej, że już czas...

 

 


1. PUŁAP ZERO

 

Gdy lewe skrzydło zaczęło trzepotać, wiedziałem, że mam kłopoty, co nie znaczy, że nie miałem ich już od jakiegoś czasu. Chodziło głównie o ciśnienie oleju oraz o niepokojące zachowanie się starego silnika typu Pratt and Whitney Wasp, które w nieprzyjemny sposób przywodziło mi na myśl rzężenie umierającego człowieka.

Vega była kiedyś całkiem dobra. Typowy przykład nagłego boomu na małe jednosilnikowe górnopłaty, które ukazały się w połowie lat dwudziestych, skonstruowane do przewożenia poczty i sześciu pasażerów z prędkością około stu mil na godzinę.

Ta, którą usiłowałem w tej właśnie chwili utrzymać w powietrzu, została zbudowana w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym, miała więc jedenaście lat. Jedenaście lat przewożenia poczty w każdą pogodę. Niedostatecznych przeglądów. Nadmiernej eksploatacji.

Składano ją do kupy po nie mniej niż trzech katastrofach, a było to tylko to, co oficjalnie znalazło się w dzienniku pokładowym. Bóg jeden wie, co zostało pominięte.

Kanzas, Meksyk, Panama, Peru, vega opadała trochę niżej przy każdym ruchu, miała coraz większe trudności ze skręcaniem, niczym koń zajeżdżony na śmierć. Teraz rozsypywała się w powietrzu ze mną w środku i niewiele mogłem na to poradzić.

Od lauitos w Peru Amazonka wije się przez dwa tysiące mil jak brązowy wąż chyba w najgorszej dżungli na świecie, kończąc bieg w Belem na atlantyckim wybrzeżu Brazylii, mijając w połowie - u zbiegu z Rio Negro - miasto Manaus, mój aktualny cel.

Przez większą część drogi leciałem wzdłuż rzeki, co przynajmniej ułatwiało nawigację. Wiozłem trzy worki poczty i kilka skrzyń jakichś maszyn górniczych. Sześć długich, ciężkich godzin do Tefe, podczas których trzykrotnie udało mi się złapać przez radio posterunki policji, chociaż w samym Tefe było spokojnie jak w grobie.

Stamtąd rzeka odpływała wielką szeroką pętlą i lecenie za nią oznaczałoby dalsze czterysta mil do Manaus, a vega po prostu nie miała takiego zapasu paliwa. Z Tefe ruszyłem więc na wschód, przez dziewiczą dżunglę, kierując się w stronę Rio Negro, skąd lot w dół rzeki miał mnie zaprowadzić do Manaus - razem sto pięćdziesiąt mil.

Od początku było to szalone przedsięwzięcie, którego w tamtym czasie, o ile wiem, nikomu nie udało się dokonać, lecz mając dwadzieścia trzy lata i dużo energii, człowiek jest skłonny uważać się za zdolnego do większości rzeczy, a w końcu Belem leżało dwa tysiące mil bliżej Anglii niż miejsce, z którego wystartowałem.

Teraz jednak, patrząc na to wszystko po tylu latach, widzę, ile w całej tej sprawie było kwestią przypadku, tego zupełnie nieprzewidywalnego elementu.

Przede wszystkim moje śmiałe zanurzenie się w dżunglę nie było znowu takie szalone, jak to się mogło wydawać. Prawda, jakiekolwiek próby wyliczenia kursu były wykluczone przez prosty fakt, iż wiatromierz nie działał, a na kompasie zupełnie nie można było polegać, ale Rio Negro leżało sto pięćdziesiąt mil na wschód od Tefe i mogłem kierować się słońcem, wiszącym na niebie tak kryształowo czystym, że horyzont wydawał się ciągnąć w nieskończoność.

Spadające ciśnienie oleju stanowiło pierwsze z moich nieszczęść, chociaż początkowo nie martwiłem się tym zbytnio, gdyż jego wskaźnik, jak większość przyrządów, często w ogóle nie działał, a w najlepszym razie był mniej niż wiarygodny.

Nagle - nie do wiary - horyzont zmienił się w pasmo postrzępionych szczytów, sterczących przed moimi oczyma. Właściwie na to również nie mogłem narzekać, jako że na mojej mapie ten właśnie sektor stanowił po prostu pustą przestrzeń.

Nie, żeby to były Andy, ale biorąc pod uwagę ogólny stan vegi, góry jednak dość wysokie, chociaż wysokościomierz zaciął się na czterech tysiącach stóp, więc wszystko powyżej opierało się jedynie na przypuszczeniach.

Rozsądnie byłoby trzymać się od nich w bezpiecznej odległości, a następnie uzyskać odpowiednią wysokość do minięcia masywu poprzez jak najdłuższy spiralny lot w górę. Ja jednak nie miałem na to dosyć czasu (czytaj - paliwa), więc po prostu odciągnąłem drążek i ruszyłem naprzód.

Nie przypuszczam, by na początku - gdy przelatywałem nad pierwszym wielkim wyskokiem wyrastającym z ciemnej zieleni tropikalnego lasu - było tego więcej niż czterysta - pięćset stóp. Potem jednak znalazłem się na wprost poszarpanych szczytów i nie miałem zbyt wiele czasu na podejmowanie decyzji.

Zaryzykowałem i skierowałem się w lukę, lecąc nad takim pustkowiem, że można by je wziąć za Księżyc. Wpadłem w przyprawiającą o mdłości dziurę powietrzną, vega zaprotestowała każdym swoim włóknem i gdy ziemia zaczęła się przybliżać, ponownie odciągnąłem drążek.

Przez chwilę wyglądało już tak, jakbym popełnił poważny błąd, gdyż przełęcz, przez którą leciałem, zwęziła się znacznie, tak że w pewnym momencie końce skrzydeł omal nie musnęły powierzchni skały. Zupełnie nagle wzniosłem się nad wielką porysowaną granią z zaledwie stustopowym marginesem i znalazłem się nad ogromną doliną, z której wydobywała się mgła jak para z wrzącego garnka, by mnie pochłonąć.

Zrobiło się dużo zimniej i o przednią szybę uderzył deszcz, a po chwili powietrze trzaskało już elektrycznością - od wschodu nadciągała wielka chmura.

Gwałtowne tropikalne burze tego typu stanowiły na tym obszarze codzienne niebezpieczeństwo. Częste i zwykle krótkotrwałe, potrafiły narobić niewiarygodnie wiele szkód.

Szczególnie niebezpieczne były związane z nimi pioruny. Normalnie najlepiej było wznieść się ponad nie, vega jednak była już najwyżej, jak mogła, biorąc pod uwagę jej stan, toteż naprawdę nie miałem innego wyboru, jak tylko trzymać się i liczyć na szczęście.

Nie myślałem o śmierci. Byłem zbyt zajęty utrzymywaniem samolotu w powietrzu, by mieć czas na cokolwiek innego. Vega była drewniana. Skrzydła oparte na wspornikach i areodynamiczne poszycie kadłuba, zrobione z dwóch połówek zlepionych klejem niczym dziecinna zabawka. Teraz ta zabawka się rozlatywała.

Na zewnątrz panowała prawie całkowita ciemność i gdy zmagaliśmy się z turbulencjami, woda wlewała się kaskadami przez każde naprężone spoiwo kadłuba. Deszcz strumieniami spływał ze skrzydeł, a na ich końcach trzaskały pioruny. Poszycie zaczęło odpadać płatami.

Bardziej niż cokolwiek innego czułem rodzaj radosnego uniesienia z powodu samego zaangażowania w utrzymanie kontroli nad tym umierającym samolotem i nawet roześmiałem się na głos, gdy w pewnej chwili część dachu odleciała i na głowę spadły mi strugi wody.

Wynurzyłem się w jasnym słońcu późnego popołudnia i natychmiast zobaczyłem na horyzoncie rzekę. Musiała to być Negro, toteż pchnąłem ku niej vegę, nie zwracając uwagi na smród palącego się oleju i gruchotanie skrzydeł.

Teraz już kawałki kadłuba odpadały bez przerwy i samolot ciągle tracił wysokość. Bóg jeden wie, co podtrzymywało pracę silnika. Było to naprawdę niezwykłe. W każdej sekundzie cholerstwo mogło się zaciąć na dobre, a trudno mi było mieć nadzieję na przeżycie katastrofy w tym nieprzeniknionym tropikalnym lesie w dole.

Jakiś głos zaskrzeczał w mojej słuchawce:

- Hej, vega, twoje skrzydła tak trzepoczą, że myślałem, iż jesteś ptakiem. Co cię jeszcze trzyma w górze?

Pojawił się znikąd i wyrównał lot przy moim lewym skrzydle - purpurowo-srebrny jednopłatowiec typu Hayley, wyglądający na nie więcej niż cztery-pięć lat. Głos był amerykański i wyraźnie chropowaty, co dodawało mu specyficznego brzmienia, pomimo zagłuszających go zakłóceń.

- Kim jesteś?

- Neil Mallory - odparłem. - lauitos do Belem przez Manaus.

- Jezu. - Zaśmiał się ochryple. - Myślałem, że to Lindbergha nazywali latającym głupcem. Manaus jest tylko o sto mil stąd w dół rzeki. Jesteś w stanie utrzymać się tak długo?

Co najmniej jeszcze jedna godzina. Sprawdziłem wskaźnik poziomu paliwa i szybkościomierz i stanąłem przed nieuniknionym.

- Nie mam szans! Prędkość ciągle spada, a bak jest prawie pusty.

- W takim kraju nie ma sensu się na to porywać - stwierdził. - Nigdy by cię już nie ujrzano. Możesz utrzymać ją w kupie jeszcze przez dziesięć minut?

- Mogę spróbować.

- Dziesięć albo piętnaście mil w dół rzeki jest skrawek campo. Jeśli jesteś dosyć dobry, masz szansę tam wylądować.

Nie odpowiedziałem, ponieważ kadłub właśnie zaczai się odrywać wielkim pasem od lewego skrzydła, które - jakby z bólu - w jeszcze bardziej szalony sposób podskakiwało w górę i w dół.

Gdy dotarliśmy do Negro, znajdowałem się na wysokości około tysiąca stóp. Skręciłem wzdłuż rzeki, stopniowo i nieubłaganie opadając ku ziemi, bezwładnie jak liść. Pomimo wiatru wlatującego przez dziury w kadłubie, miałem pot na twarzy, a ręce zaciskałem kurczowo na drążku, gdyż utrzymanie samolotu wymagało całej mojej siły.

- Spokojnie, mały, spokojnie. - Ten dziwny, szorstki głos przedarł się przez zakłócenia. - Już niedługo. Za milę, po lewej stronie. Powiedziałbym ci, żebyś zaczai się opuszczać, tyle że ty i tak już spadasz jak kamień.

- Odczep się - mruknąłem i zacisnąłem mocno zęby, trzymając się, gdy vega zarzuciła gwałtownie na prawą burtę.

Campo rozkwitało w dżungli ćwierć mili przede mną - kilkaset jardów łąki nad rzeką. Wyglądało na to, że wiatr wieje w odpowiednim kierunku, chociaż przy tym stanie vegi nie mógłbym zrobić wiele, gdyby tak nie było. Prawie nie musiałem zmniejszać prędkości - silnik i tak już niemal stanął - ale ustawiłem trymer ogonowy i lecąc nad wierzchołkami drzew, opuściłem klapy.

Trzymałem samolot z całej siły, zapierając się nogami o ster, by ustawić maszynę z powrotem w linii, gdyż skręciła w prawo. Prawie zadziałało. Pognałem ku ziemi z ostatnim podrywem mocy, wyrównując poziom przed lądowaniem, a silnik wybrał ten właśnie moment, by zgasnąć.

Było to jak uderzenie w niewidoczną ścianę. Przez moment vega jakby wisiała w powietrzu, sto stóp nad ziemią, po czym runęła w dół.

W gałęziach drzew na zachodnim krańcu campo zostawiłem podwozie. Po głębszej analizie myślę, że właśnie to mnie uratowało, gdyż efekt hamujący był znaczny. Vega po prostu usiadła na brzuchu, ryjąc do przodu przez sześciostopową trawę, zostawiła oba skrzydła za sobą i zatrzymała się może dwadzieścia jardów od brzegu rzeki.

Odpiąłem pasy i otworzywszy kopnięciem drzwi, wyrzuciłem worki z pocztą, na wszelki wypadek wyskakując zaraz za nimi. Okazało się to niepotrzebne, chociaż fakt, że maszyna nie zamieniła się w pochodnię pod wpływem wstrząsu, nie był wynikiem szczęścia. Po prostu w zbiornikach nie zostało już nic, co mogłoby się palić.

Bardzo ostrożnie usiadłem na jednym z worków. Ręce trzęsły mi się lekko - nie dużo, ale dosyć - a serce waliło jak młot. Hayley zatoczył pętlę nisko nad moją głową. Pomachałem mu nie podnosząc wzroku, po czym rozpiąłem kurtkę i wyjąłem paczkę papierosów Bałkan Sobranie, ostatnią z kartonu, który sobie kupiłem w poprzednim miesiącu na czarnym rynku w Limie. Myślę, że jeszcze nic nigdy nie smakowało mi tak bardzo.

Gdy po chwili wstałem i odwróciłem się, ujrzałem hayleya przechylającego się i opadającego ponad drzewami po drugiej stronie campo. W jego wydaniu wyglądało to łatwo, choć wcale takie nie było, gdyż wrak vegi i miejsce, gdzie spoczęły skrzydła, zostawiały mu bardzo niewielki margines błędu. Między końcem jego lewego skrzydła a krawędzią drzew nie było więcej niż kilkanaście jardów.

Ponownie usiadłem na worku, głównie dlatego że nogi zrobiły mi się nagle bardzo słabe, i zapaliłem kolejnego sobranie. Słyszałem, jak tamten przedziera się do mnie przez trawę; raz zawołał mnie po nazwisku. Bóg jeden wie, dlaczego mu nie odpowiedziałem. Sądzę, że byłem w szoku. Po prostu siedziałem z papierosem w ustach, gapiąc się ponad wrakiem vegi na rzekę, odbierając każdy dźwięk i obraz w najdrobniejszych szczegółach, jakby po to by dowieść, że żyję.

- Na Boga, chłopcze, umiesz latać. Mogę ci to powiedzieć.

Wynurzył się z trawy i patrzył na mnie, stojąc z rękami na biodrach w - jak się miałem dowiedzieć - geście nie do podrobienia. Był potężnym mężczyzną, ubranym w skórzany płaszcz, bryczesy i buty do kolan. Na głowie miał skórzany hełm i uniesione na czoło gogle, a z kabury na prawym udzie wystawał mu automatyczny kolt 45.

Wyciągnąłem rękę, a gdy się odezwałem, wydawało mi się, że głos należy do kogoś innego.

- Mallory... Neil Mallory.

- Już mi to powiedziałeś, pamiętasz? - Uśmiechnął się szeroko. - Nazywam się Hannah - Sam Hannah. Jest tam jeszcze coś wartego ocalenia poza pocztą?

Jak odkryłem później, miał czterdzieści pięć lat, ale sądząc po samym wyglądzie mógł być starszy albo młodszy, miał bowiem interesująco pozbawioną wieku twarz, opaloną na prawie taki sam - kolor jak jego płaszcz.

Miał też ten dość twardy, opanowany wygląd człowieka, który bywał tu i ówdzie, robił to i owo i przeżył wiele, a jednak - nawet na pierwszy rzut oka - dostrzegałem w nim jedną wadę. Stanowił zbyt doskonały obrazek, stojąc tak w swoim rynsztunku, z bronią u pasa, niczym jakiś pilot RFC czekający na start do rannego patrolowego lotu nad okopami. Wyglądał bardziej jak ktoś grający swoją rolę. W dodatku oczy były nieodpowiednie - bladoniebieskie, nigdy niczego nie zdradzające.

Powiedziałem mu o maszynach górniczych i wspiął się do vegi, by rzucić okiem. Po chwili pojawił się ponownie, trzymając w ręku płócienną torbę.

- To twoje? - Gdy skinąłem głową, rzucił tobołek w moim kierunku. - Te skrzynie odpadają. Są za ciężkie dla hayleya. Chcesz coś jeszcze?

Zaprzeczyłem, ale po chwili sobie przypomniałem.

- A, tak, w przegródce na mapy jest rewolwer. Znalazł go bez kłopotu i podał mi razem z pudełkiem naboi. Był to webley. Wrzuciłem go do kieszeni kurtki.

- W takim razie, jeśli jesteś gotowy, to wynosimy się stąd. - Bez widocznego wysiłku podniósł trzy worki z pocztą. - Miejscowi Indianie to Jicaros. Było ich jakieś pięć tysięcy aż do zeszłego roku, kiedy to pewien lekarz, pracujący dla jednej ze spółek obszarniczych, zaraził ich ospą, zamiast zaszczepić przeciwko niej. Ci, którzy przeżyli, rozwinęli brzydki zwyczaj obdzierania żywcem ze skóry każdego białego, którego dostaną w swoje ręce.

Takie opowieści dawno przestały robić na mnie wrażenie, gdyż były codziennym zjawiskiem nad Amazonką w czasie, gdy większość obszarników i poszukiwaczy uważała Indian za coś gorszego od ludzi. Za robactwo, które trzeba bezlitośnie rozdeptać za pomocą wszystkich dostępnych środków.

Potykając się, szedłem za Hannahem, który podtrzymywał rozmowę, klnąc swobodnie, gdy płoszone przez nas chmary świerszczy i różnych innych insektów wzbijały się w górę.

- Co za cholerny kraj. Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Jeśli o mnie chodzi, Jicaros mogą go mieć i robić z nim, co chcą.

- Więc dlaczego tu siedzisz? - spytałem. Dotarliśmy właśnie do hayleya i Hannah, wrzuciwszy worki do środka, odwrócił się do mnie z błyskiem w oczach.

- Nie z wyboru, chłopcze, zapewniam cię.

Pomógł mi wspiąć się do kabiny. Było mniej miejsca niż w vedze. Siedzenia dla czterech pasażerów i pomieszczenie na towar - wszystko w doskonałym porządku i to nie tylko dlatego, że maszyna nie była taka stara. Był to samolot, o który dbano regularnie i z miłością. Lekko mnie to zdziwiło, bo raczej nie pasowało do Hannaha.

Siadłem obok niego zapinając pasy, a on zamknął drzwi.

- Ta dziecina wyciąga sto osiemdziesiąt. Będziesz się pluskał w gorącej kąpieli, nim się spostrzeżesz. - Uśmiechnął się. - No dobra, w letniej, o ile dobrze znam moje Manaus.

Nagle poczułem się bardzo zmęczony. Cudownie było tak po prostu siedzieć, wygodnie przypięty do fotela, i pozwolić komuś innemu robić resztę, a jak powiedziałem - był dobry. Naprawdę dobry. Nad drzewami na końcu campo nie mogło być więcej jak kilka stóp, a jednak nie czułem żadnego niepokoju, gdy obrócił hayleya pod wiatr i otworzył przepustnicę.

Jechał prosto na tę zieloną ścianę, nie chcąc zdobywać wysokości kosztem mocy, czekając do ostatniej chwili, w końcu ciągnąc drążek aż do brzucha i unosząc nas dziesięć stóp nad wierzchołkami drzew.

Roześmiał się głośno, uderzając ręką w przepierzenie.

- Wiesz, co jest najważniejsze w życiu, Mallory? Szczęście - a ja mam go kupę. Będę żył sto jeden lat.

- Powodzenia - rzuciłem.

Dziwne, ale zachowywał się, jakby był po paru głębszych. Nie pijany, ale nie mogący przestać gadać. Za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć, o czym mówił, gdyż stopniowo moje oczy zamykały się, a jego głos słabnął, aż zlał się w jedno z odgłosem silnika, a w końcu to też zanikło i została jedynie spokojna ciemność.

 

 


2. MARIA OD ANIOŁÓW

 

Miałem nadzieję, że wyruszę w drogę w ciągu kilku godzin, a z pewnością nie później niż następnego dnia, gdyż pomimo tego że Manaus przeżywało ciężkie czasy, prawie codziennie jakiś statek odpływał w kierunku wybrzeża.

Sprawy jednak od razu zaczęły się komplikować. Na początek była policja w osobie samego comandante, który uparł się, by mnie przesłuchać w związku z rozbiciem samolotu, spisując własnoręcznie każde moje słowo, co zajęło sporo czasu.

Po podpisaniu zeznania musiałem czekać przed gabinetem, aż uzyska od Hannaha jego wersję wydarzeń. Sądząc z odgłosów śmiechu dobiegających przez zamknięte drzwi, byli starymi i dobrymi przyjaciółmi i gdy w końcu wyszli, Hannah obejmował comandante ramieniem.

- A, senhor Mallory. - Comandante łaskawie skinął mi głową. - Rozmawiałem w tej sprawie z kapitanem Hannahem i jestem szczęśliwy, że mogę powiedzieć, iż potwierdza on pańską opowieść w każdym szczególe. Może pan odejść.

To było miłe z jego strony. Wszedł z powrotem do biura, a Hannah powiedział:

- No to w porządku. - Zmarszczył brwi, jakby zaniepokojony, i położył mi rękę na ramieniu. - Mam sprawy do załatwienia, ale ty wyglądasz jak chodzący trup. Złap na dole dorożkę i każ się zawieźć do hotelu Pałace. Zapytaj o senhor a Jukę. Powiedz mu, że ja cię przysłałem. Pięć, sześć godzin snu i poczujesz się świetnie. Dołączę do ciebie wieczorem. Zjemy coś. Zabawimy się trochę.

- W Manaus? - zdziwiłem się.

- Ciągle mają swój pełny udział w grzechu, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin