Anioł Stróż (całość po korekcie).doc

(1685 KB) Pobierz
PROLOG

Szalony Kapelusznik

 

 

 

 

 

ANIOŁ

STRÓŻ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Babci i dziadkowi.

Za to, że po prostu jesteście

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Aniele Boży, stróżu mój,

Ty zawsze przy mnie stój.

Rano, wieczór, we dnie, w nocy

Bądź mi zawsze ku pomocy,

Strzeż duszy i ciała mego,

Zaprowadź mnie do żywota wiecznego.

Amen

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Człowiek zawsze ma przesadne wyobrażenie o tym, czego nie zna.

— Albert Camus

Rozdział I

Witamy w Polson!

Pada. Cały czas pada. A ja myślałam, że jak opuścimy Anglię, to deszcz też tam zostanie. No cóż, przynajmniej tu, w samochodzie, jest sucho. Wycieraczki pracują już na maksymalnych obrotach, a efektu ich pracy i tak nie widać.

Uriel nigdy nie był najlepszym kierowcą, a warunki pogodowe wcale mu nie pomagają. Jedziemy tak wolno, że mam wątpliwości, czy w ogóle posuwamy się do przodu. Raphael asekuracyjnie skrzyżował ręce na piersi, ale i tak w szybie odbija się jego wściekły grymas twarzy, gdy miota pod nosem stek przekleństw. Ma rację, on rzeczywiście był lepszym kierowcą. Ale prowadzić koniecznie chciał Uriel. Jak tak dalej pójdzie to do wieczora nie dojedziemy. Mnie też już zaczyna cała ta sytuacja irytować. Za to Michael z trudem powstrzymuje szeroki uśmiech, próbując cokolwiek dojrzeć przez ścianę deszczu za szybą.

- Masz zamiar dowieść nas tam do końca tygodnia? – burknął Raphael dając w końcu upust swojej frustracji.

- Przecież widzisz, że w tych warunkach nie da się normalnie prowadzić – mruknął Uriel.

- To może ja poprowadzę.

- To i tak nic nie da.

- Co ci szkodzi. Gorzej od ciebie już chyba prowadzić nie można – prychnął.

Uriel posłał mu mordercze spojrzenie.

Bóg musiał być naprawdę w świetnym humorze robiąc z nich bliźniaków. Jeszcze nigdy nie słyszałam żeby kiedykolwiek w czymś się ze sobą zgadzali, a sarkazm stał się jedynym opanowanym przez nich językiem.

Spojrzałam na zegarek. Siedemnasta dwadzieścia pięć. Żałowałam, że nie mam ze sobą jakiejś książki. W tym czasie wymiana uwag przez bliźniaków przerodziła się w zajadłą kłótnię.

- Mógłbyś choć raz uwierzyć w moje możliwości! – wyrzucał z siebie Uriel, po raz kolejny przestając panować nad emocjami.

- Może bym i uwierzył, gdyby nie były tak bardzo ograniczone! Nawet Amitiel prowadzi lepiej od ciebie! – syknął wściekle Raphael.

Rzeczywiście, moje umiejętności w zakresie prowadzenia pojazdów nie są zbyt wysokie. Ale żeby od razu porównywać mnie do Uriela? Moja duma została poważnie naruszona. Michael już całkowicie przestał udawać, że go to nie bawi. Z szerokim uśmiechem obserwował sprzeczkę bliźniaków, a gdy zobaczył mój oburzony wyraz twarzy, wynikający z nadszarpniętej dumy, bezczelnie zaczął się śmiać, wprawiając wszystkich wokół w jeszcze gorszy nastrój.

Cudem dojechaliśmy na miejsce. Miasteczko Polson w stanie Montana. Już z daleka widać rozlewające się we wszystkie strony Jezioro Flathead. Krajobraz naprawdę zwala z nóg. Domki niedbale rozrzucone, w tle góry, a wszystko to wśród ogromnych, szmaragdowych połaci lasu. Niektóre miejsca na Ziemi są jak z bajki. Polson zdecydowanie do nich należy.

Zjechaliśmy krętą drogą do centrum. Objechaliśmy wszystko wzdłuż i wszerz, bez skutku. W końcu Michael zaproponował, żeby zapytać kogoś o drogę. Pomysł od razu został zaaprobowany, a Michael, jako pomysłodawca został wyznaczony do realizacji tego zadania. Wyskoczył szybko z auta i podszedł do najbliższych dziewcząt, wprawiając je tym w nerwowe chichotanie. Nic dziwnego. Jest naprawdę przystojny. Ze swoimi włosami w kolorze pszenicy i wielkimi, niebieskimi oczami, które przenikały przez człowieka niczym dwa sztylety, miał każdą dziewczynę na skinienie palca. Wysportowana postura też robiła swoje. Jednym słowem wymarzony kandydat na chłopaka. Zachowanie zapytanych dziewcząt jedynie to potwierdzało.

Całkiem długą chwilę zajęło mu wyciągnięcie z nich informacji. Wreszcie podziękował im grzecznie i wrócił do naszego auta.

- Więc jak kochasiu? Dowiedziałeś się czegoś oprócz numeru telefonu tej czarnej? – Raphael z ironicznym uśmiechem na ustach spojrzał na kartkę zapisaną różowym atramentem, ściskaną przez Michaela. Ten posłał mu piorunujące spojrzenie.

- Na końcu drogi skręć w lewo, a potem już cały czas prosto – rzucił i czerwony odwrócił się w stronę okna.

Znalezienie tu czegokolwiek wymaga niezwykłej orientacji, ale dojechaliśmy. Uriel zaparkował na podjeździe małego domku. Wysiedliśmy z auta. Domek był piętrowy i skromny. Nic szczególnego. Mały ganek z przodu, niewielki ogródek z tyłu. I potężny, rozłożysty klon pod oknem. Właśnie ten klon dodawał mu niepowtarzalnego uroku.

- No więc jesteśmy – mruknął Raphael.

Wszyscy wpatrywaliśmy się w budynek. Wiedzieliśmy, co będzie teraz. Milczenie jest najlepszą metodą odwlekania nieuniknionego. Nie chciałam o tym myśleć. Tyle lat, zawsze razem. Nigdy się nie rozstawaliśmy. Nigdy. A teraz mamy to zrobić. To takie niesprawiedliwe. Nie wiem, czy jestem w stanie żyć sama. Bez nikogo. Tylko ja. Chyba tak nie potrafię. Ale wiem, że muszę. Dostałam rozkazy, przydzielono mnie tutaj. Michael będzie niedaleko, w Sioux Falls, w Dakocie Południowej. Chociaż tyle. Uriel będzie w Teksasie, w Houston, a Raphael w Miami na Florydzie – na drugim krańcu kraju. Zawsze na nich narzekałam, nie raz powtarzałam, że wolałabym być sama, ale to nie była prawda. Nigdy nie chciałam ich zostawić.

- Amitiel? I jak? Podoba ci się? – spytał łamiącym głosem Uriel.

W tej chwili niczego nienawidziłam tak bardzo, jak tego domku.

- Jasne. Jest w porządku – skłamałam płynnie

Zdecydowanie nie było to moje wymarzone miejsce do zamieszkania. Nawet krajobraz tego nie nadrobi. Nic nie nadrobi mi braku moich najlepszych przyjaciół, mojej jedynej rodziny.

- Chodźmy do środka, bo coś nie wierzę, że ta firma transportowa, którą nająłeś, dała radę tu dojechać – rzucił Raphael i nie patrząc na ciskające gromy spojrzenie Uriela, skierował się w stronę dębowych drzwi.

Wyjął z kieszeni klucz i włożył do zamka. Coś zgrzytnęło i drzwi stanęły otworem. Powoli wszedł do środka. Nagle poczułam na ramieniu delikatny ucisk Michaela i zdałam sobie sprawę, że wciąż się nie poruszam.

- Spokojnie, wszystko będzie dobrze – szepnął i przytulił mnie mocno. Zawsze tak robił, kiedy się martwiłam.

Wspierając się na jego silnych ramionach, ruszyłam ku drzwiom. Niepewnie postawiłam stopę na pierwszym stopniu schodów, ale uspokojona jego spojrzeniem, weszłam do środka. Raphael zapalił już światło.

Przedpokój był mały, ale przytulny. Jasnozielone ściany przyjemnie napawały optymizmem. Firma wynajęta przez Uriela wywiązała się z zadania. W salonie stały wszystkie pudła, które zapakowałam. Meble także zostały już ustawione. Chociaż o to nie muszę się martwić.

- No proszę, jednak dojechali – Raphael z niedowierzaniem rozejrzał się po pomieszczeniu. Usiadł na wyblakłej ze starości kanapie. Zaraz wszyscy poszliśmy w jego ślady.

Znów milczeliśmy. Nieme pytania bez odpowiedzi wisiały w powietrzu. Cisza robiła się coraz cięższa. Nie wytrzymałam.

- Ja nie dam rady – wyszeptałam. Chciałam krzyczeć, płakać, ale nie musiałam. Szept rozdarł ciszę niczym sztylet.

Michael przytulił mnie mocniej. Wyczułam, że drży.

- Musisz dać radę. Nie mamy wyjścia. – Uriel zamknął oczy.

Raphael wpatrywał się tępo w blat stołu. Jego twarz nie wyrażała emocji. Jedynie ręce zdradzały udzielające się zdenerwowanie.

- Dasz radę, wszystkim nam będzie cholernie ciężko. Ale takie jest nasze przeznaczenie. Nie możemy się kierować tym co najlepsze dla nas, tylko tym co jest najlepsze dla innych.

Spuściłam głowę. Dobrze wiedziałam, o co mu chodzi. Cholerne przeznaczenie. Zobaczyłam, że Raphael i Uriel wymieniają spojrzenia.

- Co jest? – spytałam przezornie.

- Bo widzisz… zawahał się Uriel. – My tak jakby musimy już jechać. Jeszcze kawał drogi przed nami, a chcielibyśmy zdążyć na wcześniejsze samoloty.

Popatrzyłam na nich z przerażeniem.

- C-co? Ale przecież mieliście zostać do jutra – wiedziałam do czego dążą.

- Amitiel, posłuchaj, zadzwonimy. Obiecuję ci, że każde z nas zadzwoni do ciebie zaraz po dotarciu na miejsce. – Raphael ze wszystkich sił starał się przekazać to spokojnie. On też przeżywał rozstanie.

Wiedziałam, że i tak już nie mogę nic zrobić. W głowie miałam pustkę, a ucisk w żołądku stawał się coraz silniejszy. Nie pozostało mi nic innego, jak postarać się nie okazywać im mojego bólu.

- W porządku. Rozumiem. Jedźcie – wyszeptałam.

Uriel wpatrywał się we mnie swoimi przenikliwymi, ciemnymi oczami, jakby chciał mi przekazać, że im szybciej to zrobimy, tym lepiej. Wyswobodziłam się z uścisku Michaela i zaczęłam się powoli podnosić z kanapy. Reszta odgadując moje intencje, również to zrobiła.

- Mam twoje papiery w samochodzie, zaraz je przyniosę – wymamrotał Raphael i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi.

No tak, zapomniałam, że muszę mieć przecież nową tożsamość. Nikt nie może wiedzieć o mnie nic innego oprócz tego, co będę chciała, by wiedział.

- Już mam – wbiegł do domu trzymając w dłoni żółtą, wypchaną kopertę. – Tu masz wszystko, od prawa jazdy, po metrykę urodzenia i dokumenty ze szkoły. Masz osiemnaście lat, więc jesteś pełnoletnia, możesz mieszkać sama. Pochodzisz z Anglii, byłaś adoptowana, rodzice zginęli, nie masz innej rodziny, jasne?

- Jasne – rzuciłam szybko i wzięłam od niego kopertę. Zaczęłam pobieżnie przeglądać dokumenty.

- Emily Leather? – wpatrywałam się w dane personalne w moich nowych dokumentach. – Kto mi wymyślił takie imię, do jasnej cholery?

- A mówiłem, żeby nazwać ją Scarlett – burknął Uriel. – Michael chciał koniecznie takie, więc się nie sprzeczaliśmy.

Winowajca posłał mu gniewne spojrzenie. Przejrzałam resztę papierów zatrzymując się przy niektórych informacjach, by zapamiętać, aż wreszcie po sprawdzeniu londyńskiej metryki urodzenia stwierdziłam, że nie można się do niczego przyczepić. Na końcu znajdowała się pojedyncza karteczka ze starannie wykaligrafowanym imieniem i nazwiskiem. Colin Green.

- To on? – pomachałam żółtym świstkiem.

- Tak.

A więc mój nowy podopieczny nazywa się Colin Green. Nic mi to nie mówiło. Jak zawsze.

- Resztę papierów zanieś jutro do szkoły. Część już wysłałem, ale myślę, że będą chcieli z tego coś jeszcze. Musisz koniecznie im donieść całoroczne zwolnienie z wychowania fizycznego. – Raphael naprawdę obawiał się, czy sobie poradzę. Ja zresztą też. – Masz szczęście, że jest tu względnie zimno, nie będziesz musiała się rozbierać, zapas luźnych bluz chyba masz w którymś pudle. Pod żadnym pozorem nikt nie może cię widzieć bez nich, bo wiesz…

- Znam zasady Raph. Nie musisz się aż tak martwić. – Był zdecydowanie pod tym względem nadopiekuńczy. Przecież nie jestem aż tak głupia, żeby rozebrać się przy ludziach. Jak nic wylądowałabym w jakimś przytulnym laboratorium.

- Wiem, ale ostrożności nigdy za wiele, szczególnie w tych czasach. Kiedyś było prościej…

Tak. Ale to było kiedyś. Teraz trzeba po prostu się przystosować. Nie ma innej opcji. Spojrzałam na Uriela wpatrującego się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin