Zygmunt Kałużyński - Superman chałturnik.pdf

(2210 KB) Pobierz
Microsoft Word - Kałużyński Zygmunt - SUPERMAN CHAŁTURNIK; SEANS PRZEERYWANY.doc
Kałużyński Zygmunt
SUPERMAN CHAŁTURNIK
Sztuka popularna o dramatach naszych czasów
WSTĘP
Zajmuję się sztukami masowymi naszych czasów: beletrystyką kryminalną,
popularnonaukową (science fiction) oraz — z drugiej strony — produkcyjną; muzyką
jazzową oraz rozrywkową; publicystyką telewizyjną; i wreszcie — przede wszystkim —• fil-
mem, który jest najważniejszy. Otóż wszystkie te gatunki podejmują, każdy na swój sposób,
nowe, dotychczas nie znane, palące problemy, które wyłaniają się w ostatnich
dziesięcioleciach.
Właśnie w tej książce omawiam sprawy, które frapują j opinię współczesną, występujące
w filmach i także W innych utworach kultury masowej. Gdyby trzeba było w jednym zdaniu
określić zamiar tego tomu, mogłoby to brzmieć: „Wielka publicystyka aktualna w sztuce dlą
najszerszej widowni." Zwrot „wielka" ma tu oznaczać, że nie idzie o kronikarstwo bieżące,
tyczące np. wydarzeń politycznych, lecz o sprawy generalne, takie jak ekologia, najazd
elektroniki na życid, moloch motoryzacji i zmiany w obyczajach, jakie nastąpiły w rezultacie
zarojenia się od samochodów na naszych ulicach; neurastenia atomowa i związane z nią ataki
lęków katastroficznych, skutki mentalne badania Kosmosu, rewizja pojęcia miłości oraz
relacji między płciami na podstawie nowych poglądów; i tak dalej, i tak dalej, problemów nie
brakuje, wyłaniają się w postaci dotąd nie spotykanej.
Otóż jest zastanawiające, że zjawiska te nie mają
odbicia w sztukach tradycyjnych, akademickich, które zazwyczaj znajdują się, czy
przynajmniej powinny się znajdować, na pierwszej linii frontu kultury. ■Poezja, proza
artystyczni, teatr, muzyka symfonicz- |na, sztuki plastyczne odsunęły się od owego wiru i
znalazły się w pozycji obserwatorów z oddali; sytuacja ich upodobniła się do seminarium
uniwersyteckiego czy nawet do aneksu wystawowego przy muzeum. Krytyk literacki Jan
Błoński w książce wydanej w 1979 roku podsumował zawód, jaki spotkał go w ciągu lat
działalności: wziął się do pracy krytycznej w nadziei, że będzie mógł uczestniczyć w
twórczym fermencie współczesnym, tymczasem został zmuszony, do zajmowania się
zjawiskami marginesowymi, wypadkami podrzędnymi, którym nieraz sztucznie trzeba było
nadawać rangę. Ciekąwe, że wypowiedzi w podobnym tonie padły też, w tymże czasie, ze
strony innych zawodowych obserwatorów sztuki. Wszyscy oni sądzili, że przyłączą się, jako
|krytycy, do czołowego ruchu idei; tymczasem zostali przyczynkarzami. Inaczej było w
latach jeszcze nie tak dawnych, gdy ważne dzieła pisarzy, plastyków, dramaturgów
znajdowały się w awangardzie myśli, uczestniczyły w stawaniu się historii, i nawet więcej,
same przyczyniały się do zmian jej biegu i nadawały jej kierunek.
Rzeczywiście, gdy porównamy wpływ, jaki miały powieści Zoli, Flauberta czy Manna, u
nas zaś Prusa, Reymonta, Żeromskiego; albo dramaty Ibsena, Sha- wa, Brechta czy z naszej
okolicy Wyspiańskiego, Zapolskiej, Witkacego — ze znaczeniem dzisiejszej powieści
pogrążonej w rozdzielaniu włosa psychoanali-.r tycznego na czworo, ośmioro, ęzesnaścioro i
więcej (francuski „Nouveau Roman"), w wizje intelektualne narodzone z połączenia
biblioteki z neurastenią (J. L. Borges...), w przyczynki do życiorysów coraz bardziej
partykularnych czy w imitację bladych beletrystyk światowych, w jeszcze bledsze prozy nad-
wiślańskie, musimy dojść do wniosku, że literatura
artystyczna zdezerterowała i ograniczyła się do uprawiania ćwiczeń estetycznych, które
zapewne nie są bez wartości, ale zwracają się do odbiorców wyspecjalizowanych,
zainteresowanych tą gimnastyką mentalną. Całe to piśmiennictwo przeszło w domenę klu-
bową, podobnie jak np. filatelistyka, która zresztą, kto wie, może nawet budzi większe
namiętności i w rozleglejszych kręgach.
Zapewne nadal wydaje się drukiem wiele książek zgoła przystępnych, np. powieści
obyczajowe; ale są one traktowane przez swoich czytelników użytkowo, konsumpcyjnie i
podręcznie — jest to zaiste towar na podróż,, stanie w ogonku i dla zabicia czasu albo też
występujący jako ciekawostka, podobnie jak szarady w gazecie. Są to lektury, nie wydarze-
nia; tymczasem Nana czy Germinal Zoli, czy Przedwiośnie to były właśnie wydarzenia i
kronika historyczna wymienia je na równi z wybuchem strajku 1890 roku, procesem
Dreyfusa oraz u nas — z zamachem majowym 1926 (tak np. komentowali Żeromskiego A.
Stawar i K. W. Zawodziński).
Czy jednak mają rację krytycy, którzy rozpaczają z powodu braku arcydzieł, czują się
bezrobotni i bywa, że mówią o „śmierci sztuki" — zwrot, którego używał już Witkacy na
długo przed wybuchem drugiej wojny? Możliwe, że ich zniechęcenie nie jest uzasadnione.
Niewykluczone, że bierze się ono z kryteriów, które nie uległy zmianie, tymczasem stały się
nietrafne i nie pasują do sytuacji zgoła nowej. Owa desperacja byłaby na miejscu, gdyby
rzeczywiście nastąpiła atrofia życia kultury, gdyby sztuka straciła znaczenie, gdyby myśl
twórcza przestała odgrywać rolę w życiu społeczeństwa. Tymczasem bynajmniej tak się nie
dzieje! Jest nawet przeciwnie, mimo że wygląda to na niesamowity paradoks, niemniej jest to
prawda: kultura ma w naszych latach intensywność, jakiej nie posiadała w okresach rozkwitu
twórczości. Bywało bowiem w historii, że wielcy artyści funkcjonowali na istnych wyspach,
na
pustyniach, w enklawach, otoczeni nielicznym gronem amatorów. Bach komponował co
tydzień kan- Jtatę, ale dla słuchaczy, którzy mieścili się w niewielkim kościele, i na ogół
udawało mu się ją ledwie jeden raz wykonać; odbiorcy Mozarta. to byli nieliczni rezydenci
prowincjonalnego dworu książęcego; niedawno zaś francuski historyk literatury wywołał
zaskoczenie w sferach badaczy obliczywszy, że | Wolter, jeden z najbardziej wpływowych
pisarzy, miał nie więcej niż paruset 'czytelników i z trudem dałoby się tę liczbę podkręcić do
tysiąca. Co zresztą wystarczało, ponieważ ci konsumenci, wydawałoby się nieliczni,
stanowili jednak grupę nacisku społecznego —- jeśli można użyć terminu nowoczesnej so-
cjologii — decydującą i promieniowanie myśli wol- terowskiej odbywało się, niejako, za ich
pośrednictwem (podobnie było z naszą literaturą, np. Pan Tadeusz miał pierwotny nakład
zaledwie trzy .tysiące egzemplarzy, które rozeszły się dopiero po dziesięciu latach!). W
dorobku Woltera zwraca uwagę kolosalna ilość korespondencji — osiemnaście tysięcy listów
w szesnastu tomach dzieł zbiorowych, które w dodatku oceniane są jako, być może,
najżywotniejsza dziś część jego spuścizny: otóż cała ta genialna publicystyka skierowana
była do jednej, co najwyżej do kilku osób! I nie był to wyjątek: olbrzymia większość spadku
po pisarzach klasycznych to są listy; jeszcze Stendhal pisał z przekonaniem, że będzie go
czytało ledwie paru, których zresztą niejako miał | przed oczyma, biorąc pióro do ręki, i w
rzeczy samej £ krytyka dzisiejsza wyżej stawia jego korespondencję^ dziennik i materiały
pamiętnikarskie niż jego beletrystykę, głośną przecież.
Rzecz w tym, że sztuka stała się w naszych czasach tak dostępna, jak nie była nigdy; jest
to istna rewolucja. Jeszcze w ubiegłym wieku można było korzystać tylko z niewielkiej ilości
sztuki. I tak na przykład Baudelaire, który był jednym z najważniejszych krytyków sztuki
XIX wieku, nie widział
nigdy w życiu ani jednego obrazu El Greca, Michała Anioła, Tycjana, Grunewalda, Goyi, i to
nawet w reprodukcji (bo nie istniały)! Obrazy Goyi znajdowały się w tym czasie we Francji
tylko w jednej galerii, ale Baudelaire'owi nigdy nie udało się tąm wybrać, mimo że szykował
się do tej podróży parę razy. Jego opisy zaczynają się od XVI wieku i tyczą tylko dzieł
nadających się do transportu: obrazów olejnych, rzeźb — a jest to tylko ułamek spadku
sztuki. Było to zaledwie sto lat temu! Jeszcze gorzej działo się z muzyką. Żeby usłyszeć jakiś
koncert, w wykonaniu miernego wirtuoza, podróżowało się tydzień. Arcydzieła, które
stanowią chlubę cywilizacji, nie były grane przez dziesiątki lat. Pasji wg św. Mateusza
Bacha, jednego ze szczytowych osiągnięć kultury europejskiej, nikt nie słyszał przez blisko
sto lat i po raz pierwszy od śmierci autora wykonał ją dopiero Mendelssohn w 1829 roku,
zebrawszy z szalonym trudem środki na orkiestrę, chór i solistów. A to jeszcze niewiele w
porównaniu z takim Monte- verdim, którego Orfeusz dosłownie nie istniał przez trzy wieki.
Dziś jednego i drugiego może wysłuchać każdy, kogo stać na nabycie płyty gramofonowej.
Tym sposobem byle właściciel umiarkowanego grosza może być lepszy od elektora
brandenburskiego, który stracił fortunę, by zainstalować orkiestrę na swoim dworze; i to
lichą, która miała repertuar żałośnie ubogi; a jednak zjeżdżano aż z Hiszpanii, żeby
posłuchać, bo gdzie indziej i tego nie było. Rzadkość dzieł sztuki w dawnych czasach
tłumaczy też ich charakter. Zduóuewa nas nieraz ich szczegółowość, staranność,
wszechstronność. Brały się one stąd, że sztuka musiała dostarczać, sama w sobie, całego
świata doznań. Ktoś, kto nabywał obraz, miał go zazwyczaj, jako jedyne dzieło, sztuki, na
całe życie w swoim odludziu i chciał, żeby było na nim wszystko. Stąd wzięły się te pejzaże
pełne drobiazgów, które niejako tłumaczą całą mapę na język wizualny i jest na nich komplet
szczegółów od morza aż po
góry. Na taki obraz patrzyło się ciągle. Jak wynika z pamiętników, zwiedzający potrafili stać
trzy godziny przed obrazem. Było to właściwie przedstawienie, jak dziś kino panoramiczne, i
na wernisaże wybierano się na cały dzień, jak do teatru. Jeszcze Sienkiewicz czytał świeżo
napisanych Krzyżaków zaproszonym gościom, którzy zasiedli w fotelach przed obrazem
Matejki Bitwa pod Grunwaldem. Porównajmy teraz tę sztukę ze współczesnym obrazem
abstrakcyjnym, na którym są dwa zygzaki. I wystarczają, ale dlaczego? Bo więcej
dzisiejszemu odbiorcy nie trzeba. Wszystko inne już widział, już skonsumował. Ma dostęp
do nieprawdopodobnie szerokiego świata sztuki i jest nim nasycony: byle przechodzień
znajduje się w istnym luksusie kontaktu ze sztuką i nawet z tego nie zdaje sobie już sprawy,
tak mu się to wydaje naturalne.
Nic dziwnego — skoro na przykład według obliczeń UNESCO po świecie krąży osiem
milionów reprodukcji samych tylko Słoneczników van Gogha. Niektóre z nich, wykonane
heliograwiurą albo metodą fototypiczną, mają tak wysoki stopień dokładno- ści, że
przekazują całą gamę estetyczną oryginału Taka reprodukcja kosztuje około 5 dolarów, prze-
ciętną zaś można dostać dosłownie za grosze. Jest to sytuacja całkowicie nowa w historii
kultury. Chłopiec ośmioletni sterczący pfzed telewizorem widział już więcej niż Montaigne,
Goethe i Kant (który nie ruszył się z Królewca i nie oglądał żyrafy, nawet na rycinie, bo nie
było) razem wzięci przez całe ich życie.
W rezultacie nastąpiła zmiana w konsumpcji sztuki, a więc i w zapotrzebowaniu na nią,
jakiej nie znają dzieje. Co wpłynęło też na twórczość. Nowo- , czesne środki techniczne
stworzyły konkurencję dla artystów i zmusiły ich do owej zdumiewającej dezercji, do
ograniczonej specjalizacji, do laboratorium awangardowego. Rzecz w tym, że w naszym
wieku powstały środki reprodukcji mechanicznej o precyzji,
szybkości oraz masowości nie spotykanych dotychczas. Artysta, który próbowałby z nimi
współzawodniczyć, nie ma szansy. Jeden obraz, ukazujący się w części sekundy na ekranie
kina czy TV, opowiada więcej, dokładniej i bardziej sugestywnie niż ro.wlek?? opis na
kartach powieści, ciągnący się poprzez dziesiątki zdań. Fotografia jest dokładniejsza niż
malarstwo olejne i natychmiastowa (Vermeer malował obraz przeszło rok). Płyta z winilitu
wagi 8 deka zastępuje orkiestrę 120-osobową i puszcza ją w ruch dziecko za pomocą
naciśnięcia guzika. Jak zaś ma zachować się poeta-liryk, zastanawiający się nad wagą, zabar-
wieniem, tonacją niemal każdej litery — wobec zalewu słów fabrykowanych przez
elektroniczne lino- typy prasowe i rozbrzmiewających ze stu megafonów? Jedynym
rozwiązaniem dla niego jest stworzenie dozńań, jakich maszyna nie potrafi podrobić, i to
właśnie będą eksperymenty awangardy, obserwacja szczególnych odruchów
psychologicznych, notowanie najdrobniejszych drgnień nerwowych — czyli materiał sztuki
ambitnej naszych czasów. Przeciwstawia ona perfekcyjnej fotografii przez teleobiektyw i
mikroobiektyw — dziki taniec plam kolorowych, kierowanych fantazją malarza
faszystowskiego; walczykom piłowanym z głośników na każdym rogu — osobliwy zestaw
dźwięków muzyki serialnej, dodekafonicznej, atonalnej skonstruowany z wyszukaną
kalkulacją matematyczną i jednocześnie kapryśnych; powodzi komunikatów prasowych —
nieprzewidziani balet słów, brzemiennych w skojarzenia, pełnych niespodziewanych
zestawień i zaskakujących zderzeń sensu i bezsensu — w poezji awangardowej.
Mimo że współczesna twórczość ambitna zamknęła się w laboratoriach, zawęziła do
terenów własnych i zrezygnowała z przywództwa masom — byłoby przecież błędem, i to
skaczącym do oczu, twierdzić, że jesteśmy w epoce dekadencji. Przeciwnie, wydaje się
raczej, że znaleźliśmy się w wirze fermentu
■^^•kulturalnego, jakiego nie było. Być może rozpacz ^^^ krytyków, stwierdzających
degenerację sztuki, bierze się z niewłaściwych kryteriów oraz z aparatu nie
dostosowanego do tego, by zauważyć zmienioną sytuację, a może też i z pogardy wobec
niej; powstaje jednak pytanie, czy jest to postawa słuszna. Pochodzi ona jeszcze z
dziewiętnastego stulecia, epoki rozkwitu klasycznych gatunków sztuki; wtedy
wykształciła się również krytyka odpowiadająca owej eksplozji twórczości. Obecnie
sytuacja kultury zmieniła się, i to radykalnie, krytyka zaś pozostała na swoich pozycjach,
w gruncie rzeczy z minionego wieku, i zmieniła niewiele swoją mentalność.
Ograniczyła się do przyjęcia do wiadomości awangardy, co przyszło tym łatwiej, że ów
przewrót, mimo swojej paradoksalnej nazwy (awangarda — „straż przednia"), jest w gruncie
rzeczy przedłużeniem odwiecznej ewolucji sztuki, i można do niego dostosować wymagania,
jakimi kierowała się krytyka dziewiętnastego wieku. Joyce i Apollinaire przy całej swojej
odkrywczości, obrazoburczości, rewolucjoniz-. mie formalnym mają jednak tę samą
podstawową bazę estetyczną, co Baudelaire i Flaubert; Schonberg, Weber i Boulez, ci szaleni
reformatorzy języka muzycznego, bynajmniej nie są tak bardzo odlegli od Wagnera, Mahlera
i Debusśy'ego, jak by się zrazu wydawało, i nie jest również bez podstaw powiedzenie sur-
realisty Salvadora Dali, że już u El Greca cztery wieki temu można znaleźć malarstwo
abstrakcyjne.
Może się to wydaó dziwne, ale zjawiskiem trudniejszym niż sztuka awangardowa okazała
się dla tradycyjnej krytyki nowa sytuacja w kulturze, powstała dzięki przemysłowi
reprodukcyjnemu oraz eksplozji sztuk masowych, kina i telewizji. Rzeczywiście wydaje się,
że nowa mentalność kultury — ów „inny wiek dwudziesty" — przejawia się dopiero tutaj i że
dotychczasowe kryteria okazują się wobec niej bezradne. Tak jest na przykład z dążeniem do
perfekcji, kto-
ra jest jedną z głównych zasad oceny tradycyjnej. Baudelaire pisze, że furia krytyków bierze
się „z tęsknoty za wciąż nie napisanym arcydziełem". Po- stulat ten pochodzi z orientacji
sztuki dziewiętnastowiecznej, która pragnęła doskonałości, żywiła kult mistrza-geniusza i dla
której osiągnięciem idealnym było „dzieło kompletne"j: gdy czytamy wybitnych krytyków,
jak Brandes, Taine czy nasz Tarnowski, zwraca uwagę, jak często przewija się w ich tekstach
Szekspir, Dante, Rembrandt, Beethoven jako przykłady reprezentujące szczyt. „Biblioteka
idealna", „muzeum absolutne", „koncert wirtuozyjny" są to, niejako, pojęcia docelowe. To
nastawieiiie nie zmieniło się: krytycy dwudziestolecia, i również współ- cześni, wciąż
wyrażają w sposób mniej lub bardziej oczywisty podobny stan ducha. To on właśnie pro-
wadzi do frustracji, której wyrazem są pełne przygnębienia deklaracje ogłoszone ostatnio na
temat znikomości, mierności, „małości" w sztuce.
Sprawdzian ten oraz takie nastawienie są nieużyteczne w stosunku do kultury masowej.
Jacques Sa- doul, autor wielkiego tomiska L'Histoire de la Science Fiction moderhe (Dzieje
współczesnej powieści popularnonaukowej), wydanej w roku 1974 i już cokolwiek
przestarzałej — który w ciągu lat przeorał się przez olbrzymią większość amerykańskiej i
francuskiej science fiction — stwierdza, że zaledwie około pięciu procent tej produkcji ma
wartość literacką. Po czym następuje zdanie zdumiewające: „Jest to procent wyjątkowo
wysoki jak na dział kultury masowej"! W dodatku okazuje się, że sytuacja owej twórczości
reprezentującej klasę jest niejasna, nietypowa, i nawet kłopotliwa! Sadoul mówi o wyjątko-
wości, o braku powodzenia owych pozycji, o stosunku wzgardliwym, jaki mają amatorzy
amerykańscy do francuskiej „ambitnej" beletrystyki science fiction (tak jest!). Ostatnio
wybuchła polemika na temat oryginalnego grafilca Philippe'a Druilleta, którego konsumenci
francuscy uważają za mistrza rysunkowej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin