Rodziewiczowna Maria - Plesn.rtf

(477 KB) Pobierz
Pleśń

Maria Rodziewiczówna

 

 

 

Pleśń

 

 


Pleśń

 

Była zima, do parterowej izby ojca Wincentego cisnęło się biedactwo z całej kamienicy. Izba była obszerna i ciepła w długim podwórzu otoczona wkoło mieszkaniami ubogimi, w których stale panował niedostatek, choroba, występek i ponurość złej doli.

Wincenty Jakuszyk stanowił wyjątek. Z zawodu stolarz; gdy się zestarzał, oddał warsztat synowi, a sam nie mogąc żyć bezczynnie, założył w tej izbie pracownię reperatorską. Był prawdziwym mistrzem w odświeżaniu antyków, w łataniu i klejeniu starych gratów, i miał do tego żmudnego fachu prawdziwe amatorstwo.

Pracował nie tyle z potrzeby, bo posiadał mały kapitalik, ile z zamiłowania do zajęcia i miał już taką naturę, że go wszystko cieszyło, zajmowało — i już tak dane mu było w duszy, że ludzie lgnęli do niego, jakby czuli, że ich lubi. W dzień było jeszcze w izbie jako tako przestronnie, ale byle wieczorem zapalił lampę, jak te ćmy ściągało wszystko do ojca Wincentego.

Juści nie było to towarzystwo z frontu ani z pierwszego piętra: przychodziło dwóch druciarzy i piekli w piecyku kartofle, przychodził niemy Franek, syn praczki, przychodził Żydek krawiec, Mendel, i grzał się w kącie przy kuchence, przychodził pan Wyszyński, żyjący z przepisywania akt, i Wojciechowa, wdowa, matka trojga dzieci, utrzymująca się z posługi, i grubas Szynkiel, sprzedający za Żelazną Bramą wybrakowaną porcelanę, a już rej wodziła, i prawie się czuła sublokatorką panna Katarzyna Jeleniewicz, hafciarka, mieszkająca w przybudówce na podwórku obok śmietnika. Druciarze, Mendel, Wojciechowa przychodzili do kuchenki jak do własnej. Grzali się, piekli kartofle, gotowali herbatę — ojciec Wincenty już zwykł wieczorem ogień rozpalać dla nich, choć dowodził, że to do kleju mu potrzebne.

Reszta gości cisnęła się do stołu i do lampy. Wyszyński rozkładał swe papiery, panna Katarzyna haft, Szynkiel kleił porcelanę, niemy Franek sadowił się naprzeciw gospodarza, przypatrywał się robocie i pomagał.

Oprócz tych stałych gości zdarzali się przejściowi. Wstępował każdy, kto czegoś potrzebował pożyczyć, dostać, poskarżyć się, opowiedzieć, poradzić się — czasem byle się pośmiać, bo ojciec Wincenty wesół był i żartobliwy. Było w tej izbie jasno, ciepło i jakoś tak każdemu swojsko.

Otóż pewnego wieczoru w październiku kompania była w komplecie i panna Katarzyna wchodząc ostatnia oznajmiła, że do grajka poszli goście, bo ją pytało jakichś dwóch panów, czy pan Sulima zawsze tu mieszka.

Grajek zajmował pokój nad ojcem Wincentym od trzech lat i dużo o nim było gadania w kamienicy. Naprzód się ożenił, potem umarło mu malutkie dziecko, wreszcie przed rokiem żona go porzuciła. Tyle tematów na języki kumoszek z panną Katarzyną na czele.

— Może to od żony nowe swaty. Warto, żeby ją nazad wziął, ona podobno śpiewa w teatrzyku.

— Słyszała ją panna Katarzyna. Winszuję! To panna Katarzyna tam bywa? — zaśmiał się gospodarz.

— Takie żarty! Wcale na ten przykład nie byłam w Paryżu, a wiem, że tam jest Marsylianka.

— Aha — to racja. A co to, Marsylianka?

— Co się pan Wincenty ze mną droczy. Myśli, że nie wiem. Oho! Marsylianka, to taka kobieta co po ulicach śpiewa!

Pan Wyszyński nawet się uśmiechnął i zmylił w przepisywaniu — zaczął skrobać scyzorykiem.

— Leciwa ta kobieta, bo już sto lat w Paryżu śpiewa. No, a o Sulimowej kto mówił?

— Kelner jeden, co ją tam widział! Pan Wincenty to jeden tylko upiera się, że ten grajek to jakieś cudo!

— A pannie Katarzynie co on złego zrobił! Chyba to jedno, że się z panią nie ożenił.

— Och — nie bardzo wielkie szczęście to zamążpójście.

Ja to wcale za tym nie płaczę. Ale ja spytam co grajek komu zrobił dobrego? Czy kto słyszał od niego choć dobre słowo.

— Ja u niego nocowałem cały miesiąc! — odezwał się Mendel ze swego kąta.

— No, to może on żydowski dobrodziej! — mruknęła.

Na górze dał się słyszeć hałas przewracanych mebli, po chwili szybkie kroki na schodach.

— Ot i poszli sobie goście — niedługo bawili! — ozwał się Szynkiel. Co on ma być wesół albo szukać kompanii. Wstyd mu za tę żonę.

— Dobry musiał być — kiedy od niego uciekła!

— Oj i ten kobiecy naród jak się uda, to bez pory zamęczy! — rzekł flegmatycznie starszy druciarz. U nas była jedna baba…

Trza lubić jak duszę, a trząść jak gruszę, — przerwał Wincenty.

— Pan Sulima dobry człowiek — szepnął Mendel. — Tamtej zimy to on mnie na świecie utrzymał.

Panna Katarzyna zagadała o innych podwórzowych sprawach — upłynęła dobra godzina — nagle niemy Franek coś zabełkotał — patrząc w sufit. Mimo woli wszyscy spojrzeli — na suficie była ciemna plama.

— Co to? — spytała panna Katarzyna.

— Krew! — krzyknął Wincenty. — Ludzie — tam na górze — zamordowali Sulimę!…

Rzucili się wszyscy bezładnie do drzwi i na schody. Druciarze dopadli pierwsi. Drzwi były tylko przymknięte — w pokoju paliła się lampka, leżało przewrócone krzesło — a przy łóżku, twarzą do ziemi skurczony — grajek. W jednej chwili stancja była pełna ludzi i wrzawy. Mężczyźni podnieśli rannego. Miał całe piersi i ręce, którymi ranę snąć cisnął, lepkie i czerwone — kałuża krwi na ziemi, twarz śmiertelna.

— To ci dwaj, co byli! To ci dwaj! — krzyczała panna Katarzyna.

— Wody, bandaży! — wołał ojciec Wincenty.

Z całej kamienicy ludzie biegli, rósł hałas i bezładne opowiadania. Zjawił się stróż z policjantem, wezwano pogotowie.

Zanim przybył lekarz, obnażono i przewiązano jako tako ranę. Grajek żył, był dźgnięty nożem w piersi, krwi zeszło masę, ale dyszał.

Oczy miał zamknięte i milczał. Policjant rozpoczął badanie świadków i zapisywał:

Grajek nazywał się Michał Sulima, był skrzypkiem w orkiestrze — mieszkał w kamienicy od trzech lat — dwa lata z żoną — od roku sam, spokojny człowiek, nietowarzyski — wieczory spędzał w domu, płacił komorne akuratnie — nikt mu nie usługiwał, jadał na mieście — gości nie miewał. Tyle o nim wiedział stróż i rządca. Potem panna Katarzyna opowiedziała swe spotkanie z dwoma porządnie ubranymi panami, którzy ją spytali czy pan Sulima tu mieszka i poszli na górę. Mroczno było — twarzy nie zauważyła — jeden był kulawy, drugi miał na sobie palto z peleryną — tyle pamięta.

Przybyło pogotowie, lekarz obejrzał chorego i potwierdził, że cios był zadany długim wąskim nożem zapewne, że skierowany w serce ośliznął się — i przebił płuca. Rana nie była śmiertelną, ale upływ krwi znaczny i stan wielkiego osłabienia. Sanitariusze dźwignęli chorego i unieśli go do karetki — policjant opróżnił pokój z ludzi i opieczętował. Publika poczęła się powoli rozpływać, snując tysiące komentarzy. Nazajutrz brukowa gazetka umieściła krótkie sprawozdanie o wypadku i na tym się historia mordu Michała Sulimy dla szerszej publiczności zaczęła i skończyła.

On sam ocknął się w sali szpitalnej. Ocucił go przeciągły głuchy jęk sąsiada. Spojrzał, sala była wielka, mroczna, pełna ciężkich dyszeń, stękań westchnień — na dworze była noc.

Sulima spróbował się nieco dźwignąć — i osłupiałym wzrokiem przeszedł po tych mrokach.

— Szpital! Śmierć! — pomyślał. — Ot i taki kres.

Na silniejszy jęk sąsiada poruszyła się w głębi szara postać, zabielał kornet szarytki.

Zbliżyła się — pochyliła nad jęczącym.

— Oj, dobrodziko, mnie już koniec! — zaszemrał.

— Módl się, módl! Pan Bóg łaskaw! — odszepnęła.

— Jeśli łaskaw, niech rychlej śmierć da! Nie mogę już wytrzymać! Dobrodziko, jak umrę, dajcie wiadomość matce. Pamiętacie adres: Wołyńska gubernia, Zasławce — wdowa Ubyszowa — na plebanii u księdza Świrki — ja już tam nie wrócę. Mój Boże, a matka czeka, o głodzie i chłodzie — wszystko na mnie oddała — teraz chyba żebrać.

— Bóg jej nie opuści. Módl się — chcesz — ze mną. I poczęła powoli, słowo po słowie, gorącym szeptem.

— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje.

— Przyjdź królestwo Twoje, domówił chory — i ucichł. Jakieś rzężenie chrapliwe już tylko wychodziło z krtani, rozpoczęła się agonia.

Zakonnica uklękła, zaczęła modlitwy przy skonaniu, kilku chorych podniosło się na posłaniu, Sulima patrzył — ale obejmowała go gorączka, wzrok się zasnuwał jakąś mgłą, pamięć mętniała — myśli kłębiły się bezładnie, ogarniała niemoc straszna, najdłużej wracało w mózgu: Zasławce, wdowa Ubyszowa — przyjdź królestwo Twoje — i wreszcie nic.

Potem, ale już długo potem, gdy mu wróciła przytomność i wyszedł z „niebezpieczeństwa, oznajmiono mu, że ma składać zeznanie przed sędzią śledczym.

— Nic nie mogę objaśnić! Nic nie pamiętam! — rzekł spokojnie. — Nie znam tych ludzi!

— Tak! Dlaczego jednak świadkowie twierdzą, że zastali lampę zapaloną?

Sulima popatrzał na papiery, które sędzia przeglądał i zamyślił się.

— I znaleziono was daleko od łóżka, przy komodzie, szuflada w niej była otwarta i rzeczy rozburzone.

— Musieli ograbić, gdym padł — nie pamiętam.

— Ale pamiętacie, co było w komodzie?

— Trochę gratów, bielizny, odzież, książki.

— Oto spis — co znaleziono w szufladzie.

Sulima spojrzał na papier — czytał powoli.

— Nic nie brak?

— Nic!

Spojrzał spokojnie w oczy sędziego.

— Nie macie na nikogo podejrzenia?

— Nie.

— Mieliście może niechętnych, wrogów?

— Nigdy nikogo nie skrzywdziłem.

— To nie racja.

— Z mojej strony to racja. Za innych nie odpowiadam. Myślę, że byli to jacyś rabusie przygodni, zastali drzwi otwarte — weszli, myśleli się obłowić. Nie wzbogacą się z tego, co wzięli.

— Więc coś wzięli?

— No — moją krew, prawie życie. Co ja więcej mieć mogę — odparł żywo. Nikogo nie posądzam, ludzi tych nie znam, jeśli się niejasno tłumaczę, to dlatego, że sam szczegółowo nie pamiętam. Mam jeszcze bardzo osłabioną głowę. Zresztą po co sprawa, panie! Ja do nikogo pretensji nie mam.

— Sprawiedliwość i prawo nie może na mord pozwolić.

Sulima uśmiechnął się blado.

— Czy to dopiero mord, jak krew przelano! — rzekł.

Kazano mu podpisać protokół i wrócił na salę.

Leżał zwykle dnie całe bez ruchu i głosu, jakby spał — odwiedził go raz tylko ojciec Wincenty stolarz — i krawiec Mendel. Stary mu opowiadał, że wziął do siebie jego szczygła z klatką, a Żyd jakby zawstydzony, gdy już odchodzić miał, położył na łóżku dwa jabłka. Zresztą nikt się nie zgłosił. Zrazu, gdy była godzina odwiedzin patrzał na wchodzących — potem nie podnosił oczu. I tak powoli zdrowiał, aż dnia pewnego doktor kazał go wypisać.

Pożegnał tedy serdecznie siostrę Józefę — i spytał, czy już napisała do owych Zasławic — do wdowy Ubyszowej o śmierci syna.

Dawno napisała i odesłano węzełek szmat. Sulima pomyślał chwilę, wreszcie spytał o szczegóły choroby Ubysza. Dowiedział się, że umarł po operacji odjęcia nogi — z gangreny. Nic zresztą o nim zakonnica nie wiedziała.

Gdy Sulima wyszedł ze szpitala, była późna, szara jesień. Powlókł się, trzęsąc, do domu. Dowiedział się od stróża, że gospodarz żąda komornego za ubiegłe dwa miesiące, a w przeciwnym razie zafantuje rzeczy. Stancja była nieopalona, z zaduchem wilgoci, pusta prawie. Sulima spojrzał na komodę i przede wszystkim otworzył wierzchnią szufladę.

Obojętnie odgarnął odzienie i bieliznę, sięgnął w głąb pod papier, osłaniający deski i wydobył zwitek papierów, związany nitką. Nitkę tę zerwał, z papierów wybrał kilka — wsunął do kieszeni surduta, resztę odłożył na powrót — potem przewrócił całą zawartość szuflady i uśmiechnął się.

— Pugilares wzięli! — szepnął. Usiadł na łóżku i zamyślił się. Dzień się kończył, w pokoju wtopionym między ścianami kamienic było już zupełnie mroczno. Ktoś do drzwi zapukał i wszedł stary Wincent.

— Dowiaduję się, że pan wrócił! Ależ tu chłód — chodź pan do mnie szczygła zobaczyć. Bestia tak śpiewa, że aż miło słuchać. No, jakże się pan czuje? Słabo jeszcze?

— Ot, znośnie. Nie ma czasu się pieścić. Trzeba żyć.

— No i nie złapali hyclów? Okradli pana?

— Wzięli, ile było w komodzie. Teraz za zaległe komorne trzeba graty zbyć. Żeby choć starczyło.

— Nie oddawaj pan Żydom — ja nastręczę kupca. To warte ze trzydzieści rubli.

Sulima spojrzał po gratach, wspomniał, jak je zbierał sztuka po sztuce całe cztery lata.

— To i wystarczy dla gospodarza! — rzekł spokojnie. Stary się roześmiał.

— W panu to nijakiej żółci nie ma. A toć by pan choć nasobaczył, żeby sobie ulżyć!

— Już kląłem kiedyś!

— A to bym też do upadłego tych zbójów szukał, pomsty i sprawiedliwości dochodził.

— Już i tego kiedyś próbowałem. Nie będę więcej.

— Iii, — niecierpliwie fuknął stary — bo też z pana cały pantofel. Aż złość patrzeć. Wszystko się panu rozłazi.

— Nie umiem swojego ni trzymać, ni bronić. Ja to sam czuję — i ustąpię ludziom z drogi, wszystko oddawszy.

— Ale, spróbuj pan! A co jeść będziesz jutro?

Sulima ramionami ruszył. Stary splunął ze złością.

— No, chodź pan tymczasem do mojej izby, do ciepła, do światła. Juści, że w takim położeniu, to może z człowieka cała moc opaść.

Ale Sulima się nie poruszył.

— Dziękuję, ojcze Wincenty, ale zaraz wyjść muszę na miasto i późno wrócę. Trzeba o jutrze pomyśleć. Jeśli wasza łaska, to bym chciał co rychlej graty zbyć, choćby jutro.

— Dobrze — dobrze — to się zrobi. Ale rozumniej by było, żebyście nie latali tak zaraz ze szpitala.

— Aha, a co jutro jeść będę — odparł z uśmiechem bladym Sulima.

Stary mrucząc wyszedł. Tedy grajek się ubrał w palto i wysłuchawszy, że na schodach cicho, wysunął się na podwórko.

W bramie rzekł do stróża:

— Ojciec Wincenty obiecał mi na jutro kupca na graty. Niech się gospodarz o tę zaległość uspokoi.

— No to gospodarz mówił, co by pan i za miesiąc z góry zapłacił, bo bez gratów, to zabezpieczenia nijakiego nie będzie.

— Ha, no — to się wyprowadzę!


II

 

Ze zwieszoną głową poszedł przed siebie, zda się bez celu. Ale on pomimo osłabienia wiedział, że tam dojść musi, gdzie postanowił, choćby potem padł bez ducha. Daleko od środka miasta w dzielnicy fabrycznej — zadzwonił do furtki w murze. Za murem w głębi podwórza był gmach fabryczny, huczący jeszcze robotą i oświetlony — z boku elegancka oficyna.

— Pan w fabryce? — spytał stróża.

— Wyjechał na miasto przed chwilą.

— Pani u siebie? Sama?

— Tak jest.

Sulima dalej nie pytając, poszedł ku oficynie i zadzwonił. Otworzył elegancki lokaj i groźnie spojrzał na wynędzniałego człowieka.

— Po wsparcie? To do kantoru — naprzeciwko.

— Nie — powiedzcie, pani, że Sulima chce się widzieć w ważnym interesie.

Lokaj coś mrucząc poszedł w głąb mieszkania, zostawiając go u drzwi — po chwili do przedpokoju weszła spiesznie kobieta już nie młoda, szeleszcząca jedwabiami, z twarzą pełną niepokoju i trwogi.

— Co to? Skąd ty? Co się stało? — rzekła szeptem, wprowadzając go do gabinetu i zamykając drzwi. Spojrzała nań.

— Co z tobą? Takiś zmieniony?

— Dziś wyszedłem ze szpitala. Matka przecie wie, co ze mną było.

— Nie wiem. Co? Popatrzał na nią przejmująco.

— Nie wie, matka. Ano, to chwała Bogu.

Już by było za ohydne! No to powiem. Dwa miesiące temu mordowano mnie.

— Ciebie! Boże! Kto? Za co?

— Za złoto. A kto, matka się nie domyśla? Mam powiedzieć?

— Mąż matki z Feliksem Zielezińskim.

Kobieta krzyknęła, chwyciła się za głowę.

— To nie może być, — wyjąkała.

— Dlaczego? Przecie już zabili starego Zielezińskiego. A teraz wiecie, kto będzie trzecią ofiarą: stary Turan! Czy matce jeszcze bielmo z oczu nie spadło przez dziesięć lat. Czy matka dotąd wierzy i kocha tego człowieka.

— Michale milcz. Ciebie zaślepia nienawiść!

— Mniejsza — nie przychodzę tu po pomstę — żebym jej pragnął — już by dawno byli w kryminale. Nie ja ich ześlę na katorgę. Niech żyją długo krzywdą, potem roboczym — i sytością grabieży i krwi. Przyszedłem, bo jutro stąd odejdę daleko i zniknę już na zawsze — rozpoczynając nowe życie, chcę wszelkie wspomnienie minionego zostawić — wam. Był w moim posiadaniu oblig pana Westermanna na sześćdziesiąt tysięcy — mojej części po ojcu. Matka cały nasz fundusz oddała temu człowiekowi i potem, gdym dorósł, dostała od niego ten papier i dała mi. Mam go już pięć lat, nie tknąłem grosza procentu, chowałem go na ratunek dla nas, gdy katastrofa przyjdzie. Bo przyjść musi — ruina, nędza i hańba, i wstyd. Tego skryptu zażądali ode mnie ci dwaj zbóje — zapłaciłem zań krwią, a nie dałem i nie znaleźli go w ukradzionym pugilaresie. Oto jest — oddaję go matce i błagam w waszym interesie zamilczcie, że go macie — do pory. Miałem też jeszcze inny dokument — zeznanie przedśmiertne starego Zielezińskiego — podpisane ostatniej nocy, gdym nad nim czuwał w szpitalu. Dał mi to, błagając, bym ratował córkę. Wydarłem ją z rąk tych łotrów groźbą, że wszystko odkryję. Musieli mi ją dać. No — nie na długo — opętana już przez nich była, stoczona gangreną złota i błota. Wróciła do nich. Teraz jest ich narzędziem na Turana — dla mnie stracona. Ale i ona może być kiedyś odrzucona, gdy stanie się bezużyteczną — pogrążona w hańbie i nędzy. I ten dokument składam w ręce matki dla jej ratunku — gdy pora przyjdzie. Niech mi matka poprzysięgnie — na krzyż Pański — że moje polecenie spełni. Więcej nic nie żądam — i nie stanę nigdy na drodze waszej. Kobieta osunęła się na fotel i patrzała nań z jakimś osłupieniem, i zgrozą. On był bardzo podniecony, jakby w gorączce.

— Straszna ta droga wasza, ludzie na wyżynach. Idziecie jak ślepi na wszystko co was otacza, na wszystko co depczecie, miażdżycie, spychacie! Oszaleliście w pogoni za zbytkiem, dobrobytem, rublem, osłupieliście w egoizmie, ogłuchliście na wszystko, na to co wkoło was jęczy, zgrzyta i klnie — ogłuchliście nawet na głos sumienia. To co otworzy wam oczy i uszy, co wróci wam rozum i sumienie — to będzie krew i ogień, i ryk rozpętanych bestii — w które wyście zamienili ludzi. Poznacie ich wtedy, tych wszystkich co wam dają to, coście ukochali — wygodę, dobrobyt, zbytek, złoto, rozpustę, wszystkie rozkosze i ułatwienia cywilizacji. Ani przeczuwacie ile tych milionów będzie i ani w malignie gorączkowej nie widujecie takich istot.

Wy miewacie przesyt zbytku i wygód, ale nie myślicie, że może przyjść przesyt trudu tym, którzy życie całe czyszczą wasze klocki, ślepną nad wyrobem waszych koronek, gniją i duszą się po podziemiach i fabrykach, zamierają powoli robiąc wam zwierciadła, i tworząc zbytek — całe życie są niedojedzeni, brudni, niewyspani, i wtedy tylko weseli, gdy nietrzeźwi. Zobaczycie ich kiedyś — wszystkich, gdy i oni oszaleją, i syci tworzenia przyjdą niszczyć.

I oto wasza pomyślność, szczęście, sława, świetne położenie. Za to i dlatego matka zdradziła pamięć ojca zmarłego, za to i dlatego odtrąciła matka mnie — na to — poszły pieniądze ojca marzyciela — za to tych dwóch morduje ludzi, za to i dlatego pozbawiono mnie żony — a ją czci i sumienia. — A teraz patrzy matka na mnie jak na szaleńca i słucha jak obłąkanego. Prawda, po co ja wam to mówię! Czas mi odejść. Oto są te dokumenty. Spełni matka — moje polecenie?

— Michale, opamiętaj się! Co tobie! — wyjąkała załamując ręce. Nie możesz mi wybaczyć, żem słaba kobieta potrzebowała opieki. Nienawidzisz człowieka, który ci niczym nie zawinił, miał zrazu najlepsze do ciebie chęci.

— Dosyć! — przerwał Sulima. — Pytam, czy matka spełni moje polecenie?

— Ależ mój drogi, schowam te papiery, jeśli tak chcesz, nikomu o tym nie wspomnę — i mam nadzieję, że sam po nie przyjdziesz, gdy wrócisz do rozsądku. Ale — czy nie może być inaczej — czy ty nie zechcesz wrócić do matki.

— Idę do niej! — rzekł, kładąc na stole papiery, a kierując się do drzwi.

Tedy zrozumiała, że był zupełnie obłąkany i poczęła trząść się ze zgrozy, i wrażenia, i czuła, że omdlewa.

Sulima otworzył sobie sam drzwi na schody — i zszedł na podwórze. W fabryce grał właśnie sygnał skończenia pracy. Stanął za furtą, na ulicy i czekał wyjścia robotników.

Po chwili poczęli płynąć obok niego szarą, leniwą falą: mężczyźni, kobiety, wyrostki, dzieci prawie. Zalali ulicę pogwarem, stukiem ociężałych kroków; w świetle latarni mignęli bladością i brzydotą twarzy o rysach tępych lub dzikich. Mijając go rzucali niektórzy spojrzenie obojętne, bezmyślne lub nieufne i rozpełzali się do swych nor mieszkalnych lub szynków.

Kobiety były gadatliwsze, głośniejsze, kłóciły się i lżyły lub rzucały cyniczne zaczepki i żarty. Parę młodszych zajrzało mu zuchwale w oczy:

— Na kogo to pan czeka? — spytała jedna.

— I — po proszonym łazi! — burknęła inna.

— Szpicel może.

W tej chwili w ulicy rozległ się tupot podków końskich i szmer gumowych kół powozu.

— O — stary! — przeszło pomrukiem wśród robotników. Powóz stanął u furty.

— Brama! — krzyknął stangret.

Sulima zbliżył się spokojnie i otworzył drzwiczki.

— Co tam! — rozległ się ostry, rozdrażniony głos i natychmiast, jakby poznawszy go pan Westerman dodał:

— To pan? Czym mogę służyć?

Gromadka robotników zatrzymała się, gapiąc. Sulima rzekł z cicha, spokojnie, ale z jakąś straszną siłą:

— Mam u pana pugilares i dwadzieścia pięć rubli. Proszę o zwrot.

— Co — ryknął głucho fabrykant.

— Proszę o zwrot i zapowiadam, że jeśli w tej chwili nie otrzymam — będziemy zaraz obaj w cyrkule. Nie radzę czynić skandalu!

Westerman spojrzał na gromadkę robotników, na otwierającą się bramę, sekundę się tylko zawahał, sięgnął do kieszeni — podał asygnatę. Nie rzekł słowa, Sulima się usunął, konie wpadły w bramę, wszystko to trwało minutę.

Dwóch robotników przyjrzało się uważniej Sulimie. On też podniósł na nich oczy i zdawał się na coś czekać. Poznał ich, mało się zmienili: tępe ich rysy — jakby zaśniedziały tylko przez czas. Ale i on musiał być już w niczym do swego młodego ja niepodobny, bo po chwili uwagi — odwrócili oczy i odeszli za innymi.

Na uliczce opustoszałej stawało się coraz ciszej, Sulima powoli powlókł się do pierwszej spotkanej garkuchni, wszedł, usiadł w kącie i zażądał piwa. Bardzo był osłabiony i zapewne głodny ale przełykał z takim trudem, że nie próbował nawet stałych pokarmów. Oparł głowę o ścianę f patrzał tępym wzrokiem przed siebie.

Garkuchnia zrazu pełna ponurej wrzawy głodnych robotników opróżniła się też — wreszcie posługacz trącił go — wzywając by sobie szedł precz. Zwlókł się tedy i poszedł. Kurs był długi do śródmieścia — odpoczywał kilka razy pod bramami, na schodkach sklepów — i wreszcie dobrnął celu. Stróż, który mu otworzył, nie otrzymawszy napiwku, zawarczał przekleństwo i Sulima, zobojętniały, nieprzytomny — dopełzł po schodach do swej stancji.

Rano ocuciło go targanie za rękę. Nad nim stał ojciec Wincenty i jakiś drugi jegomość.

— Wstawaj no pan — przyprowadziłem kupca na graty, wołał stolarz. Trafia się wyśmienicie: ten pan, dopiero się zaręczył, i szuka gniazda.

Kupiłby wszystko hurtem i zostałby w miejscu; a pan tymczasem — u mnie by kątem pobył, za nim do siebie przyjdzie.

Sulima zebrał siły i wolę — wstał i rozpoczęto targ. Właściwie targowali się nowy nabywca z ojcem Wincentym — skrzypek zebrał tylko do płóciennego, ręcznego kuferka swe szmaty, w koszyk złożył: trochę nut, książek, papierów, na wierzchu umieścił skrzypce i siedział apatycznie, patrząc po ścianach i sprzętach.

Nowy nabywca, zecer, zwrócił się wreszcie do niego.

— No, jakże. Weźmie pan za te rupiecie czterdzieści rubli? Daję, bo muszę, to i połowy nie warte, ino, że ma pan faktora — jak węża i nie chce mi się zbierać i szukać gratów.

— Bierz pan! — odparł Sulima, nie zważając na protestujący wzrok starego stolarza.

Zecer skwapliwie podał rękę na zgodę, wyliczył pieniądze, i snąć rad z interesu, zaproponował zapić sprawę w knajpce, ale Sulima odmówił,

— Ledwie żyję, jak pan widzisz. Niewesoła ze mnie kompania. Ojciec Wincenty opowiedział szeroko zajście, a zecer rzekł z przechwałką.

— No niech by ze mną we dwóch spróbowali.

Juści, że pan patrzy na księżą oborę. No — więc kiedy targ ubity, to ja się już tu wieczorem sprowadzę.

— A pan niech no się do mnie zabiera na noc. Ot zaraz przeniesiemy garderobę! — rzekł stary.

Sulima nie miał siły oporu, dał ze sobą robić co chciano.

W izbie u stolarza objęło go ciepło i senność. Ułożył się na ławeczce przy piecu i zasnął raz pierwszy od dawna kamiennym snem.

Gdy się ocknął paliła się już lampa i zwykłe towarzystwo napełniało lokal. Rozmawiano po cichu. Zerwał się na nogi, jakby przerażony i zawstydzony. Przede wszystkim odczuł głód — i pokrzepieniem i pierwszą twarz, która mu wpadła w oczy — był Mendel krawiec.

— Nu, pan, dzięki Bogu, już poprawił się! — szepnął Żyd życzliwie. Może pan głodny?

On właśnie pożywał swą wieczerzę — suchą bułkę z odrobiną śledzia.

— Juści, że głodny! — zawołał ojciec Wincenty. A co — wyspał się pan uczciwie! No to weźcie, tam w piecyku, com dla was przygotował.

— Daj wam Boże zdrowie, ale co zanadto to za wiele. Jest parę groszy w kieszeni, no i należy się ode mnie gościna, na pożegnanie sąsiadów.

— To się pan od nas wyprowadza? — spytała panna Katarzyna.

— Zamówił mnie jeden znajomy do Ł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin