Balzac Honoré de - Gobseck.pdf

(310 KB) Pobierz
903045453.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
HONORÉ BALZAC
 
Gobseck
ł.  -żń
oo co e eoe
sskc cok koe ee ese k s e k
s oe c eck k oo ek ke o
b ee De viris o k se c s sok
ocs coe s k e o oo eecke k c
e s e cb se oo s e eoc soe sko
s eoc k se e s koe sko
e c
W zimie roku  na , o pierwszej po północy, w salonie wicehrabiny de Gran-
dlieu znajdowały się jeszcze dwie osoby nienależące do rodziny. Młody i przystojny czło-
wiek wyszedł, słysząc bicie zegara. Kiedy turkot powozu rozległ się w dziedzińcu, wiceh-
rabina, widząc już tylko swego brata oraz przyjaciela domu kończących partię pikiety,
podeszła do córki, która stojąc w salonie przy kominku, niby to przeglądała album i słu-
chała oddalającego się kabrioletu w sposób usprawiedliwiający macierzyński niepokój.
— Kamillo, jeżeli nadal będziesz zachowywać się z młodym hrabią Restaud tak jak dziś
wieczór, zmusisz mnie do tego, że go przestanę przyjmować. Słuchaj, moje dziecko, jeśli
masz zaufanie do mego serca, pozwól mi prowadzić się w życiu. W siedemnastu latach¹
nie można jeszcze sądzić o przyszłości, ani o pewnych względach społecznych. Zwrócę ci
uwagę tylko na jedno. Pan de Restaud ma matkę, która pochłonęłaby miliony, kobietę źle
urodzoną, pannę Goriot, o której w swoim czasie dużo mówiono. Postępowała tak źle ze
swoim ojcem, że z pewnością nie zasługuje na to, aby mieć tak dobrego syna. Młody hrabia
ubóstwia ją i broni jej z oddaniem godnym największych pochwał, dba zwłaszcza czule
o brata i siostrę. Mimo że to postępowanie jest bardzo piękne — podkreśliła wicehrabina
— dopóki matka jego żyje, każda rodzina bałaby się powierzyć temu chłopcu przyszłość
i majątek młodej panny.
— Dosłyszałem kilka słów, które budzą we mnie ochotę wmieszać się między panią
a jej córkę — wykrzyknął przyjaciel domu. — Wygrałem, panie hrabio — rzekł, zwracając
się do przeciwnika. — Porzucam pana, aby biec w sukurs pańskiej siostrzenicy.
— To się nazywa mieć uszy adwokackie — wykrzyknęła wicehrabina. — Kochany
panie Derville, jakim cudem mógł pan słyszeć to, co ja mówiłam po cichu do Kamilli?
— Zrozumiałem pani spojrzenia — odparł Derville, siadając w berżerce² przy ko-
minku.
Wuj usiadł przy siostrzenicy, a pani de Granville umieściła się na kanapce między
córką a Dervillem.
— Czas, pani wicehrabino, abym pani opowiedział pewną historię, która zmieni pani
sąd o majątku hrabiego Ernesta de Restaud.
¹ sees c — dziś: mając siedemnaście lat.
² beek a. bee — niski, szeroki, wyściełany fotel z cofniętym oparciem i siedzeniem, na którym kła-
dziono poduszkę.
903045453.002.png 903045453.003.png
 
— Historię! — wykrzyknęła Kamilla. — Niechże pan prędko zaczyna.
Derville rzucił na panią de Grandlieu spojrzenie, z którego zrozumiała, że to opo-
wiadanie powinno ją zająć. Wicehrabina de Grandlieu była przez swój majątek i dawność
nazwiska jedną z najznamienitszych kobiet w dzielnicy Saint-Germain; o ile zaś kogo dzi-
wi, aby adwokat paryski odzywał się do niej tak poufale i zachowywał się w jej domu tak
bez ceremonii, łatwo będzie wytłumaczyć tę osobliwość. Pani de Grandlieu, wróciwszy
do Francji wraz z rodziną królewską, osiadła w Paryżu, gdzie żyła zrazu jedynie z zasiłków
przyznanych przez Ludwika XVIII z listy cywilnej. Było to położenie nieznośne. Ad-
wokat miał sposobność wykryć pewne nieprawidłowości w sprzedaży pałacu Grandlieu
dokonanej niegdyś z ramienia Republiki i orzekł, iż pałac powinien być zwrócony wi-
cehrabinie. Podjął się tego procesu na swoje ryzyko i wygrał. Zachęcony powodzeniem,
natarł tak skutecznie na jakieś przytulisko, że uzyskał odeń zwrot lasu Liceney. Potem
wydobył jeszcze jakieś akcje kanału Orleańskiego i pewne dość znaczne nieruchomości,
którymi cesarz wyposażył był zakłady publiczne. W ten sposób, dzięki zręczności mło-
dego adwokata, majątek pani de Grandlieu osiągnął sumę blisko sześćdziesięciu tysięcy
anków dochodu, nim prawo o odszkodowaniach zwróciło jej ogromne sumy. Adwokat
ten, człowiek nieskazitelnej uczciwości, uczony, skromny i dobrze wychowany, stał się od
tego czasu przyjacielem rodziny. Mimo iż postąpienie jego z panią de Grandlieu zyskało
mu szacunek i klientelę najlepszych domów dzielnicy Saint-Germain, nie korzystał z tego
wzięcia tak, jakby mógł korzystać człowiek ambitny. Opierał się naleganiom wicehrabiny,
która chciała, aby sprzedał swoją kancelarię i przeszedł do sądownictwa, gdzie dzięki wy-
sokim protekcjom uzyskałby od razu szybki awans. Z wyjątkiem pałacu Grandlieu, gdzie
spędzał czasami wieczory, bywał w świecie jedynie tyle, ile było trzeba dla podtrzymania
stosunków. Było dlań wielkim szczęściem, że oddanie jego pani de Grandlieu wydobyło
na światło jego talenty, gdyż groziło mu, że jego kancelaria zmarnieje. Derville nie miał
duszy adwokackiej.
Od czasu, gdy hrabia Ernest de Restaud wszedł w dom wicehrabiny i odkąd Derville
odkrył sympatię Kamilli do tego młodzieńca, zaczął bywać u pani de Grandlieu bardzo
pilnie; rzekłbyś, mieszczański dandys świeżo dopuszczony na arystokratyczne salony. Kil-
ka dni przedtem znalazł się na balu koło Kamilli i rzekł wskazując młodego-hrabiego:
— Szkoda, że ten chłopiec nie ma jakich dwóch albo trzech milionów, nieprawdaż?
— Czy to nieszczęście? Nie sądzę — odparła. — Pan de Restaud ma wielkie zdolności,
jest wykształcony, a minister, przy którym pracuje, ceni go wysoce. Nie wątpię, że zajdzie
daleko. e coec znajdzie majątek, jakiego sam zapragnie, skoro przyjdzie do władzy.
— Tak, ale gdyby już był bogaty?
— Gdyby był bogaty — rzekła Kamilla, rumieniąc się. — Ależ wszystkie młode
panny, które są tutaj, wydzierałyby go sobie — dodała, wskazując tańczące pary.
— I wówczas — odparł adwokat — panna de Grandlieu nie byłaby tą jedyną, na którą
by zwracał oczy. Dlatego się pani rumieni! Podoba się pani, nieprawdaż? No, niech pani
powie.
Kamilla wstała nagle.
„Kocha go” — pomyślał Derville.
Od tego dnia Kamilla była nadzwyczaj uprzejma dla adwokata, spostrzegłszy, że on
pochwala jej skłonność. Aż dotąd, mimo że znała wszystkie zobowiązania rodziny wobec
Derville'a, było w jej obejściu więcej grzeczności niż prawdziwej sympatii, więcej uprzej-
mości niż uczucia, zachowanie jej i ton zawsze mu dawały odczuć oddalenie, jakie ety-
kieta stawiała między nimi. Wdzięczność to jest dług, który dzieci nie zawsze przyjmują
w spadku.
— Ta historia — rzekł Derville po pauzie — przypomina mi jedyny romansowy
wypadek w moim życiu. Już śmiejecie się państwo, słysząc, jak adwokat mówi wam o ro-
mansie w swoim życiu! Ale i ja miałem dwadzieścia pięć lat jak każdy inny, a w tym wieku
widziałem już bardzo osobliwe rzeczy. Muszę zacząć moje opowiadanie od osobistości,
której państwo nie możecie znać. Chodzi o lichwiarza. Wyobraźcie sobie twarz bladą
i wyblakłą, którą, za pozwoleniem Akademii, chciałbym nazwać esc ³: podobna
była do srebra, z którego zeszło złocenie. Włosy mego lichwiarza były gładkie, starannie
³ esc — tu: księżycowy.
   Gobseck
uczesane, popielato-szare. Rysy twarzy, niewzruszonej jak twarz Talleyranda, zdawały się
odlane z brązu. Małe oczka, żółte jak u kuny, nie miały prawie rzęs i lękały się światła,
ale daszek starego kaszkietu chronił je od blasku. Szpiczasty nos był tak cienki na koń-
cu, że można by go porównać do świdra. Wargi miał cienkie jak owi alchemicy i starcy
malowani przez Rembrandta lub Metsu⁴. Człowiek ten mówił cicho, łagodnym głosem
i nie unosił się nigdy. Wiek jego był zagadką: nie sposób było zgadnąć, czy on zestarzał
się przed czasem, czy też zaoszczędził swą młodość, iżby mu służyła zawsze. Wszystko
w jego pokoju było schludne i wytarte; podobne, od zielonego sukna na biurku aż do
dywanika przed łóżkiem, do zimnego sanktuarium starej panny, która cały dzień wyciera
z kurzu meble. W zimie głownie na kominku, zawsze zagrzebane w popiele, dymiły, nie
dając ognia. Czynności jego od godziny wstania aż do wieczornego napadu kaszlu były
regularne jak zegar. Był to poniekąd coeko , którego sen nakręcał. Jeżeli do-
tknąć stonogi idącej po papierze, zatrzyma się i udaje nieżywą; tak samo i ten człowiek
urywał w pół zdania i przestawał mówić, gdy zaturkotał powóz, aby nie podnosić głosu.
Na wzór Fontenelle'a oszczędzał siłę żywotną i skupiał wszystkie uczucia ludzkie w swoim
ja. Toteż życie jego upływało bez hałasu niby piasek w starożytnej klepsydrze. Czasami
jego ofiary krzyczały, unosiły się; potem robiła się wielka cisza jak w kuchni, w której
zarzyna się kaczkę.
Pod wieczór człowiek-weksel zmieniał się w zwykłego człowieka, a jego metale prze-
obrażały się w serce ludzkie. Jeżeli był rad ze swego dnia, zacierał ręce, wypuszczając przez
popękane szczeliny twarzy dym wesołości, niepodobna bowiem inaczej wyrazić niemej
gry jego mięśni, w której malowało się wrażenie podobne do śmiechu. Przy tym na-
wet w największych napadach uciechy rozmowa jego była jednosylabowa, a zachowanie
zawsze negatywne.
Takim był sąsiad, którego przypadek dał mi w domu, gdzie mieszkałem przy uli-
cy des Grès, kiedy byłem dopiero drugim dependentem i kończyłem trzeci rok prawa.
Dom ten, bez dziedzińca, był wilgotny i ciemny. Okna wychodziły tylko na ulicę. Za-
konny rozkład, wedle którego budynek podzielony był na pokoje jednakiej wielkości,
wychodzące na długi korytarz oświetlony małymi okienkami, świadczył, że dom ten sta-
nowił niegdyś część klasztoru. Na ten smutny widok wesołość młodego utracjusza gasła,
nim jeszcze wszedł do mego sąsiada: dom i jego mieszkaniec były do siebie podobne.
Można by rzec, ostryga przyczepiona do skały. Jedyną istotą, z którą się komunikował,
byłem ja: zachodził do mnie po ogień, pożyczał ode mnie książek, dzienników, pozwalał
mi wieczorem wchodzić do swej celi, gdzie rozmawialiśmy, kiedy był w dobrym humorze.
Te objawy zaufania były owocem czteroletniego sąsiedztwa i mego dobrego prowadzenia
się, które dla braku pieniędzy bardzo było podobne do jego życia. Czy on miał krewnych,
przyjaciół? Czy był bogaty, czy biedny? Nikt nie mógłby odpowiedzieć na te pytania. Nie
widziałem nigdy u niego pieniędzy. Majątek jego musiał zapewne spoczywać w piwni-
cach banku. Sam ściągał swoje weksle, biegając po Paryżu nogą chyżą jak u jelenia. Był
zresztą męczennikiem swej ostrożności. Jednego dnia przypadkiem miał przy sobie złoto;
nie wiadomo, jak wysunął mu się napoleon z kieszeni. Lokator, który szedł za nim po
schodach, podniósł pieniądz i podał mu go.
— To nie moje — odparł z gestem zdziwienia. — Ja i złoto! Czyżbym tak żył, jak
żyję, gdybym był bogaty?
Rano sam sobie przyrządzał kawę w cynowej fajerce, która zawsze stała w ciemnym
kącie kominka; obiad przynoszono mu z garkuchni. Stara odźwierna przychodziła sprzą-
tać o stałej godzinie. Wreszcie dziwnym trafem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem,
człowiek ten nazywał się Gobseck.
Kiedy później zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, iż w chwili, kiedy-
śmy się poznali, miał siedemdziesiąt sześć lat. Urodził się w roku  na przedmieściu
Antwerpii, z matki Żydówki i ojca Holendra i nazywał się Jan Ester Van Gobseck. Pa-
miętacie państwo, jak cały Paryż zajmował się zamordowaniem kobiety zwanej k
oeek ? Kiedy wspomniałem o tym przypadkiem memu dawnemu sąsiadowi, rzekł,
nie zdradzając najmniejszego zainteresowania ani zdziwienia: „To była moja cioteczna
wnuczka”.
Gbe es (–) — malarz holenderski.
   Gobseck
Oto wszystko, co zeń wycisnęła śmierć jego jedynej i wyłącznej spadkobierczyni,
wnuczki jego rodzonej siostry. Dowiedziałem się z rozprawy, że istotnie piękna Holen-
derka nazywała się Sara Van Gobseck. Kiedy go spytałem, jakim sposobem siostrzenica
nosiła jego nazwisko, odpowiedział z uśmiechem:
— W naszej rodzinie kobiety nigdy nie wychodziły za mąż.
Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widzieć żadnej osoby z czterech żeńskich
generacji swoich krewnych. Nienawidził spadkobierców i nie wyobrażał sobie, aby jego
majątek mógł kiedykolwiek należeć do kogo innego, nawet po jego śmierci. Miał dziesięć
lat, kiedy matka wsadziła go jako chłopca okrętowego na okręt płynący do kolonii w In-
diach, gdzie przeżył dwadzieścia lat. Toteż zmarszczki na jego pożółkłym czole zachowały
tajemnice straszliwych wypadków, nagłych lęków, niespodzianych przygód, romantycz-
nych przepraw, enetycznych radości: wycierpiany głód, zdeptaną miłość, majątek za-
grożony, stracony, znów odzyskany, życie wiele razy w niebezpieczeństwie, ocalone może
dzięki owej decyzji, której srogość znajduje wymówkę w pośpiechu i konieczności. Znał
niegdyś admirała Simeuse, pana de Lally, pana de Kergarouët, pana d'Estaing, sędziego
Suffrena, pana de Portenduère, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba.
Ów Sabaudczyk, który służył Madhadży-Sindjach, królowi Delhy i tak bardzo przyczy-
nił się do potęgi Mahrattów, robił z nim interesy. Miewał stosunki z Wiktorem Hughes
i wielu sławnymi korsarzami, bo długo przebywał na wyspie św. Tomasza. Tylu rzeczy
się chwytał, aby zrobić majątek, że próbował odkryć złoto tego tak sławnego dzikiego
plemienia w okolicy Buenos Aires. Nie był wreszcie obcy żadnemu z wypadków woj-
ny o niepodległość Ameryki. Ale kiedy mówił o Indiach lub o Ameryce, co mu się nie
zdarzało z nikim, a bardzo rzadko ze mną, robił wrażenie, jakby popełniał niedyskrecję,
jakby żałował tego. Jeżeli ludzkość i współżycie ludzi są religią, jego można by uważać
za ateusza. Mimo że postanowiłem go przeniknąć, muszę wyznać ze wstydem, że do
ostatniej chwili serce jego zostało nieprzeniknione. Zapytywałem niekiedy sam siebie,
do jakiej płci on należy. Jeżeli wszyscy lichwiarze są do niego podobni, sądzę, że wszyscy
są rodzaju nijakiego. Czy został wierny wyznaniu matki i uważał chrześcijan za swój łup?
Czy został katolikiem, mahometaninem, bramanem lub lutrem? Nigdy niczego się nie
dowiedziałem o jego przekonaniach. Zdawał się raczej obojętnym niż niedowiarkiem.
Pewnego wieczoru wszedłem do tego człowieka, który stał się złotem i którego przez
żart lub szyderstwo ofiary jego, zwane przezeń ke , nazywały Gobsecke . Sie-
dział na fotelu nieruchomy jak posąg, z oczyma utkwionymi w okapie kominka, jakby
tam odczytywał swoje rachunki. Dymiąca lampa, o podstawie niegdyś zielonej, rzucała
blask, który nie tylko nie barwił jego twarzy, ale uwydatniał jej bladość. Popatrzał na
mnie w milczeniu i wskazał krzesło, które na mnie czekało.
„O czym ten człowiek myśli? — mówiłem sobie. — Alboż on wie, czy istnieje Bóg,
uczucie, kobiety, szczęście?”
Żałowałem go tak, jakbym żałował chorego. Ale rozumiałem też, że jeżeli posiada
w banku miliony, może posiadać myślą ziemię, którą przebiegł, zgłębił, zważył, oszacował,
wyssał.
— Dzień dobry, ojcze Gobseck — rzekłem.
Obrócił ku mnie głowę, grube czarne brwi zbliżyły się lekko; ten charakterystyczny
gest odpowiadał u niego najweselszemu uśmiechowi południowca.
— Jest pan tak ponury, jak w dniu, gdy panu oznajmiono o bankructwie owego
księgarza, którego zręczność pan tak podziwiał, mimo że padłeś jej ofiarą.
— Ofiarą? — rzekł zdziwiony.
— Wszak aby zyskać ugodę, spłacił pana wierzytelność wekslami podpisanymi przez
firmę w bankructwie, kiedy zaś podniósł się znowu, skorzystał z redukcji przyznanej
w ugodzie?
— Sprytny był — odparł — ale ja go później dostałem.
— Ma pan zatem jakie weksle do protestu? Mamy dziś trzydziestego, o ile mi się
zdaje.
Pierwszy to raz mówiłem z nim o pieniądzach. Podniósł na mnie drwiące oczy, po
czym swoim cichym głosem, którego tony podobne były do dźwięków, jakie dobywa
z fletu niezręczny uczeń, rzekł:
   Gobseck
Zgłoś jeśli naruszono regulamin