Böll Heinrich - OPIEKUŃCZE OBLĘŻENIE.doc

(1283 KB) Pobierz
Heinrich Böll

 

Heinrich Böll

Opiekuńcze oblężenie

przełożyła

Małgorzata

Lukasiewicz

 

 

 

Tuż przed zakończeniem obrad, przed wyborami, jeszcze w trakcie ostatniego, decydującego posiedze­nia, strach nagle się ulotnił. Jego miejsce zajęła cieka­wość. Nieuniknionych wywiadów udzielał już pogod­nie, zdumiony, jak szybko zdołał wzbogacić swoje słpwnictwo: wzrost, rozmach, porozumienie, autono­mia taryfowa, zgodność interesów, retrospektywa, perspektywa, nawiązanie do wspólnej płaszczyzny star­tu; mógł przy tym dyskretnie wplatać elementy auto­biograficzne, napomknąć o swym udziale w tworzeniu demokratycznej prasy, o zaletach i niebezpieczeńs­twach koncentracji, o nieocenionej roli robotników, a nawet związków zawodowych; walczymy nie przeciw, sobie, ale ramię w ramię. Niejedno z tego, co mówił, brzmiało nawet dla niego samego dość przekonująco, choć przenikliwe analizy Rolfa i ponure przepowiednie Kortschedego wydawały mu się, mimo diametralnie różnych założeń, coraz bardziej prawdopodobne. Z przyjemnością zatrącał o historię, ba - wręcz o historię sztuki, katedry i Menzel, Bismarck i van Gogh, którego społeczna, a być może w zalążkowej formie zgoła socjalistyczna energia i misjonarski zapał znalazły osta­tecznie ujście w sztuce; Bismarck i van Gogh jako ludzie tej samej epoki; krótkie, refleksyjne uwagi na ten temat ubarwiły nieco suche wypowiedzi z zakresu ekonomii i polityki gospodarczej, jakich odeii oczeki­wano. Odnajdował znowu ową z pozoru tylko improwi­zowaną elokwencję, która ponad czterdzieści lat temu tak mu się przydawała na seminariach u Trucklera; tę elokwencję mógł potem wykorzystywać na licznych zebraniach redakcyjnych, w życiu politycznym jednak do tej pory zawsze go zawodziła.

To, co mówił, improwizował, szło niemal automa­tycznie, seryjnie, nie zaprzątając uwagi; mógł myśleć o czymś innym, dociekać, kiedy nagle ulotnił się strach; prawdopodobnie w momencie, gdy sobie uświadomił, że może zostać wybrany, ten wybór zaś wyniesie go na pozycję, gdzie strach musi się spotęgować i-tak myślał, udzielając znowu jakiegoś, którego to już? wywiadu - czuł instynktownie, że lepiej będzie nie bać się wcale niż bać się jeszcze bardziej. Żadnego już strachu, tylko ciekawość; ten miesiącami przytłaczający strach o własne życie, o życie Käthe, o życie Sabiny i Kit ulotnił się. Oczywiście dopadną go, może nawet wykończą, i została już tylko napięta ciekawość: kto i w jaki sposób, to zaś, co czuł w stosunku do Sabiny, uległo zmianie: zamiast strachu troska. Jeśli chodzi o córkę, miał powody do troski

W ostatnich miesiącach strach złączył się niemal całkiem ze sprawami techniki bezpieczeństwa. Na troskę nie było miejsca: teraz nie czuł już strachu przed czymś, ale strach o-o Sabinę, także o Herberta, najmniej o głupstwa, jakie wyprawiała Käthe, oraz - ku swemu zdumieniu - o Rolfa. Żarliwa pobożność Sabiny zawsze go niepokoiła, budziła też trochę zazdrości, a

ten Fischer, jego zięć, na którego chłopięcy sposób bycia wszyscy dali się nabrać - wszyscy prócz niego, to musiała przyznać nawet Käthe: wszyscy prócz nie­go - nie był dla niej odpowiednim partnerem. Dopiero pomysłowość, z jaką sprzedawał Sabinę i dziecko, otworzyła wszystkim oczy. Jeśli chodzi o pieniądze, Käthe powinno się po prostu oddać pod kuratelę: rozdawała na prawo i lewo, na sobie też nie oszczędza­ła-i kiedyś, obawiał się, że już bardzo niedługo, okropnie wpadnie.

Wszystko to przelatywało mu przez głowę, gdy podtykali mu mikrofony jak ręczne granaty, reflektory świeciły oślepiająco; Amplanger dokładnie skoordyno­wał wywiady, ustalił terminy, troszczył się o wodę mineralną i kawę, trzymał w pogotowiu wodę koloń- ską - sunęło dwoma torami i nie wytrącały go z równo­wagi nawet drażliwe pytania dotyczące rodziny. Pod­czas gdy „z tyłu głowy” pod pokrywą technicznego strachu odnajdował troski, przednim torem biegła myśl, czy można mówić ewentualnie o „zatroskanej ufności”, a tamci bez żenady wypytywali o Rolfa, Weronikę, Hołgera i nawet o Heinricha Bewerloha (czyżby jeszcze nie wiedzieli, że ma już drugiego wnuka imieniem Holger?). Okazał szczere i głębokie poruszenie losami Weroniki, nie dał się sprowokować do pótępienia Rolfa, choć wszyscy właśnie tego od niego oczekiwali, uznał jego błędy, podkreślił fakt, że Rolf poniósł karę, przyznał się też do poważnej, głębokiej troski o Holgera (starszego, o młodszym Holgerze jednak najwyraźniej jeszcze nie wiedzieli).

Ta dwutorowość, którą dałoby się też może nazwać schizofrenią środków przekazu, poczęta go bawić:

można było w ten sposób seryjnie odbębniać odpowie­dzi na drażliwe pytania i jednocześnie myśleć o Sabinie, która musiała doznać jakiegoś wstrząsu - prawdopo­dobnie z powodu Kohlschródera, jakżeby inaczej - i z jeszcze większym przejęciem, z jeszcze większym zapa­łem oddawała się kultowi Matki Boskiej. Niełatwo było, rzucając do mikrofonów pozornie improwizowane, przetykane delikatnym kaszelkiem staccato, rozstawać się z marzeniem, które przez długi czas i wciąż jeszcze hołubił: Kit jako młoda dziewczyna albo kobieta w Zameczku, w parku, przechadzająca się po alejkach, karmiąca kaczki, w oranżerii - nie mógł się zdecydować na ostateczne przerwanie tego filmu, tego marzenia, tego spektaklu, który według miażdżącej przepowiedni Kortschedego nigdy się nie odbędzie - Kit nie będzie nigdy, nawet jako dziesięcioletnia dziewczynka, prze­chadzała się po Zameczku, nie będzie tu mieszkała, nigdy.

Tymczasem zgromadzeni rozchodzili się powoli, dopijano ostatnie kieliszki, szoferzy wynosili walizki na dziedziniec, członkowie zarządu pociągali wystygłą kawę, dyskretnie wyrażali swój aplauz, jeśli akurat zakończył ich zdaniem pomyślnie jakiś szczególnie ważny wywiad, a Pliefger, jego poprzednik, nie omie­szkał podejść do niego między dwoma wywiadami, szybko, jak zwykle protekcjonalny (była to protekcjo- nalność imperium stali wobec imperium prasy, nie osobistej natury, tylko branżowa) i tak szczerze zasko­czony, że było to niemal obraźliwe, jakby go uważali za

sklerotycznego staruszka, serdecznie wręcz uścisnął mu dłoń i powiedział:

-              Robi pan to wspaniale, mój drogi, wręcz znakomi­cie, możemy sobie dodatkowo gratulować pańskiego wyboru.

A Kliehm, człowiek Zummerlinga, okazał zdumienie jego elokwencją w taki sposób, że zakrawało to już doprawdy na afront.

Czy na twarzy Bleibla istotnie malowało się coś w rodzaju zawiści? A w każdym razie zaskoczenia łatwoś­cią, z jaką spełniał te obowiązki, nieoczekiwaną pogodą, gdy Bleibl spodziewałby się raczej przygnębienia, obaw

i              zająknień, skoro udało mu się go „wywindować” - tak to publicznie określił - dokładnie tam, gdzie chciał, na pozycję najbardziej zagrożoną, na najniebezpieczniej­sze stanowisko, które, jak powszechnie sądzono, nie mogło mu odpowiadać, do roli, której, jak powszechnie sądzono, nie będzie umiał sprostać, on, szybko się starzejący, ideologicznie chwiejny Fritz Tolm, „trzcina na wietrze”, słabeusz, mięczak, uczuciowiec wśród członków zarządu, w niejasny sposób rodzinnie „jakoś” powiązany z „tamtymi”-łatwy cel ataków.

Bez wątpienia: Bleibl był zaskoczony, deliberował, czy aby słuszne było wysunięcie jego kandydatury, rzucenie pośród zebranych, wymęczonych do szczętu trzygodzinnymi debatami, jego nazwiska, gdy od­trącono już tylu, którzy by nie odmówili: akurat Tolm.

Zajeżdżały kolejne samochody, wynoszono kolejne

walizki, kierowcy biegali zaaferowani, funkcjonariusze bezpieczeństwa przemieszczali się, ekipy telewizji i radia pakowały manatki, szczękały naczynia, butelki układano w skrzynkach, i w tym momencie, gdy środki masowego przekazu dostały już swoje, przyszło mu do głowy, że w czasie konferencji prasowej nie był jeszcze tak całkiem odprężony, niemal radosny, tak swobodny w swoich wypowiedziach, oba tory myślowe nie biegły jeszcze tak równo jeden obok drugiego, krzyżowały się ze sobą - teraz musiał zaryzykować papierosa: zaciągał się z rozkoszą, niemal chciwie, przez chwilę czuł się młody, jak kiedyś, gdy jako student po szczególnie nudnym seminarium, jako młody oficer po udanym odwrocie sięgał po papierosa; i zaraz przyłapał go młody bezczelny fotograf kręcący się tu jeszcze w poszukiwaniu łupu: jak wyciąga z kieszeni pogniecioną paczkę, wyjmuje papierosa, zapala, własnoręcznie, bo nikt nie podbiegł, żeby mu podać ogień, i nie wąt­pił - tyle przecież jeszcze znał się na dziennikarstwie, tyle się przecież zdołał nauczyć, choć niektórzy* ba, wszyscy ciągle mu wytykali, że wprawdzie „siedai w branży, trzyma branżę, ale nie jest z branży i nic z branży nie kapuje” - nie wątpił, że te migawki zrobią karierę: siwowłosy, pełen godności, znany z sympatycz­nego usposobienia nowy prezes, ten robiący cokolwiek niepoważne wrażenie starszy pan, któremu c?egoś brakowało do prawdziwej statecznej powagi, o lekko zmierzwionych włosach, ubrany poprawnie, a przecież odrobinkę niedbale, odprężony, mimo grożącego mu najwyższego niebezpieczeństwa, stał sobie z papiero­sem w ustach, niezupełnie odpowiednio do swej god­ności, a już zupełnie nieodpowiednio do swego nowego

stanowiska, z pogniecioną paczką papierosów, z dosyć złachanym pudełkiem zapałek w ręku, zwycięz­ca-choć przecież to Bleibl go zwyciężył.

Bleibl osiągnął to, czego pragnął: wypchnął go na samą górę, gdzie nie będzie miał chwili spokoju, odpoczynku, wytchnienia, prywatnego życia; będzie zaszczuty na śmierć, na śmierć udręczony ochroną, skrajnie zagrożony, 9 przecież właśnie teraz odkrył ową dwutorowość, w ciągu tych dwóch godzin odnalazł znowu swoje prywatne życie: dzieci, wnuki, KSthe i nie bał się przemówień, które będzie musiał wygłaszać, konferencji prasowych, które będzie musiał prowadzić, wywiadów, których będzie musiał udzielać. Najwidocz­niej nagromadziło się w nim więcej, niż sam kiedykol­wiek przypuszczał; myśli, których nigdy nie wypowia­dał na głos, poglądów, które wystarczało teraz wyrecy­tować, gotowych sformułowań, które leżały seriami w zasięgu ręki: dziennikarze mogą pytać, o co zechcą, ci napastliwi i ci wiemopoddańczy, oraz mieszańcy obu rodzajów, i nawet jeśli nie jest z branży i nigdy do niej naprawdę nie należał, to jednak na dziennikarzach się zna i zawsze wolał tych napastliwych od tych wierno- poddańczych - od dwudziestu trzech lat jest naczelnym „Gazetki”, od dwudziestu trzech lat widzi, jak przy­chodzą i odchodzą, jak idą w górę i lecą w dół, całkiem dobrze się z nimi dogadywał, chociaż nigdy nie pojął, na czym polega dziennikarstwo, i mogli mu na konfe­rencjach wciąż na nowo wbijać do głowy, że „dzienni­karstwo” to od „dziennik”, a „dziennik” od „dzień”-chodzi o to, by być na bieżąco, z dnia na dzieri, wypowiadać słowa sunące przednim torem świa­domości wobec mikrofonów, kamer i zaostrzonych

ołówków, i tego się nauczył w momencie, gdy nagle ustąpił strach o własne życie.

Znowu, jak zawsze, wysunięto także kandydaturę Kortschedego, który tym razem nie przyszedł, i znowu mówiło się dosc wyraźnie o jego „skłonnościach”, ze względu na które nie nadawał się na ten urząd, „absolutnie się nie nadawał, mimo niewątpliwych talentów”.

Oczywiście Bleibl musiał do niego podejs'ć, gdy tymczasem Amplanger trzymał się z tyłu; Bleibl, który naprawdę miał prostacką twarz, wręcz „mordę”, i prostackie ruchy, postarzały, a mimo to tchnący mło­dzieńczym wigorem, jak ktoś, kto nie jest bożyszczem kobiet, tylko po prostu miewa liczne przygody z kobietami Dziwne było widzieć po raz pierwszy od trzydziestu pięciu lat Bleibla prawie zakłopotanego, w każdym razie zaskoczonego, aprobujące skinięcie gło­wą, a potem, mimo wszystko, cios z całkiem nieocze­kiwanej strony.

-              Więc przychówek u Fischerów, i trzeba dopiero zajrzeć do działu sportowego w jednej gazecie, do towarzyskiego w drugiej, żeby się dowiedzieć, nic nam nie wspominałeś, nawet Kźthe, jak jej to powiedziałem, była zaskoczona.

Bleibl przyczaił się, oczywiście zaraz się zorientował, że on też o niczym nie wie. Sabina w ciąży? Nikt mu nic nie mówił, czyżby jakaś niewyraźna sprawa, jakieś płotki i czyżby żaden reporter nic o tym nie wiedział i nie zapytał: „Z jakimi uczuciami oczekuje pan następ­nego wnuka w rodzinie Fischerów”? Czuł, że za tym stwierdzeniem, za tym pytaniem Błeibla coś się kryło, coś, o czym nie wiedział

-              Gratuluję, z obu okazji: tego występu tutaj, wyszło świetnie, będę chyba musiał częściej przeglądać dział kulturalny, żeby ci w przyszłosci dorównać, i wnuka. Więc to za cztery miesiące. Wszystkiego najlepszego.

Wszystko skończyło się nadspodziewanie szybko, Käthe nie wróciła jeszcze od Sabiny; w czasie posiedzeń albo konferencji zawsze się wynosiła, tylko przy popo­łudniowej kawie albo herbacie odgrywała na krótko panią domu, podawała własne wypieki, placuszki i ciasteczka, miała słabość do ptifurów, piekła je w swojej pięknej kuchni, robiła to wszystko w miły sposób, sympatycznie, tak że nie wyglądało to tylko na spełnie­nie obowiązku, gawędziła z panami, troszczyła się o sekretarki, które ją najwidoczniej szczerze lubiły i prosiły o przepisy i rady.

-              Że też pani to się zawsze tak udaje.

Jeżeli na kilka godzin wpuszczano do klauzury małżonki, zapraszała je na górę, na herbatę, ploteczki i likier, czasem nawet prezentowała swoją garderobę, wysłuchiwała ochów i achów na swoją czes'ć, mówiła o dzieciach, wnukach, projektowanych podróżach, tak samo podejmowała przyjaciółki tych panów, które wobec niego nazywała bez żenady kochankami, była dla nich miła, natychmiast wzbudzała zaufanie, przyjaciół­kom dodawała nawet otuchy, gdy te byłe stewardessy, sekretarki albo ekspedientki, nie przyzwyczajone do „salonów”, czuły się niepewnie. Nie dawała sobie robić krzywdy i ucinała krótko, gdy zanosiło się na uszczy­pliwości pod adresem Rolfa, Kathariny, Weroniki albo Holgera Pierwszego, broniła Herberta, który miał opinię pomyleńca, nie tolerowała złośliwych napomknień o swoim siedmioletnim wnuku, któ­

rego obecne miejsce pobytu nie było nikomu znane.

-              Ta pani, aktualna przyjaciółka pani syna, Katha­rina, to komunistka, prawda?

A Käthe odpowiadała:

-              Tak, chyba tak, ale wolałabym, żeby pani sama ją o to zapytała, nie lubię dawać ludziom politycznych etykietek.

Z zimną krwią przyjmowała także uwagi o wyskokach swego zięcia Erwina i aluzje do życia Sabiny; nie robiło na niej żadnego wrażenia, *e funkcjonariusze bezpie­czeństwa pilnują jej w korytarzy, na balkonie i w przestronnej spiżami

Brakowało mu teraz Käthe. Jeżeli Sabina spodzie­wała się za cztery miesiące dziecka, to musi być gdzieś już w piątym miesiącu-i nikt mu nic nie powiedział. Gdy Bleibl rzucał swoje złośliwe uwagi - bez względu na to, czy chodziło o Rolfa, o Katharinę, Herberta czy Holgera Pierwszego - jedno przynajmniej było pewne: nigdy nie przekręcał faktów. Jeżeli mówił: „za cztery miesiące”, to za cztery miesiące, nawet jeśli sama Sabina nie mogła tego tak dokładnie wiedzieć. Wszys­tkie te wiadomości pochodziły ze źródeł Zummerlinga, a ci już nie tylko trzymali rękę na pulsie wydarzeń, trzymali rękę także na łonach co bardziej znanych dam, wiedzieli lepiej, kiedy wypada okres, niż sama zainte­resowana, byli to szczególnego rodzaju znawcy przed­miotu, wypytywali chyba pokojówki i aptekarzy, praw­dopodobnie przeszukiwali kubły z odpadkami, grzebali w lekarskich kartotekach, na pewno podsłuchiwali rozmowy telefoniczne, wszystko w służbie opinii

publicznej. Käthe przecież by mu powiedziała, gdyby sama wiedziała, i pozostawało zagadką, dlaczego Sabina to przed nimi ukrywa. Jeżeli Bleibl wyczytał to w wiadomościach sportowych, musiało to mieć coś wspól­nego z jazdą konną; nic chciał od razu zrobić tego, na co miał największą ochotę - pobiec do telefonu i zadzwo- ‘ nić. Najchętniej poszedłby teraz na górę do Käthe i wypił z nią herbatę. Byl pewien, że Käthe nie pozwoli sobie na żadne kpiny w związku z jego wyborem, jeżeli - nigdy nie mógł się w tej kwestii zorientować - w ogóle zdolna była do kpin; oczywiście dowie się o wszystkim przez radio albo u Sabiny z telewizji, będzie raczej skłonna do obaw niż do kpin, wie przecież, że Bleibl chce go nie tylko zastraszyć, Bleibl chce go po prostu zniszczyć.

Zgiełk w sali wreszcie się skończył, radio, telewizja i prasa wyniosły się, mógł na chwilę przysiąść, nie ryzykując, że stanie się celem obiektywów, czul, jak zmęczenie pokrywa mu twarz niczym siatka pajęczyny, czuł po prostu, jak zmarszczki się pogłębiają, wyczer­panie po pociesznej i męczącej zabawie w dwutoro­wość, a nie powinien tak zaraz znowu sięgać po papierosa. Nie znosił użerania się z Grebnitzerem, swoim lekarzem, a Amplanger na pewno zda mu relację: trzy w czasie obrad, jednego po jedzeniu, jednego po konferencji prasowej. Amplanger został bez sprzeci­wów i bez dłuższej dyskusji ponownie wybrany sekre­tarzem i choć wywodził się z jego własnej stajni - zdobył ostrogi w „Gazetce’' u boku swegoojca, w „Gazetce” i na „Gazetce” zrobił karierę - on, Tohn, nigdy nie był

do końca pewien, czy Amplanger nie jest człowiekiem Bleibla lub zgoła Zummerlinga. Sympatyczny, wy­kształcony, układny, rzadko tylko okazywał, jaki naprawdę jest twardy, a najwyraźniej okazywał to wtedy, kiedy się uśmiechał: twardszego uśmiechu, uśmiechu, w którym, by tak rzec, słychać było zgrzy­tanie zębów, Tolm nie znał. Cała rodzina Amplangerów się uśmiechała, jego żona, jego czworo dzieci, a złośliwi twierdzili, że niebawem zacznie się uśmiechać także jego pies, kot i papużki. Ludzie znali ten uśmiech Amplangeja i bali się go; jako szef personalny „Gazet­ki” Amplanger budził postrach; było jeszcze wtedy kilku pracowników z pierwszego okresu, z którymi mógł swobodnie rozmawiać, i ci odpowiadali mu, że krąży powiedzonko: jeżeli Amplanger się us'miecha, to koniec z tobą.

Czy i Amplanger był teraz zmęczony, zanadto zmę­czony, żeby się uśmiechać?

Miał niemal ludzki wyraz twarz, kiedy usiadł obok niego i patrzył na park, miał nawet wygląd a lekka zmiętoszony, widać to było po białym kołnierzyku koszuli, chyba się spocił, fryzura trochę w nieładzie, robił „zupełnie ludzkie” wrażenie, gdy rzekł:

-              Niech pan sobie jeszcze zapali, nikomu nie powiem.

Tolm jednak potrząsnął głową i spytał tylko:

-              Co to za historia z moją córką i z tą wiadomością w prasie, że jest w ciąży?

-              Pańska córka Sabina zrezygnowała z treningów przed mistrzostwami i stąd wzięły się spekulacje, każę to najdokładniej zbadać, ja także byłem zdziwiony informacjami pana Bleibla. Ale teraz, jeżeli wolno mi się

wtrącić, powinien się pan trochę położyć. Mamy za sobą wariacki dzień, mnie to też wykończyło, i jak tylko będę pewien, że pan jest już u siebie na górze, pójdę do domu. Jeśli pan pozwoli: fantastycznie poradził pan sobie z dziennikarzami, po prostu fantastycznie.

-              Czy mam już jutro pracować, to znaczy już jutro w biurze?

-              Nie, dopiero pojutrze musimy zrobić małą uroczy­stość, coś w rodzaju przyjęcia dla urzędników i robot­ników - większość szefów działów zna pan przecież. Nie, jutro jeszcze nie.

-              Ja sobie tu jeszcze trochę posiedzę, może pan spokojnie iść do domu, i proszę pozdrowić ode mnie swoją żonę i dzieci.

-              Nie muszę chyba panu tłumaczyć, że wszystkie środki bezpieczeństwa, które dotyczyły do tej pory pana Pliefgera, przechodzą teraz na pana. Pan Holz- puke objas'ni panu szczegóły, jeśli pan sobie będzie życzył - chciałby to zrobić osobiście, choć ja oczywiście także mógłbym to zrobić, ale nie chcę go urazić. Jeśli więc mogę założyć, że w tej sytuacji bez mojej pomocy, co może by panu ciążyło, uda się pan do swego mieszkania, to chciałbym się pożegnać.

-              Dziękuję i do widzenia-więc pojutrze.

Najchętniej zaraz by poszedł, pieszo, przez dziedzi­niec, po moście, aleją do wsi, powoli do domu, az do kościoła, usiadłby na chwilę, może by się nawet pomodlił, potem zapukałby do Kohlschródera, wpro­siłby się na kawę i pogadał, o świecie, o Bogu nie, bo najmniej chętnie rozmawiał z Kohiscbróderem o Bogu,

pewnie dlatego, że Kohlschröder byl księdzem. Zatrzy­małby się przed swoim rodzinnym domem, od niedawna wyłożonym azbestowymi płytami, półtorapiętrowym, gdzie nadal mieszka nauczyciel, miody, z samochodem i żoną w dżinsach, który zbudował sobie garaż, a ogród warzywny przerobił na trawnik, gęsty, zawsze gładko przystrzyżony trawnik, na którym walały się kolorowe plastykowe zabawki jego dwojga dzieci. Do tej pory powstrzymywał się, i zamierzał powstrzymać także się na przyszłość i nie prosić o pozwolenie obejrzenia domu wewnątrz: dwie pochyłe izdebki na poddaszu, na dole bawialnia, kuchnia i komórka na narzędzia, w piwnicy pralnia i spiżarka; wszystko to zostało na pewno unowocześnione i zastanawiał się, gdzie urządzili sobie łazienkę, na dole czy na górze. Przypomniałby sobie rodziców i brata Hansa - wszyscy już nie żyli, rodzice pochowani tutaj, brat daleko, bardzo daleko, jeżeli w ogóle było jeszcze co chować. Celny strzał. Organy Stalina. Kiedyś' musi się wybrać na cmentarz, co Käthe często robiła, a potem jechała do Neu-Iffenhoven, żeby w drodze powrotnej odwiedzić przeniesiony tam grób swoich rodziców - zabierała ze sobą kwiaty, kupowała miedziane pojemniki na znicze, u młodych rzeźbiarzy zamówiła nagrobne pomniki, które znal tylko z projek­tów: symbolika róży i krzyża, w marmurze, dla obu par prawie identyczne, z niewielkimi różnicami, on jednak nie lubił chodzić na cmentarz, nigdy nie lubił, na pogrzeby także nic, co u niektórych jest prawdziwą namiętnością.

Pomyślałby o mlecznej zupie, której smaku już nigdy potem nie odnalazł, ani w czasie wojny, ani w czasie pokoju, i nawet Käthe, która gotowała wyborne zupy,

nigdy nie zdołała tego smaku odtworzyć - chociaż jej setki razy tłumaczył, co się na tę zupę składało: te wyspy z białka, ten leciutki-u Käthe zawsze za mocny - smak cukru waniliowego i szczególna, najwi­doczniej niepowtarzalna konsystencja, zupa Käthe była zawsze za gęsta albo za rzadka; oczywiście nie znał przepisu, przypominał sobie tylko smak-i właśnie tego smaku nie można było odnalez'c, podobnie jak zapachów, które się kiedyś, jakiegoś wieczoru czu­ło - na przykład bijący z podwórza zapach jesiennych liści w Drez'nie, gdy leżał z Käthe w przygodnej kwaterze.

Najbardziej wyraziste było wspomnienie sobót: po spowiedzi kąpiel, w cynkowym szafliku w pralni, po kąpieli zupa, chleb z margaryną, w dobre dni kakao, wspomnienie spowiedzi nie psuło w najmniejszym stopniu wspomnienia smaku zupy. Zatrzymałby się także pod domem Putzów, przed Kelzami, i zastana­wiałby się, choć wiedział dorze, że tego nie zrobi, czy nie wejść i nic przywitać się z Anną Putz, (wiedział, że nosi teraz nazwisko Kommertz) albo z Bertą Kelz (nie wiedział, jak się teraz nazywa); po prostu wejść, powiedzieć dzierf dobry i spojrzeć w twarze tych starych kobiet. Na pewno byłyby skrępowane, bo mieszkał teraz w Zameczku i był tak wpływową osobistością. Szukałby w ich twarzach dziewcząt, w których ponad pięćdziesiąt Jat temu kochał się do szaleństwa, w Bercie, jak miał trzynaście lat, w Annie, jak miał czternaście, pierwsza miała jasne włosy, druga ciemne, oczy, piersi, nogi, włosy tych dziewcząt - ła?ił za nimi,

skradał się, usiłował je pocałować, dotknąć piersi, pogłaskać po nogach, nie obrażały się, były tylko znudzone, to samo robili przecież inni chłopcy, były do tego przyzwyczajone, a jeszcze nie dość zainteresowane całą sprawą, żeby go uwies'ć, jak potem Gerlinda Toimshoven - i nigdy nie wiedział, co ma odpowiedzieć przy konfesjonale na to osobliwe pytanie: „sam czy z mnymiosobami?”, ksiądz Nuppertz zdawał się nie mieć wątpliwości, że u chłopca w' jego wieku jedno z dwojga musi wchodzić w grę; czy to znaczyło, że ,,z innymi”, kiedy biegał za dziewczyną i starał się ją złapać, albo rylko - a na to czasem pozw alały i obydwie bywały przy tym zachwycająco, prawie poetycznie zdziwione - po­patrzeć im w oczy; długo i głęboko, trzymając-obie­cywał to uroczys'cie - ręce przy sobie. Czy to znaczyło, że „z innymi”, kiedy patrzył dziewczynie w oczy i szukał - czego? I co znajdował? I to nieznośne pytanie Nuppertza, czy nie „dotykał się” w czasie sobotniej kąpieli, i że lepiej byłoby unikać zbyt gorącej kąpieli, a najlepiej kąpać się w kąpielówkach; to dopiero napro­wadziło go na pomysły, które przedtem w ogóle nie przychodziły mu do głowy. Nigdy tego w sobie nie przyzwyciężył, nie poszedł więcej do spowiedzi, i wspomnienie późniejszych sobót pozostało niezmącone (i grozą przejmowała go myśl, że biedna Sabina przy­jechała niedawno z własnej woli, żeby się wyspowiadać u Kohlschródera, akurat u Kohlschródera!), już tylko kąpiel i zupa mleczna, zarumieniona twarz matki nad kuchenną płytą, Hans, który podsuwa mu swoje kakao - Hans na ogól wychodził i gdzieś tam częstowali go czymś innym, lepszym niż kakao!-ojciec, którego na szczęście przeważnie nie było w domu, wyruszał na

rowerze i z plecakiem w poszukiwaniu tanich gruntów, miał chorobliwy manię posiadania, udziału w tej ziemi, choćby to były zabagnione, porosłe sitowiem łąki zrujnowanych chłopów. Ojciec, który chciał mieć zie­mię i nie był wcale człowiekiem łagodnym, był suro­wym, znienawidzonym nauczycielem, ponadto wegeta- rianem, jez'dził po okolicy na rowerze i z plecakiem, kolekcjonował ziemię, pożądał ziemi, ciułał morgi i metry kwadratowe, doszedł w końcu do kilku hektarów nieużytków, grzebał w starych dokumentach, zbierał wyciągi z ksiąg katastralnych, listy ziemskie, wszystko notarialnie pos'wiadczone; suchoty, śmierć-(a jednak te parę hektarów ziemi w okolicach Iffenhoven, Bliick- hoven i Hetzigrath trochę ułatwTiło matce życie po wojnie, wymieniała grunty na jedzenie, dzień w dzień zamieniała tę ziemię na mleko, masło i kartofle, potem, gdy w tych stronach zaczęto kopać, chłopi dostali stokrotnie więcej). Dzieci we wsi odetchnęły z ulgą, gdy ojciec umarł, także Anna Piitz i Berta Kelz, a jeszcze bardziej chłopcy, którzy dzis' jeszcze jako dziadkowie opowiadają wnukom o okropnym nauczy­cielu Tolmie, o którym nie było nawet wiadomo, czy był „przynajmniej katolikiem”, „dobrym” katolikiem, chodził wprawdzie do kościoła i dbał o porządek, ale nikt nie widział, żeby kiedykolwiek przystępował do spowiedzi albo do komunii, ani tu, ani w okolicznych wsiach, gdzie czasem spędzał niedziele, jeździł rowe­rem, z plecakiem i odrob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin