Corso Fidei_defensor.txt

(31 KB) Pobierz
	
	Lucas Corso
	
	"Fidei defensor"    
	
	
	B�l rodzi� si� w mia�d�onych stalowymi pier�cieniami nadgarstkach, cienk� stru�k� sp�ywa� do �okci i dalej, do opuchni�tych bark�w, by stamt�d rozlewa� si� po ca�ym ciele. M�czyzna, przykuty do zimnej wilgotnej �ciany, wisia� kilka centymetr�w nad ziemi�, bezskutecznie pr�buj�c palcami st�p dotkn�� kamiennej pod�ogi. Czubkami palc�w wyczuwa� rozrzucon� u jego st�p przegni�� s�om�, lecz nie by� w stanie wyci�gn�� si� na tyle, aby znale�� punkt podparcia.
	Wpatrywa� si� w ciemno��. Licz�c krople sp�ywaj�ce wzd�u� kr�gos�upa, stara� si� skoncentrowa� na czym� innym ni� fizyczne cierpienie. 
	Gdy szcz�kn�y zawiasy starych, ci�kich drzwi, wzi�� ten odg�os za halucynacj� wywo�an� zm�czeniem i g�odem. Kiedy jednak pomieszczenie rozja�ni� ciep�y blask p�on�cej pochodni, a bezkarne dot�d szczury rozpierzch�y si� z piskiem po k�tach lochu, wi�zie� z trudem uni�s� g�ow�, pr�buj�c rozpozna� rozmazane kszta�ty. 
	- Uwolnijcie go - powiedzia� kto� cicho, lecz tonem nawyk�ym do wydawania rozkaz�w.
	Wi�zie� wyszczerzy� z w�ciek�o�ci z�by. Zna� ten g�os zbyt dobrze, s�ysza� go zbyt wiele razy.
	Kiedy wmurowane w �cianach pier�cienie rozlu�ni�y sw�j uchwyt, jego cia�o bezw�adnie opad�o na tward� pod�og� ,a z piersi wydoby� si� przeci�g�y j�k. Miliony cienkich szpileczek b�lu przeszy�o jego stawy, dr���c um�czone ko�ci.
	Min�a d�uga chwila, zanim przyszed� do siebie. Przechyli� si� na bok pr�buj�c wsta�, lecz okaza�o si� to zbyt trudne .Podci�gn�� kolana pod brod� i opra� ci�ar cia�a na dr��cych d�oniach. Jego oczy powoli przyzwyczaja�y si� do dawno nie widzianego �wiat�a. 
	Do celi wesz�o kilku ludzi, ale wzrok wi�nia utkwiony by� w jednej postaci. Kardyna� Cammilleri nawet w najg��bszych lochach swego pa�acu zachowywa� si� jak wytworny ksi��� .Nie zwracaj�c najmniejszej uwagi na obskurne otoczenie, siedzia� na wniesionym przez s�u�b�, bogato zdobionym krze�le. Otoczony uzbrojonymi stra�nikami, emanowa� powag� i dostoje�stwem. Jego twarz o�wietlana krwawymi odblaskami pochodni przypomina�a stalow� mask� 
	- Co sprowadza wasz� eminencj� w moje skromne progi? -zapyta� ironicznie wi�zie�, staraj�c si� zapanowa� nad dr�eniem g�osu. Skulony i um�czony, z burz� czarnych, spl�tanych w�os�w wygl�da� jak upad�y anio� korz�cy si� przed majestatem stw�rcy. Kardyna� patrzy� na le��cego m�czyzn� zimnym, pozbawionym uczu� wzrokiem, nie zwracaj�c najmniejszej uwagi na jego s�owa.   
	 - By�e� mi jak syn - powiedzia� po chwili raczej do siebie, ni� do niego. -Mog�e� daleko zaj��. Bardzo daleko. Wci�� nie rozumiem, jak to si� mog�o sta�. 
	Wi�zie� milcza�, wpatruj�c si� w dostojnika pe�nym nienawi�ci wzrokiem. 
	- Opowiedz mi to jeszcze raz! - rozkaza� kardyna�. 
	- Po co? - prychn�� zniecierpliwiony m�czyzna. - M�wi�em o tym ju� wiele razy. 
	- Opowiesz wi�c jeszcze raz! Mo�e teraz zrozumiem, dlaczego zachowa�e� si� jak sko�czony g�upiec, dlaczego zdradzi�e�! - tylko na moment kardyna� pozwoli� na to, aby z jego g�osu przebija�y jakiekolwiek uczucia. 
	- Po co? Przecie� i tak mnie zabijecie. 
	- Masz racj�. - Dostojnik z namaszczeniem skin�� g�ow�. - Ale to, jak d�ugo b�dziesz umiera�, zale�y tylko od ciebie. 
	Wi�zie� zacisn�� mocno szcz�ki, wpatruj�c si� w swego rozm�wc�. 
	
	***
	Pierwsze cia�o znale�li dwa dni po Wielkanocy. Kiedy parobkowie zaczynaj�cy prac� znale�li le��c� kobiet�, ta jeszcze �y�a. Zaciskaj�c zbiela�e d�onie na k�pce przemarzni�tej trawy, rzuca�a w ko�o przera�one spojrzenia. Z jej rozerwanej szyi ciek�a zmieszana z p�cherzykami powietrza krew. 
	By�a pomocnic� kucharki, nikt nie wiedzia�, dlaczego nad ranem opu�ci�a ciep�e ��ko i wysz�a na zewn�trz. Po nieca�ej godzinie umar�a, �egnana p�aczem osieroconych dzieci i gburowatym warczeniem m�a, niezadowolonego z faktu, i� jego rodzina znalaz�a si� w centrum zainteresowania. 
	Nast�pny by� m�ody parobek, Jakub zwany Pi�knisiem. Poznano go po czerwonym, haftowanym kaftanie, kt�ry zwyk� zak�ada� wybieraj�c si� na nocne odwiedziny u zaprzyja�nionych panien. Le�a� tu� przy oknie wdowy po kowalu, ze zmia�d�on� g�ow� oddalon� od reszty cia�a o kilka krok�w. Na mieszka�c�w maj�tku pad� blady strach.
	Guy de Rauxe, pan na zamku w Tuze stara� si� jak m�g�, aby wyja�ni� makabryczne znaleziska. Przeprowadzi� we w�asnym zakresie dok�adne �ledztwo, kt�re jednak nie przynios�o �adnych rezultat�w. Nie zna� bowiem ani cz�owieka, ani zwierz�cia, kt�re zdolne by by�o do takich czyn�w. 
	- To sprawa nie na nasze g�owy - powtarza� ojciec Albert, duchowny sprawuj�cy opiek� nad duszami mieszka�c�w maj�tku. Przygarbiony, o trz�s�cych si� ze staro�ci d�oniach ksi�dz zdawa� si� by� niezwykle zaniepokojony. - Trzeba nam zawiadomi� kogo� znaczniejszego - m�wi� kiwaj�c otoczon� wie�cem siwych w�os�w g�ow�. 
	Pan zamku nie chcia� nawet o tym s�ysze�. Troszczy� si� o swych poddanych, dba� o ich bezpiecze�stwo, ale zawsze na pierwszym miejscu stawia� sw� rodzin�. 
	Cia�o Bernarda znale�li kilka dni p�niej. Stary s�u��cy nie mia� szans w starciu z przeciwnikiem, kt�ry jak, jak wskazywa�y �lady, znacznie przewy�sza� go si��. D�ugie, chude cia�o m�czyzny rozwalone by�o na zamkowych schodach niczym rozdeptany paj�k. Krew skapywa�a ze stopnia na stopie�, wype�niaj�c zag��bienia mi�dzy nier�wno wmurowanymi kamieniami. 
	Dopiero teraz Guy de Rauxe przerazi� si� naprawd�. Dop�ki �mier� zbiera�a swe �niwo poza zamkowymi murami, kiedy jego najbli�si wydawali si� by� bezpieczni, m�g� zwleka� z zawiadomieniem kogo trzeba o zaistnia�ych wypadkach. Kiedy jednak okaza�o si�, �e zamkowe wrota i uzbrojeni stra�nicy nie chroni� wystarczaj�co jego rodziny, zda� sobie spraw�, �e sytuacja zacz�a go przerasta�. Teraz pozosta�a mu ju� tylko jedna mo�liwo��. 
	Postanowi� podwoi� stra�e i wezwa� na rozmow� ojca Alberta. 
	- Napisz listy, opisz wszystko co si� tu wydarzy�o - poleci�. - Jeszcze dzi� wy�l� go�ca - zako�czy� stanowczo, cho� wcale nie by� pewny, czy jego prawdziwe k�opoty nie zacz�y si� dopiero teraz. 
	
	***
	
	Przyby�o ich dw�ch. Wjechali na zamkowy dziedziniec powoli, strzemi� w strzemi�. Ubrani w d�ugie czarne opo�cze, na kt�rych zna� by�o trudy podr�y przez b�otniste, rozmyte deszczem drogi. Wygl�dali jak zjawy, �ywcem przeniesione z krainy snu w szar� rzeczywisto��. Zatrzymali si� na �rodku brudnego, nier�wnego placu. Czekali, nie schodz�c z koni. 
	Jeszcze przed chwil� dziedziniec t�tni� �yciem, wype�niony gwarem rozm�w i odg�osami pracy. Teraz zalega�a na nim g�ucha cisza, zak��cana jedynie krakaniem ko�uj�cych nad zamkiem ptak�w. Nawet rozkrzyczana gromadka bladych, obstrz�pionych dzieciak�w instynktownie wyczu�a, �e najbezpieczniej b�dzie si� skry� za matczynymi sp�dnicami. 
	W�a�ciciel zamku wybieg� na dziedziniec, ocieraj�c spocone d�onie w opinaj�cy poka�ny brzuch sk�rzany kaftan.
	- Witam was serdecznie, dostojni panowie! - Guy nawet nie pr�bowa� kry� swego strachu.-Witam was w mym domu. Zaraz rozka�� przygotowa� gor�cy posi�ek i ciep�� k�piel - powiedzia� i zgi�� si� w us�u�nym uk�onie. 
	- Nie przyjechali�my tu nape�nia� �o��dk�w, nasz� straw� jest modlitwa i dobre uczynki - powiedzia� wy�szy z je�d�c�w, patrz�c Guyowi prosto w oczy.
	- Jestem brat Raymond ze �wi�tego Bractwa, a to brat Simon - przybysz wskaza� d�oni� na swego towarzysza. - Z Bo�� pomoc� odkryjemy grzechy, kt�re le�� u korzeni ka�dego z�a - powiedzia� zsiadaj�c z konia. Drugi z przybysz�w, ni�szy, o smoli�cie czarnych w�osach opadaj�cych na ramiona, bez s�owa, znudzonym wzrokiem przygl�da� si� otoczeniu. 
	- Mam nadziej�, �e nie spalili�cie cia�? - spyta� Raymond, chowaj�c d�onie w szerokie r�kawy opo�czy. 
	- Nie panie! Nigdy nie o�mieliliby�my si� na co� takiego - sk�ama� Guy, dzi�kuj�c w my�lach niebiosom i ojcu Albertowi, kt�ry odwi�d� go od tego pomys�u. 
	- Najlepiej b�dzie, je�eli od razu nam je poka�esz - rozkaza� Raymond. 
	- Pozw�lcie za mn�, panowie - odpowiedzia� Guy i poprowadzi� przybysz�w przez brudny, opustosza�y dziedziniec.
	Cia�a z�o�ono w zamkowej kaplicy, r�wno pouk�adane za kamiennych katafalkach. Wysoka, przestronna sala by�a pusta i cicha. Odk�d z�o�ono w niej okaleczone zw�oki, nikt, nawet krewni zmar�ych, nie odwa�y� si� wej�� do �rodka. 
	- Zostaw nas samych, i dopilnuj, by nikt nam nie przeszkadza�. - W�adczy g�os Raymonda burzy� spokojny nastr�j �wi�tego miejsca. 
	Guy odszed� z westchnieniem ulgi, zastanawiaj�c si� duchu, jaki g�upiec odwa�y�by si� przeszkodzi� w pracy wys�annikom �wi�tej Inkwizycji. 
	Gdy przybysze zostali sami, odrzucili bia�e p��tna skrywaj�ce cia�a. Ludzkie szcz�tki, mimo �e dobrze zakonserwowane panuj�cym w kaplicy ch�odem sprawia�y upiorne wra�enie. 
	- To co� gro�niejszego, ni� do tej pory s�dzili�my - po raz pierwszy odezwa� si� Simon. Powoli chodzi� od katafalku do katafalku. Wodz�c tu� nad cia�ami p�on�cym kandelabrem, z uwag� przygl�da� si� ka�demu szczeg�owi.- Ka�d� z tych os�b zabito w inny spos�b. S�dz�c po stopniu rozk�adu, pierwsza zgin�a kobieta. 
	Raymond nachyla� si� nad cia�ami, zakrywaj�c nos i usta r�kawem opo�czy. 
	- Na pierwszy rzut oka, nie brakuje �adnych organ�w. To, co ich zabi�o nie zrobi�o tego ani dla g�odu, ani dla krwi, nie u�y�o te� cia� do praktyk magicznych. To m�oda Bestia, nie nauczy�a si� jeszcze korzysta� z cia� swych ofiar, cho� gdyby Pan nie postawi� nas na jej drodze, zapewne szybko posiad�a by t� umiej�tno��. 
	- Pr�nym gadaniem niczego nie odkryjemy - wtr�ci� Simon, ko�cz�c wst�pne ogl�dziny ludzkich resztek. Obok jednego z cia� roz�o�y� niewielki, podr�czny tobo�ek, rozwijaj�c go ostro�nie, jakby zawiera� najcenniejsz� relikwi�. Tobo�ek wype�niony by� narz�dziami chirurgicznymi, jakich nie powstydzi� by si� najlepszy lekarz z Akademii Bolo�skiej. Ostre no�e o wyprofilowanych, lancetowatych kszta�tach, kr�tkie pi�y o drobnych z�bach i misternie wykonane �widry warte by�y maj�tek. Wszystkie narz�dzia pokryte by�y cieniutk� warstewk� srebra.
	M�czy�ni zabrali si� do pracy. 
	Wyszli z kaplicy po dw�ch godzinach, zm�czeni i jeszcze ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin