Niziurski Edmund - Nikodem - czyli tajemnica gabinetu.txt

(673 KB) Pobierz
Edmund Niziurski
Nikodem czyli tajemnica gabinetu
PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1970 r. Wydanie II. NaMad 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 11,9. Ark. druk. A-l 12,65. Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 82X104/32. Włocławek. Oddano do składania 23 października 1969 roku. Podpisano do druku i druk ukończono w     ma,u     1970     r.     Drukarnia
Z „ «icza w Krakowie, Wa-Wydawi»«a w                  „.„,.
dowick* 8- zal°
BIAŁA     NOGA     I
CHŁOPAK     Z
TARGÓWKA
I
Kiedy w środę przyjechaliśmy specjalnymi wagonami do Makolągwi na kolonie letnie, myśleliśmy, że jesteśmy w komplecie. Ale na drugi dzień, w czwartek, przybyło jeszcze dwu nadprogramowych osobników, którzy od razu wzbudzili sensację.
Pierwszy nazywał się Wąsik Eugeniusz. Miał głowę ogoloną na łysą pałę, był niepozornego wzrostu i nie przywiózł z sobą żadnego bagażu z wyjątkiem tekturowego pudełka po butach. Przez pierwszy dzień nie rozstawał się z tym pudełkiem i nosił je z sobą nawet na obiad i na apele. Dopiero kiedy pan kierownik Matys zwrócił mu uwagę, zaczął je zostawiać na sali pod poduszką. Oczywiście przy pierwszej okazji zbadaliśmy zawartość tajemniczego pudełka. Niestety, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że nie zawiera nic cennego. Nowe skarpetki, jakiś model odrzutowca, starą, sfatygowaną książkę z bajkami z serii „Poczytaj mi, mamo" oraz fotografię ładnej dziewczyny o dziwnej fryzurze. Pochi-chotaliśmy trochę nad tymi rzeczami, zwłaszcza nad fotografią, i odłożyliśmy wszystko na miejsce.
Drugi osobnik wzbudził jeszcze większą sensację, bo przyjechał z wielką białą nogą w gipsie. Był to rosły dryblas z pierwocinami wąsów pod nosem. Nazywał się Puchacki i liczył sobie już chyba z piętnaście lat albo więcej.
Podobno miał pojechać na wędrowny obóz harcerski, ale złamał nogę w zasnutych mgłą tajemnicy okoliczno-
3
ściach i na pocieszenie rodzice w ostatniej chwili zapisali go na te kolonie.
Typ ten ulokował się °d razu wygodnie ze swoją wielką nogą w łóżku pod oknem i wygłosił do nas małe przemówienie.
Oświadczył, że jest cjerpliwy i zgodny, ma tylko jedno życzenie. Żeby mu nikt nie wchodził między okno i łóżko i nie zasłaniał śvvjatła. Poza tym możemy robić, co nam się żywnie podoba. Hałas mu nie przeszkadza, możemy wyć i piszczeć ,jo woli, jego to nie wzruszy. Zresztą przywiózł z sobą specjalne koreczki douszne i w razie potrzeby będzie je wkładał do uszu. Sala go zupełnie nie obchodzi. Możemy sobie powyrywać nogi i ręce i poukręcać głowy, on sję nie będzie wtrącał. Tylko niech nikt nie próbuje wzywać jego pomocy, bo to daremne. On się z góry wyłącza i będzie czytał „Morderstwo na poddaszu".
Natomiast jeśli się ktoś nie zastosuje do jego skromnych życzeń i będzie szurał w jego kącie i zasłaniał mu światło, to on takiemu śmiałkowi da wycisk na uspokojenie, bo on, Puchacki, jest dobry, ale tylko do czasu.
To powiedziawszy skinął na Wąsika Eugeniusza, a kiedy Wąsik Eugeniusz się przybliżył, Puchacz — bo tak go od razu przezwaliśmy — jednym fenomenalnym chwytem przerzucił go sobie przez ramię i ulokował na sąsiednim łóżku z takim rozmachem, że aż sprężyny jękły, a Wąsik jeszcze dwa razy podskakiwał jak na trampolinie.
Olśnieni taką poglądową lekcją, przyjęliśmy życzenia Puchacza do wiadomości, staraliśmy się nie wchodzić mu w drogę i wkrótce zapomnieliśmy prawie, że Pu_ chacz jest na sali. РУ^ to zrozumiałe, bo tymczasem zaszły inne wypadki, któ*e odsunęły Puchacza w mroczny cień. Zaczęły się J^^owicie historie z ogrodem pana
4
Pieczaby. Żeby je zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, co to jest Makolągiew.
Makolągiew to mało dziś znana miejscowość wypoczynkowa, uroczo położona w Kaszubskiej Szwajcarii, niedaleko Kościerzyny, zaludniona przeważnie przez ogrodników i rybaków. Od paru lat w miejscowej szkole w miesiącach letnich organizuje się kolonie dla dzieci warszawskich. Ludność miejscowa nie jest zbyt zadowolona z tego faktu. Podobno kolonie odstraszają letników. Zresztą mieć do czynienia przez najlepsze miesiące w roku z dwoma setkami krzykliwych urwisów to zbyt uciążliwe dla spokojnych mieszkańców Makolągwi. Szczególne pretensje mają miejscowi ogrodnicy. Utarł się wśród nich pogląd, nadzwyczaj zresztą szkodliwy, że od czasu zainstalowania w miasteczku kolonii rośliny źle rosną, a nawet gniją. Na próżno pan Klapczyń-ski, najbardziej szanowany wychowawca kolonijny, tłumaczył, że w rzeczywistości sprawa ma się wręcz przeciwnie i że krzyk młodzieży sprzyja wzrostowi roślin. Na dowód cytował wyniki badań nad zastosowaniem ultradźwięków w ogrodownictwie oraz przytaczał znane doświadczenia hinduskie, pokazując zdjęcia z „Panoramy", gdzie widać było Hindusów w białych szatach, obchodzących dostojnie, z piszczałkami, plantacje.
Argumenty te nie trafiały do przekonania miejscowych badylarzy. Twierdzili oni, że doświadczenia hinduskie nie mają zastosowania w tutejszych warunkach. W tutejszych, pomorskich, warunkach biedne północne rośliny wymagają do wzrostu ciszy i skupienia, a od hałasu gniją.
Dla udokumentowania tego smutnego zjawiska najbliższy sąsiad kolonii, ogrodnik Pieczaba, zaraz na trzeci dzień od rozpoczęcia turnusu przybył do kierownictwa ze zgniłym burakiem i oświadczył ponuro, że nieszczę-
5
sny burak zgnił od wczorajszego krzyku kolonisty Wąsika Eugeniusza, któremu wpuszczono za kołnierz szczy-pawkę i który krzyczał z tego powodu tuż koło płotu jego, Pieczaby, posiadłości.
Niestety, trzeba z przykrością stwierdzić, że młodzież nie ułatwiła panu Klapczyńskiemu jego niewdzięcznego zadania i nie pomogła mu ułożyć przyjaznych stosunków z ogrodnikiem Pieczabą.
Na drugi dzień zjawił się on powtórnie w kancelarii, tym razem o wiele bardziej wzburzony, ze skargą, że chłopcy z kolonii wdarli się wieczorem do jego ogrodu i objedli mu niedojrzałe papierówki z drzewa. Pan kierownik Matys i pan Klapczyński nie chcieli dać wiary temu oskarżeniu. Nie zauważyli, by którykolwiek z chłopców oddalił się wieczorem z kolonii, a już zupełnie nie wierzą, by któryś z nich złakomił się na niedojrzałe jabłka, ponieważ otrzymują pod dostatkiem wiśni, truskawek i malin podczas każdego posiłku i zapotrzebowanie organizmu młodzieży na witaminy jest w pełni zaspokajane.
— Panowie ich jeszcze nie znają — rzekł posępnie ogrodnik Pieczabą. — Oni właśnie dlatego łakomią się na jabłka, że są zielone. Młodzież lubi kwas. Ja jeszcze schwytam tych łobuzów na gorącym uczynku i przyprowadzę tu za ucho. Wtedy się panowie przekonają.
Nikt jakoś nie wierzył, by mogło dojść do tego, toteż wszyscy byli zaskoczeni, kiedy już następnego dnia Pieczabą pojawił się znowu, ciągnąc ze sobą za ucho ni mniej, ni więcej, tylko... Wąsika Eugeniusza we własnej osobie. Właściwie nie było to od razu takie pewne, ponieważ oblicze delikwenta stało się dziwnie pucołowate, a jego nos upodobnił się do pomidora. Więc kiedy Pieczabą oświadczył, że to Wąsik Eugeniusz, pan Klapczyński zaprotestował stanowczo. Dopiero bliższe oględziny, a zwłaszcza zidentyfikowanie ogolonej na zero głowy,
6
doprowadziły do stwierdzenia tej smutnej okoliczności, że stojące przed wychowawcami żałosne indywiduum jest jednak Wąsikiem Eugeniuszem. Lecz skąd ta niezwykła pucołowatość?
Dopiero Pieczabą wyjaśnił, że to od pszczół. Wąsik podebrał mu miód z pasieki oraz kilka jajek z kurnika, a także prawdopodobnie wydoił krowę Łaciatą, ponieważ Łaciata nie dała ani kropli mleka na południe.
— Tak się obżarł łobuz, że nie mógł uciekać — zakończył Pieczabą — schwytałem go między krzakami
agrestu, jęczącego i trzymającego się za brzuch. I agrest też musiał żreć.
Wtedy wszyscy wychowawcy zaniemówili. Nie wiedzieli zupełnie, co powiedzieć. Oskarżenia były miażdżące i nie dające się w żaden sposób odeprzeć. Z drugiej strony ohydna żarłoczność Wąsika Eugeniusza przechodziła wszelkie pojęcie.
Zażądano od niego wyjaśnień. Wąsik, ledwie żywy i wciąż trzymający się za brzuch, zaprzeczył gołosłownie oskarżeniom. Jąkając się tłumaczył, że puszczał model odrzutowca i samolot wpadł mu do ogrodu Pieczaby, więc przelazł przez płot i szukał w ogrodzie. W trakcie poszukiwań napadły go pszczoły i pokłuły. A boleści brzucha dostał od tego, że na obiad objadł się owocami, a on „nie był zwyczajny do owoców", i na dodatek wypił dużo zimnej wody. A poza tym, jak uciekał przed pszczołami, to nadział się na wystającą gałąź. A jabłka, miód i jajka ukradł kto inny. Kto, on nie wie.
Rzecz jasna, nikt nie uwierzył tym bzdurnym tłumaczeniom, a wykrętne odpowiedzi jeszcze bardziej rozgniewały wychowawców.
Pan Klapczyński długo przepraszał pana Pieczabę, obiecywał, że podobny wypadek już się nie powtórzy i że Wąsik Eugeniusz zostanie przykładnie ukarany. Żeby ułagodzić jakoś Pieczabę, chciał go częstować herbatą, ale Pieczaba roześmiał się tylko pogardliwie na widok herbaty, powiedział: „Za kogo pan mnie ma. Pan mnie na to nie weźmie", i wyszedł nieprzebłagany, grożąc, że pójdzie na milicję.
Wąsik za karę nie poszedł się kąpać do jeziora i obierał ziemniaki na obiad, ale zasłabł przy tym obieraniu ziemniaków i dostał gorączki.
Pan kierownik powiedział, że to z przejedzenia i że Wąsik najlepiej sam siebie ukarał.
s
Przez następne dwa dni był spokój, może dlatego, że Wąsika wciąż bolał brzuch. Wezwano lekarza. Lekarz bardzo zaniepokoił się stanem Wąsika i kazał zaaplikować mu zupełną głodówkę, a nadto w zamkniętym pomieszczeniu odizolować od chłopców, ponieważ zachodzi obawa, że Wąsik nabawił się tyfusu brzusznego albo zaraźliwej czerwonki.
Pan kierownik polecił więc zamknąć Wąsika Eugeniusza w małym pokoiku na poddaszu. I tam go trzymano o głodzie, karmiąc tylko jakimiś pastylkami czarnymi i białymi na przemian i pojąc litrami wywaru z czarnych jagód.
Chłopcy wracający znad jeziora widzieli w oknie nieszczęsną, napuchłą twarz więźnia i pokpiwali z niego wykrzykując:
—  Schowaj się, Wąsik, bo cię pszczoła ukąsi! Wąsik przygryzał wtedy napuchłe wargi i cofał się
szybko w głąb pokoju, ale gdy tylko prześladowcy znikali, znów wystawiał głowę i wyglądał przez okno. Od rana do wieczo...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin