W. Korabiewicz - Kajakiem do Indii.pdf

(1208 KB) Pobierz
115366561 UNPDF
WACŁAW KORABIEWICZ
Kajakiem do Indii
ISKRY • WARSZAWA• 1972
Od młodzieńczych lat pociągała Wacława Korabiewicza wędrówka. I to wędrówka prawdziwa — pieszo
czy kajakiem, z plecakiem, z namiotem lub bez, z dala od miast i hoteli. Po zaprawie zdobytej za czasów
studenckich w kajakowych wędrówkach po kraju wyrusza na dalsze, zagraniczne wyprawy. Pierwsza
prowadzi wodami Orawy, Wagu, Dunaju i przybrzeżnymi wodami Morza Czarnego do Stambułu. Z
trzech kajaków dociera do celu jeden, dwa pozostałe utknęły w Rumunii.
Następny rok przynosi kajakową wędrówkę ze Stambułu do Pireusu zakończoną wywrotką na pełnym
morzu... i szczęśliwym wyratowaniem przez przypadkowo przepływający w pobliżu kuter.
W dwa lata później Korabiewicz znów płynie kajakiem tym razem z żoną ze Śniatynia wodami
Prutu do delty Dunaju, wzdłuż brzegów Morza Czarnego do Stambułu, wzdłuż wybrzeży tureckich do
Syrii, Eufratem i Tygrysem do Basry, stąd statkiem do Karaczi, a dalej kajakiem do delty Indusu i
wodami tej rzeki i jej dopływów w górę, by przerzucić się na Dżamunę i Ganges. Tylko pilne wezwanie
do domu nie pozwoliło przedłużyć podróży świętą rzeką Indii do jej ujścia.
Z osobliwymi uczuciami czyta się dziś opisy tych młodzieńczych wypraw sprzed trzydziestu kilku lat.
Bije z nich atmosfera beztroski, młodzieńczej fantazji, wiary w powodzenie, radości z przygody i
przyjaźni do ludzi.
Takim pozostał Wacław Korabiewicz, ów niezmożony włóczęga, do dziś.
Kajakiem do Indii to wznowienie — w nowym opracowaniu i ze znacznymi skrótami - niedostępnych od
dawna książek: Kajakiem do minaretów i Kajakiem do jogów.
Przypis do wersji elektronicznej
Język polski używany przez autora pochodzi z lat trzydziestych, stąd pewne różnice (leksyka,
interpunkcja) które pozostawiono bez zmian..
Część nazw własnych (na Bliskim Wschodzie, w Indiach, etc.) są spolszczeniami nazw angielskich i
również pozostawiono je bez zmian. Należy wziąć pod uwagę, że część nazw geograficznych została w
międzyczasie zmieniona, pozostawiono je jednak również bez uaktualnienia.
115366561.001.png
Start
Kiedyś byłem także człowiekiem poczciwym i statecznym, dopókim nie zwariował.
„Zwariował” — orzekło społeczeństwo i lekceważąco wzruszyło ramionami.
Zażyłem śmiertelną dawkę włóczęgostwa i zginąłem. Dawka nie była wielka, trafiła jednak na
grunt podatny, nieodporny.
Uczciwie ostrzegam: niech nikt nie idzie w moje ślady. Rodzice, trzymajcie dzieci na uwięzi!
Ciotki, pilnujcie siostrzeńców! Ojcowie, mecenasi, zacni filantropowie, szanowane osoby,
prezesi kół i stowarzyszeń, godni klienci „Grand Hoteli”! Pilnujcie swojej sprawy!
Niebezpieczeństwo idzie od kajaków, niebezpieczeństwo idzie od morza!
Wariacja moja to choroba zakaźna.
Rzućcie precz tę książkę, bo z Wami będzie tak jak ze mną. Oto któregoś dnia zrodził się w
mej głowie fantastyczny projekt wędrówki kajakowej z Polski do Stambułu, a był to... mój
Boże!...rok 1929.
Najpierw, nie zdradzając się przed nikim, jąłem błądzić palcem po olbrzymich mapach
biblioteki uniwersyteckiej, szukając wodnego połączenia z południem. Wybrałem rzekę Orawę.
Któż tę Orawę zna? Kto może określić jej głębokość? Jakiej pojemności łódź może pomieścić
się w jej korycie?
Nawiązałem korespondencję z drużyną harcerską w Nowym Targu. Kto jak kto, ale harcerze z
pewnością będą wiedzieli! Wiadomość nadeszła pomyślna: „Od wsi Jabłonka może płynąć
spora łódź wioślarska”.
Została więc tylko sprawa budowy łodzi. Zamierzałem początkowo zbudować coś
solidniejszego w rodzaju ratunkowej szalupy morskiej na dziesięciu wioślarzy, z żaglem i
pokładem. Nie ufając swoim siłom, udałem się po poradę do fachowców. Dzwonię do
pierwszego.
Pewien doktor, kapitan własnego jachtu w Gdyni, dawno już imponował mi zamiłowaniem do
morza. Wysłuchał uprzejmie, uśmiechnął się i rzekł: „Wariactwo” (tak dobrze znany później
epitet). Pokazał mi następnie olbrzymią mapę morską, którą należało przestudiować, ogromne
dwie księgi locji*, które należało poznać, a wreszcie wielkie szkice jachtów, jakie miałem
zbudować. Wylał mi jeszcze parę serdecznych kubłów zimnej wody na łeb, mówiąc: „Na
zdrowie!”...może zmądrzeję!
Nie zmądrzałem. Nie poszedłem też na przeszkolenie do żeglarzy. Słowem, zaciąłem się w
wygórowanej ambicji. Na jacht brakło gotówki, a zresztą — jakąż drogą przewiozę go na
Morze Czarne? Na wędrowanie dookoła Europy nie ma czasu, pozostałby więc odwieczny
szlak naszych „wilków morskich”: Gdynia—Bornholm i z powrotem, czyli... fiasko!
Idę do drugiego fachowca. Znany konstruktor i komandor z powagą naukowca-teoretyka jął
uprzejmie kreślić plany statków, obliczać opory wodne, środki ciężkości i wiele, wiele innych
mądrych, a pożytecznych rzeczy, aby dojść w końcu do zacnego wniosku; że bez jachtu na
morze puszczać się nie można.
*Locja
1. Dział wiedzy morskiej zajmujący się opisem mór oceanów i wybrzeży oraz ich
oznakowaniem nawigacyjnym z punktu widzenia bezpieczeństwa żeglugi.
2. Wielotomowe wydawnictwa zawierające szczegółowe wiadomości o locji określonego
obszaru wodnego.
Wyszedłem od komandora z lekką duszą i wisielczym humorem. Miałem teraz sumienie czyste
i rozwiązane ręce. Mogłem liczyć wyłącznie na siebie. Decyzja była szybka. Trzy kajaki poszły
na warsztat. Rysowałem, mierzyłem, kombinowałem. Leżąc brzuchem na materiale, niby
Bonaparte na mapie, kroiłem żagle „na oko”.
Jaki był projekt — taka też robota: „na oko”. Przymrużałem kolejno: lewe, to znów prawe i coś
z tego wyszło.
W wyznaczonym dniu i wyznaczonym od dawna pociągiem, dnia 6 lipca 1930 roku, czule
żegnani przez płaczące chusteczki narzeczonych, odjechaliśmy.
Byłem w dniu tym zarówno fizycznie, jak i nerwowo wyczerpany do ostatnich granic. Jako
organizator i kierownik „robót” musiałem osobiście wszystkiego doglądać, zdając jednocześnie
dyplomowe egzaminy lekarskie (przebaczcie przyszli moi pacjenci!).
Nawet z Klubem Włóczęgów nie szło mi łatwo — musiałem wywalczać dla projektów
przychylną opinię. Wytworzyły się dwa obozy: zwolenników i przeciwników, a ci krzyczeli, że
przedsięwzięcie jest nierealne. Nigdy przedtem nie zajmowałem się żadną konstrukcją, ani
żadną budową. Nigdy nie zdradzałem zdolności inżynierskich, toteż nie umiałem umawiać
majstrów, doglądać ich pracy, kłócić się o zapłatę. Nie wszystko zostało na czas wykończone, a
wiele tandeciarskich szczegółów z góry było skazanych na zagładę,
Z załogą też niemało miałem kłopotu. Na początku zgłosiło się amatorów aż za dużo, im bliżej
jednak terminu, tym mniej ich pozostawało. Musiałem zmieniać kandydatów, werbować ludzi
spoza klubu, aż wreszcie, widząc grożące z tej strony niebezpieczeństwo, Przeprowadziłem
uchwałę, żeby obciążyć kosztami podróży każdego, kto się wycofa. To pomogło, chociaż łzy
stawały w oczach, że „Ona” zostaje — pojechali wszyscy.
Bajeczne były niektóre momenty w tym przygotowawczym okresie: przybiega np. pewnego
razu jedna znajoma z wielkim błaganiem, abym nie brał ze sobą Janka, bo Janek utonie (a
matka płacze), bo na Morzu Czarnym są korsarze (a matka płacze)... i że „w ogóle”. Bardzo mi
się smutno zrobiło na duszy: biedne dziecko 22 lata zaledwie skończyło, biedne wąsate
dziecko. Poleciłem zapewnić matkę o mej poczciwości — Janek nie pojechał.
Teraz parę słów o naszych kajakach. Była to romantyczna trójka: Don Kichot , Rosynant i
Sancho Pansa , wszystkie o tych samych wymiarach i kolorach (długość 5 m 20 cm, szerokość
85 cm, pokład ze sklejki, a dno z sosnowych desek). Białe orzełki i takież napisy ładnie
odbijały od wiśniowego tła pokładu, żagiel zaś (około 5 m 2 ) zdał później najtrudniejsze
egzaminy dowodząc, że czasami robota „na oko” popłaca. Maszt: wysokości 2,5 m nie miał
żadnych want* ani sztagów**.
Jak było, tak było — wyprawa kajakami: Polska —Stambuł doszła do skutku. Kajaki
wysłaliśmy przed kilku dniami pociągiem towarowym, chyba będą już na nas czekały w
Nowym Targu.
W marynarskich niebieskich drelichach, z orzełkami na rękach, niby jacyś globtroterzy
paradujemy przez Warszawę i Kraków, robiąc po drodze furorę. Biorą nas wszędzie za
cudzoziemców. W Sukiennicach prowadzimy długą konwersację włosko-hiszpańską, niej
chcąc wyprowadzić z błędu poczciwej Żydówki. Jakiś rozkołysany marynarz podchodzi i pyta:
— Kolega z jakiego statku?
Z Sancho Pansy — odpowiadam. —
* Wanty — stalowe liny mocujące maszty. Wanty biegną od masztów do burt.
* Sztagi — stalowe liny mocujące maszty. Sztagi biegną w symetrii statku.
Wiele trudów trzeba było pokonać, zanim stanęliśmy wreszcie we wsi Jabłonka. Mimo
wielkich przysiąg urzędnika bagażowego w Wilnie, kajaki naturalnie nie przyszły na czas i
musieliśmy czekać dwa dni w Nowym Targu.
Dzięki uprzejmości wojska dostaliśmy samochód ciężarowy i pchając go cierpliwie przez
okoliczne wertepy jakoś dobrnęliśmy do celu. Łatwo tedy wyobrazić sobie błogą ulgę, z jaką
otarliśmy spocone czoła u rogatek Jabłonki.
Już późny wieczór, idziemy spać. Jutro sprawdzimy stan wody, jutro pożegnamy na długie
miesiące ląd, jutro staniemy się prawdziwymi „zejmanami”.
Noc na stryszku gazdowej chałupiny, więcej na badylach niż na sianie, więcej na poplątanych
nogach niż na badylach.
Nareszcie ranek. Słoneczny, pogodny ranek. Z roześmianą duszą gnamy na pobliski most; tam
nasza Orawka, oczekiwana kochana Orawka. Za chwilę, oparci o balustradę mostu, kierujemy
wzrok pod stopy.
W szerokim łożysku wyschniętej rzeczułki, szemrała wśród kamieni wąziutka struga wody,
dostępna dla żeglugi w kaloszu i to kaloszu z małej nogi! Milcząc patrzyliśmy na siebie
błędnym wzrokiem niby urwani z pętli samobójcy.
Ano trudno! Chcąc nie chcąc, podreptaliśmy obok góralskiego wózka na terytorium Czech,
gdzieś tam bowiem ma być głębsza woda. Smutny to był i niepewny pochód. Raz nabrani nie
wierzyliśmy już nikomu. Może tak do Morza Czarnego wypadnie dreptać? Ale nie, na
szczęście. Już w Twardoszynie, odległym o 14 km od granicy, Orawka Czarna zlała się z
Orawką Białą w jedną panią Orawę. Tu pożegnaliśmy na zawsze konia i wóz, i rozpoczęliśmy
zagraniczną włóczęgę. Odtąd już z niej nie wróciłem i nie wiem kiedy wrócę.
Orawa
Jazda nasza na Orawie przypominała raczej saneczkowanie po piasku. Siedzieliśmy nie w
łodziach, lecz na łodziach — po prostu okrakiem, raz po raz przebierając nogami po
kamienistym dnie. Do tej dziwacznej pozycji zmuszała obawa o całość kajaków.
Kto nie zna górskich potoków, temu trudno jest wytłumaczyć perypetie, jakie one gotują
wioślarzom. Uparcie kręta Orawa wpada co chwila pomiędzy spiętrzone garby skał, a nie
mogąc łatwo i spokojnie sobie z nimi poradzić, wyczynia akrobatyczne skoki, w górę, aby
znów za chwilę lecieć na zbity kark, bulgocąc i sycząc zajadle. Nie mogliśmy powstrzymać
kajaków od przyjemności towarzyszenia rzece w tych, dziecinnych wyścigach. Położenie nasze
jednak było o tyle gorsze, że nie mogąc wyskoczyć kropelkami białej piany ponad napotkaną
przeszkodę, musieliśmy szukać wygodniejszych przejść obok. Z powodu zawrotnego często
prądu poszukiwanie takiego przejścia nie zostawiało dużo czasu do namysłu: „W prawo?” —
„W lewo?” Decyzja w locie. A że grzeszny człowiek był i jest zawsze omylny, przeto kajak
zwabiony pułapką nieraz biedaczysko grzmotnął nosem w kamień. Następowało wówczas coś
w rodzaju jęku drewna i przerażona myśl: rozbił się! Myśl ta przychodziła do świadomości w
locie, to znaczy w chwili, kiedy pod; wpływem wstrząsu, zadarłszy nieprzyzwoicie kulasy,
padaliśmy: jeden do zimnej wody, drugi do wnętrza kajaka.
Należałem do kategorii ciężko upośledzonych, siedziałem bowiem z tyłu i miejscem mego
upadku była właśnie zawsze woda.
Troskliwa czytelniczka słusznie zapyta — czemu się dałem tak krzywdzić? Odpowiedź prosta
— mam słaby wzrok. „Na oku”, jako obserwator, czyli inaczej „wyglądacz kamieni”, mógł
siedzieć tylko jakiś wódz „Sokole oko” (inaczej, kategoria A bez zastrzeżeń).
Arcyzabawne bywały krzyki obserwatora, a jeszcze zabawniejsze ruchy wiosła zaplecznika,
który na próżno starał się być posłuszny wciąż nowym rozkazom. Każdy łeb kamienny na
szlaku powodował wrzask rozpaczy i niekonsekwentny nowy rozkaz, zawsze sprzeczny z
wydanym przed chwilą.
Kajak fantastycznie zygzakował, opisując esy-floresy i nierzadko z wielkiej tremy obracał się
bokiem do wodospadu.
Ze względu na zdrowotny stan czytelniczek, katastrofy takiej opisywać nie będę. Powiem
lepiej, co było potem: potem zjawiały się na powierzchni dwie głowy i pluły wodą, potem
szukały. się rozwścieczonym wzrokiem i nie wiem, co byłoby jeszcze, gdyby nie konieczność
szybkiego łapania pogubionych manatków.
Rzut oka w dół rzeki: przewrócony kajak, wiosła, koszula wydęta jak pęcherz, bańka z
namokniętym cukrem, rolka filmu, aparat i wiele, wiele innych szczegółów, które się
zapomniało schować do wodoszczelnych luków.
Ociekając wodą, kłapiąc zębami i raniąc stopy o kamieniste dno, wyłaził człek na skały, aby
rozpocząć bieg na przełaj o nagrodę wyłowienia rozmokłych resztek. Za chwilę znowu taki
widok: gorzej pływający towarzysz energicznym gestem i wymowniejszy jeszcze wrzaskiem
pokazuje z brzegu pływające rzeczy. Lepszy pływak, holując w zębach kajak, aportują
wszystko posłusznie na ląd. Dopiero, gdy nie zawsze słoneczna plaża rozłoży na swym
grzbiecie rozbitków, zaczyna się rozrachunek osobisty:
— Ja ci mówiłem w prawo.
Pogardliwa odpowiedź:
— Mówiłeś, ale kiedy. Gdybyś niezdaro nieco silniej... itd... itd...
Zaraz pierwszy już dzień, gdy zobaczył nasze kajaki zachmurzył się w ponurej złości. Odtąd
słońce drażniło nas w przelotnej tylko „ciuciubabce”. Prawie stały chłodny kapuśniak przebijał
swetry do gęsiej skórki, wyciekając dwiema strugami z obmokłych nogawic do rodzimej rzeki.
Wicher, a raczej przejmujący przeciąg gnał stale doliną rzeczną. Im bardziej więziły go ściany
skalne, tym zajadlej siekł nam twarze.
Reasumując powyższe powiem: z dołu lodowata woda górskiego potoku, z góry ciągły deszcz
(też chłodny), z przodu (zawsze, psiakrew, z przodu) złośliwy wiatr.
Błędne kolisko — wiatr zmuszał do wkładania ciepłych swetrów, te namiękały za każdą
wywrotką, schły na wietrze i znowu da capo. Wskutek takiego stanu rzeczy kolor naszych
twarzy, a zwłaszcza nosów nabierał szlachetnych odcieni niedojrzałej śliwki.
Jeszcze o jednej orawskiej pladze zapomniałem wspomnieć: plagą tą były mielizny. W
miejscach, gdzie góry pozostawiły rzece większą swobodę ruchów, rozleniwią się ona, rozlewa
szeroko na okoliczne piaski byle wypocząć trochę, byle wygoić potłuczone boki, a wtedy
drobnokamieniste łysiny szarych ławic wylęgają na światło dzienne, zatarasowując możliwą
ucieczkę.
Na próżno nieznaczne, płytkie źródełka starały się nam dopomóc. Nie mogły pomieścić kajaka.
Więc zakładamy pętle na dzioby i wleczemy łodzie po piasku. Dodajmy do tego krzemieniste
dno, a będziemy mieli całość krwawego obrazu. Powiadam Państwu: nic tak nie modeluje
bosych nóg na małpie kształty, jak właśnie takie cudownie miłe okrąglaki i szpice kamienistego
dna. Gdy idziemy — męki Tantala, gdy się wywrócimy — Madejowe łoże.
Parę przebytych kilometrów w takich warunkach urasta do ogromnych przestrzeni... Brr!
Zimno mi się robi na wspomnienie.
Czemu nie zachorowaliśmy? Oto słuszne pytanie. Ano, chyba z tej prostej przyczyny, że złego
licho nie bierze, zresztą słowacka śliwowica broniła zapamiętale. Doprawdy nie wiem, jak
wtedy bez niej dalibyśmy radę.
Podobno nie zawsze tak źle jest na Orawie. My nie mieliśmy szczęścia. Dwa tygodnie
poprzedzającego wyprawę upału wysuszyły rzekę niemiłosiernie.
Pomiędzy jedną chłodną kąpielą a drugą, to znaczy między jedną przeprawą przez kamienie a
drugą, bywały odcinki zupełnie spokojne, nawet słońce wyglądało czasem spoza chmur, aby
dopełnić rozkoszy. Rozprężone nerwy pozwalały spojrzeć nieco szerzej poza dziób kajaka,
wtedy przecieraliśmy zdumione oczy rękawem i patrzyliśmy. Było co oglądać: na tle świeżej
jeszcze zieleni łąk białe wioski z czerwonym szpikulcem kościoła i łaciate plamy pasącego się
bydła, wszystko w obramieniu szarych, połyskujących słońcem, potężnych skał. Schowała się
także słowacka wioszczyna przed tumultem świata. Przetrwała, niezmienna w bieli, czasy
wojen.
Po paru już kamienistych przeprawach nie było w naszej flotylli ani jednego kajaka całego.
Wszystkie w niemiłosierny sposób ciekły. Co dwie godziny, czasami częściej, musieliśmy
wodę wylewać; nie mówią już o kłopocie, czynność taka zajmowała każdorazo pół godziny
czasu. Zbyteczną chyba rzeczą będzie tłumaczyć, że w takich „mokrych” warunkach
utrzymanie manatków w stanie suchym należało do trudnych, wymagających nadzwyczajnego
sprytu i lada przebiegłości gospodarza. Spryt ten polegał misternej budowie tzw. „rusztowania”
oraz mąć kolejności układania przedmiotów. Co to jest „rusztowanie”? To skomplikowany
gmach z przeróżnych tyków, kamieni, pudełek i Bóg raczy wiedzieć, z czego jeszcze, służący
za podkład pod moknące ubranie. Na wyższą filozofią było wynaleźć stosowny materiał
rusztowanie, aby nie obciążając zbytnio kajaka nieść ubranie możliwie na wyższy poziom.
Pierwsze miejsce w tym konkursie zajęły u nas blaszane puszki po konserwach. Wynik
Zgłoś jeśli naruszono regulamin