Metafizyczny homo viator, czyli niekończąca się opowieść o podróży
Piotr Kłodkowski
Jeśli obawiamy się czegoś w Azji, to ów strach wydaje się o niebo większy niż w Europie, jeżeli czemuś się dziwimy, to zdziwienie się ciągle potęguje, jeżeli coś nas odpycha, to już tak krańcowo, do samej ściany. Ów zachodni złoty środek gdzieś nam umyka. Co więcej, pamięć o każdym wydarzeniu wydaje się bardziej żywa, niespokojna i niezwykle natarczywa. I ciągle niedokończona. Nic w tym dziwnego, jako że podróż na Wschód nigdy się nie kończy. Nigdy.
Podróż, na dobrą sprawę, nigdy się nie kończy; chociaż może inaczej: jej zrozumienie i nieustanna interpretacja zdarzeń, ludzi, symboli i gestów może ciągle nabierać nowych znaczeń i sensów. Bo przecież nie ma końca opisywanie spotkania z tym, co raz wydaje się kompletnie niezrozumiałe, później jakośbardziej zrozumiałe, wreszcie – jak nam się wydaje – egzotyczne, ale całkowicie do wyjaśnienia sobie i innym, i na końcu: znów niezrozumiałe, jako że nasze domysły i wszelkie eksplikacje (mimo że bardzo racjonalne i barwne) okazały się jednak nietrafne. Ciągle więc próbujemy zmierzyć się z tym, co widzieliśmy, słyszeliśmy i przeczytaliśmy. Przypominamy sobie fakty z podróżniczej przeszłości: rozmowy, kolory, zapachy, emocje, które układają się w pozornie sensowny obrazek, jakby doskonale pasujące do siebie puzzle, ale potem coś się zaczyna trochę psuć. W jednym miejscu ewidentnie brakuje kawałka, w innym niby jest, ale jakoś nam nie pasuje do całości, jeszcze gdzie indziej widzimy obrazek, tyle że nie taki, jakiego się przed układaniem spodziewaliśmy. Przesuwamy się w czasie i przestrzeni, stopniowo lepiąc ostateczną wersję tego, czego kiedyś doświadczyliśmy wzrokiem, słuchem i węchem.
Metafizyczni motocykliści
Nieopodal Yogyakarty, na indonezyjskiej wyspie Jawa, pojawia się ogromna grupa motocyklistów. Na czarnych motocyklach z przyczepionymi długimi flagami, ubrani w czarne kurtki i czarne czapki. Większość ma jeszcze niemal czarne okulary. Jest ich może z pół setki. Jadą dość agresywnie, zajmując całą szerokość ulicy i faktycznie blokując ruch kołowy. Autobusy i samochody zjeżdżają na bok, pasażerowie wysiadają i patrzą. Jedni trochę z niedowierzaniem, inni z ciekawością, ale chyba trochę zmieszaną z niepokojem, jeszcze inni jakby nieco podejrzliwie, może przeczuwając coś niedobrego albo wiedząc o czymś, co się może wydarzyć. Potężny i niemal wszechmocny ongiś prezydent Suharto zaczyna tracić kontrolę nad państwem. Kryzys ekonomiczny ogarnia cały kraj, ludzie coraz częściej, już bez paraliżującego strachu, wyrażają swoje niezadowolenie. Czasami nazbyt gwałtownie, nazbyt szybko, bo przecież zbyt długo czekali i wreszcie mogą powiedzieć, co myślą i wykrzyczeć to, co ich bolało. Ale nikt tak do końca nie wie, jak wszystko się potoczy. Jak zareaguje armia i tajne służby, które zawsze miały dużo do powiedzenia w Indonezji? Czy protest nie przerodzi się w kompletnie chaotyczną rewolucję, która nikomu nie pomoże, a jedynie doprowadzi do ogromnego rozlewu krwi? A może ktoś stoi za tym wszystkim?
Na przykład mniejszość chińska, bardzo bogata, ale niemająca władzy politycznej i chcąca zmienić dotychczasowy ustrój? Albo chrześcijanie, którzy chcieliby stworzyć całkowicie świeckie państwo, bo obawiają się coraz większego wpływu radykalnych islamistów? A może jeszcze ktoś inny, o którym niewiele wiadomo, ale który może mieć wpływ dużo większy, aniżeli się to postronnym wydaje? W wyczuwanej wszędzie sytuacji napięcia i grozy potencjalnej rewolucji każda wypowiedź i każde wydarzenie nabiera dramatycznych kształtów. Zaczyna znaczyć coś innego, niż wcześniej znaczyło. Zaczyna mieć dodatkowe interpretacje i obrasta symboliką, która w niejasny sposób daje do zrozumienia, co się dalej wydarzy, lub też wyjaśnia drugie dno przeszłych i współczesnych faktów. Ludzie więcej widzą, słyszą i czują aniżeli poprzednio, albo przynajmniej tak sami uważają. Na Jawie magiczne właściwości niektórych osób są dobrze znane. Magią (bardziej lub mniej dyskretnie) podobno posługują się wyznawcy islamu, chrześcijaństwa, hinduizmu czy buddyzmu.
Wszystko jest zatem możliwe i wszystko można zinterpretować na rozmaite sposoby. No bo czym jest kawalkada czarnych motocyklistów? To protest, widoczny protest przeciwko wielkiemu prezydentowi, mówią jedni. No ale czyj protest i kto za tym stoi?, pytają drudzy. A może to wcale nie jest żaden protest, tylko zwykła prowokacja, zastanawiają się inni. Dobrze, prowokacja, ale kto stoi za tą prowokacją i po co?, dopytują się nadal ci drudzy. Pierwsi nie zgadzają się z drugimi, ci zaś jeszcze z innymi. Wszyscy za to są mocno podekscytowani i mają wątpliwości. Ale słychać wreszcie tych, którzy potrafią dostrzec głębszy sens i lepiej rozumieją jawajską rzeczywistość. Kiwają tylko głowami i wyjaśniają z politowaniem: to symbol, znak dla nas wszystkich, że kończy się epoka zła i przemocy. To, co złe i mroczne, zniknie na zawsze. Motocykliści są w takiej sytuacji polityczni i metafizyczni zarazem. Takie wyjaśnienie trafia widzom do przekonania. To znaczy trafia do przekonania tym, którzy wiedzą, że w Indonezji nie wszystko jest do końca racjonalne i konieczny jest pewien dodatkowy zmysł, aby wszystko pojąć i uporządkować w swoim umyśle. Prezydent Suharto ostatecznie odszedł. Po prostu zrezygnował. Tak bez oporu, czyli inaczej, niż to przewidywali zagraniczni analitycy. Jak wyliniały tygrys, który nie ma sił, aby dalej walczyć. Ale to nie było jeszcze wiadome, kiedy nieopodal Yogyakarty pojawili się czarni motocykliści. To było wiadome post factum. Po powrocie z podróży i po lekturze gazet jakiś czas później. Wtedy właśnie okazało się, że widzieliśmy symbol upadku i doświadczyliśmy bliżej niesprecyzowanej dawki jawajskiej magii (inni wolą termin „intuicja”), o której co prawda czytaliśmy i słyszeliśmy wcześniej, ale którą poznaliśmy dużo później podczas kolejnych podróży.
Jawajski sąsiad
Przypominamy sobie wówczas inne jeszcze zdarzenie. Rozmowę z sąsiadem, z którym dzieliliśmy pokój podczas studiów w Pakistanie. Sąsiad był z pochodzenia Jawajczykiem i liczył około trzydziestki. Pokazywał swoje zdjęcia w mundurze wojskowym i opowiadał o swojej misji specjalnej. Opowiadał jednak trochę niejasno, jakby owa misja nie była szczególnym powodem do dumy albo jej cel okazał się ostatecznie całkowicie chybiony. Co jednak najważniejsze, podkreślał znaczenie zjawisk – nazwijmy je – paranormalnych. Mówił (niby to żartem), że jawajska sztuka magiczna bywała istotną częścią treningu wybranych oficerów armii bądź sił specjalnych. Nie chciał wyjaśniać szczegółów, wiadomo – rzecz poufna. Poza tym chyba rozumiał nasz sceptycyzm i niedowierzanie. Ale wiele lat później jego słowa, postać i – by tak rzec – atmosfera opowiadań przedsennych powracała z zakurzonej mocno pamięci ze zdwojoną siłą. No bo z jednej strony upadek wielkiego prezydenta, gigantyczny kryzys ekonomiczny w południowo-wschodniej Azji, groźne pomruki miejscowych fundamentalistów i wysyp rozmaitych partii politycznych (wcześniej zakazanych), z drugiej – kawalkada metafizycznych motocyklistów, prorocze komentarze Jawajczyków i wcześniejsze słowa indonezyjskiego sąsiada o szkoleniach magicznych, które pomagają zrozumieć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Z jednej strony, racjonalna oczywistość, z drugiej, magiczna pokusa. A wszystko to rozłożone w kolejnych sekwencjach podróży w czasie.
Pamiętamy o wydarzeniach,
spotkaniach,
słowach wypowiedzianych
i wyczytanych i zastanawiamy
się, dlaczego niby tylko
to, co racjonalne, w podróży
ma być najważniejsze.
Dlaczego to, co intuicyjne
i magiczne, jest czymś
mniej ważnym i rzadko
kiedy branym serio.
Wracamy zatem myślą do wszystkich elementów układanki. Pamiętamy o wydarzeniach, spotkaniach, słowach wypowiedzianych i wyczytanych i zastanawiamy się, dlaczego niby tylko to, co racjonalne, w podróży ma być najważniejsze. Dlaczego to, co intuicyjne i magiczne, jest czymś mniej ważnym, mniej docenianym i rzadko kiedy branym serio. Bo przecież w naszej świadomości cała podróż zlewa się w jedno; trudno rozdzielić sam obraz od zapamiętanych opisów obrazu, te zaś od interpretacji przeczytanych, zasłyszanych lub zgoła wymyślonych. Poza tym ów obraz może ciągle ewoluować, jako że przypominamy sobie, dzięki skojarzeniom, coraz to nowe odcienie, barwy, a nawet postacie, które w kolejnej odsłonie stają się dużo ważniejsze aniżeli wcześniej. Nagle rozumiemy pewien szczegół, który poprzednio umknął naszej uwadze, dostrzegamy w pamięci czyjś gest, którego symboliki wcześniej nie rozumieliśmy. Zapamiętany obraz z podróży różni się od tego sprzed dziesięciu czy nawet trzech lat. Ciągle, ale to ciągle jesteśmy w podróży.
Oczy Buddy
Tym razem trzymamy się tybetańskiego szlaku, który wykracza daleko poza granice samego Tybetu. Bo są chociażby oczy Buddy, spoglądające w cztery strony świata, umieszczone na stupach Swajambhunath i Bodhnath w Nepalu. Do pierwszej z nich dotrzeć można pokonując 365 schodów. Wysiłek fizyczny jest dla każdego pielgrzyma konieczny, stupa bowiem to czcigodny relikwiarz, otoczony nierzadko klasztorami i otwarty na modlitwę. Należy okrążać go w słusznym kierunku, puszczając w ruch młynki modlitewne, dostępne tak naprawdę wszystkim, niezależnie od wyznania. Na terenie kompleksu są naturalnie stragany z wszelkim dobrem religijnym w wersji pielgrzymkowo- turystycznej: począwszy od młynków, poprzez dzwonki wszelakiego kształtu, skończywszy na nożach, podobno używanych przez Gurkhów.
Doświadczamy w pamięci poczucia déjŕ vu, ale takiego odwróconego w czasie. Widzimy pełen kolorów melanż kulturowy i etniczny – jako że oprócz Tybetańczyków są tutaj i Nepalczycy wywodzący się z rozmaitych grup narodowościowych: Newarowie, Szerpowie czy Tamangowie. Przychodzą również kolejne grupy przybyszów z krajów Zachodu, zjawiają się też adepci buddyzmu, którzy nie pochodzą ani z Nepalu, ani z Tybetu. Wszyscy uspokojeni, wewnętrznie radośni (a przynajmniej tacy się wydają) i bardzo życzliwi. Atmosfera buddyjskiego melting pot i komercji w wersji soft podobna do tej z Dharamsali, o której marzymy i do której docieramy kilka lat później, dość przypadkowo trafiając jeszcze na audiencję u Dalajlamy. Przypominamy sobie później o czymś, co nie jest dostrzegalne tak od razu. Pielgrzymi, najczęściej przybyli z odległych stron kraju, nie widzą obcych. Niby jesteśmy fizycznie na szlaku pielgrzymim, ale stajemy się elementem bardzo dalekiego tła, które przestaje istnieć. Mijają nas obojętnie skupieni na czymś, czego odblask dostrzec pewnie można w oczach Buddy patrzących beznamiętnie od ponad 2500 lat.
Pozostaje tylko obserwacja i próba zrozumienia. Tylko próba. Powie ktoś, że nie potrzeba tybetańskiego szlaku ani indonezyjskiej Jawy, żeby wszystkiego doświadczyć i zmierzyć się z fenomenem nieustannej podróży. Może i tak jest. Ale to, co nieeuropejskie, uderza we wszystkie nasze zmysły, pobudza ciągle do myślenia, wybija nas z rytmu codzienności i takiej przyjemnej swojskości, jaką już obecnie odczuwamy na naszym poczciwym kontynencie. Jeśli obawiamy się czegoś w Azji, to ów strach wydaje się o niebo większy niż w Europie, jeżeli czemuś się dziwimy, to zdziwienie się ciągle potęguje, jeżeli coś nas odpycha, to już tak krańcowo, do samej ściany. Ów zachodni złoty środek gdzieś nam umyka, czasami nie sposób złapać równowagi i spokojnie ustać w miejscu przez dłuższy czas. Co więcej, pamięć o każdym wydarzeniu wydaje się bardziej żywa, niespokojna i niezwykle natarczywa. I ciągle niedokończona. Nic w tym dziwnego, jako że podróż na Wschód nigdy się nie kończy. Nigdy.
PIOTR KŁODKOWSKI, ur. 1964, dr orientalistyki. Adiunkt w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, wykładowca Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Ostatnio
wydał: Doskonały smak Orientu (2006).
aszug