Chata - fragment.doc

(86 KB) Pobierz

 

William P. Young

CHATA

(fragment)

 

Siedział w samochodzie przez prawie pięć minut i kar­cił się za głupotę. Z każdą milą, którą pokonał od Joseph, wracały wspomnienia, tak żywe, że teraz chciał już tylko wracać. Ale wewnętrzny przymus był nieodparty. Kłócąc się sam ze sobą, zapiął płaszcz i sięgnął po rękawiczki.

Gdy spojrzał na ścieżkę, postanowił zostawić rzeczy w sa­mochodzie i przejść około mili do jeziora. Przynajmniej nie będzie musiał targać wszystkiego pod górę, kiedy będzie odjeżdżać, co, jak się spodziewał, wkrótce nastąpi.

Było na tyle zimno, że jego oddech tworzył obłoczki pary. Można było odnieść wrażenie, że za chwilę spad-nie śnieg. Po zaledwie pięciu krokach Mack poczuł, że ogarnia go panika i żołądek podchodzi mu do gardła. Zatrzymał się i zwymiotował tak gwałtownie, że aż opadł nad kolana.

Proszę, pomóż mi! – wyjęczał.

Stanął na na drżących nogach i zrobił następny krok. Potem przystanął i zawrócił do samochodu. Otworzył drzwi od strony pasażera i sięgnął do środka. Namacał blaszane pudełko, otworzył wieczko i znalazł to, czego szukał: ulubione zdjęcie Missy, które zabrał z domu razem z listem. Odłożył szkatułkę na siedzenie i przez chwilę patrzył na schowek. Wkońcu wyjął z niego pistolet i upewnił się, jest załadowany i zabezpieczony. Wsadził go za pasek spodni. Odwrócił się i znowu spojrzał na ścieżkę. Po raz ostatni zerknął na zdjęcie Missy, a potem wsunął je do kieszeni koszuli razem z kartką. Jeśli znajdą go martwego, przynajmniej będą wiedzieli, o kim myślał.

Szlak był zdradliwy, kamienie oblodzone i śliskie. Każdy krok wymagał skupienia. W lesie panowała niesamowita cisza. Jedynymi odgłosami, które słyszał, były chrzęst jego kroków na śniegu i ciężki oddech. Wydawało mu się, że jest obserwowany. Raz nawet obejrzał się szybko, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Choć bardzo pragnął zawrócić i pobiec do jeepa, jego nogi, najwyraźniej obda­rzone własną wolą, prowadziły go coraz głębiej w ciemną gęstwinę.

Las jakby go osaczał, tak że Mack zaczął na serio się zastanawiać, czy nie poszedł złą drogą. Kątem oka znowu dostrzegł ruch i natychmiast przykucnął. Zerknął między niskimi gałęziami drzewa i zobaczył, że jakiś upiorny cień znika w krzakach. A może tylko mu się wydawało? Znowu odczekał chwilę, nie poruszając ani jednym mięśniem. I wtedy przyszła mu do głowy myśl, której do tej pory unikał: „A jeśli to on gdzieś tutaj się czai? Tylko po co?".

Nagle krzak za nim się zatrząsł. Mack odwrócił się błyskawicznie, gotowy walczyć o życie, ale zanim zdążył nacisnąć spust, zobaczył zad czmychające­go borsuka. Powoli wypuścił powietrze z płuc. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech. Opuścił pi­stolet i potrząsnął głową. Zachował się jak mały wystraszo­ny chłopiec w wielkim, groźnym lesie.

Kilka zakrętów dalej wyszedł na polanę. Po jej drugiej stronie, w dole zbocza zobaczył chatę. Na jej widok żołądek ścisnął mu się w supeł. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie zmieniło, nie licząc zimowego stroju drzew liściastych i białego całunu okrywającego ziemię. Sam dom wyglądał na martwy i pusty, ale kiedy Mack na niego patrzył, przez chwilę zamiast starego budynku widział złą twarz, wykrzy­wioną w demonicznym grymasie, zaczepną i wyzywającą. Zwalczył panikę, zdecydowanym krokiem pokonał ostatnie 10 jardów i wszedł na ganek.

Nagle wróciło wspomnienie tamtej potwornej chwili, kiedy stał w tym samym miejscu, zdjęty strachem i rozpa­czą. Zawahał się, nim pchnął drzwi.

— Halo?! — zawołał, niezbyt głośno. Odchrząknął i spró­bował ponownie, tym razem donośniej. — Halo?! Jest tu kto?!

Okrzyk zabrzmiał głucho w pustym wnętrzu. Mack po­czuł się pewniej. Śmiało przekroczył próg.

Kiedy jego oczy przywykły do mroku, zaczął odróżniać szczegóły w popołudniowym świetle sączącym się przez wy­bite szyby. Wszedł do głównego pomieszczenia i rozpoznał stare krzesła i stół. Nie mógł się powstrzymać i mimo woli pobiegł wzrokiem w stronę kominka. Mimo upływu kilku lat wyblakłe plamy krwi nadal były widoczne na deskach, gdzie znaleźli sukienkę Missy.

— Tak mi przykro, kochanie. — Łzy same popłynęły mu z oczu.

I w końcu w jego sercu wybuchnął cały nagromadzony gniew. Mack zwrócił oczy ku niebu i w udręce zaczął wy­krzykiwać pytania:

— Dlaczego?! Dlaczego na to pozwoliłeś? Po co mnie tu sprowadziłeś? Właśnie tutaj. Dlaczego chciałeś się ze mną spotkać akurat w tej chacie? Nie wystarczyło, że zabiłeś moje dziecko? Musisz się ze mną bawić jak kot z myszą?! — W śle­pej furii porwał najbliższe krzesło i cisnął je w okno. Gdy rozpadło się na kawałki, Mack chwycił jedną drewnianą nogę i zaczął niszczyć wszystko wokół siebie, wyładowując gniew na tym okropnym miejscu. Z jego ust wylewały się jęki, okrzyki rozpaczy i wściekłości. — Nienawidzę cię! —Miotał się w szale, dopóki się nie zmęczył.

Gdy wreszcie ochłonął, zrozpaczony i pokonany osu­nął się na podłogę obok krwawych plam. Dotknął ich ostrożnie. To było wszystko, co zostało z Missy. Leżąc, wodził delikatnie palcami po odbarwionych śladach i ci­cho szeptał:

— Missy, tak mi przykro. Przepraszam, że nie potrafiłem cię ochronić. Przepraszam, że nie zdołałem cię odnaleźć.

Mimo wyczerpania znowu zawrzał w nim gniew. Tym razem wziął sobie na cel obojętnego Boga. Wyobraził sobie, że Stwórca patrzy na niego sponad dachu chaty.

— Nie mogłeś przynajmniej pozwolić, żebyśmy ją znaleź­li i pogrzebali jak należy? Prosiłem o zbyt wiele?

W miarę jak emocje napływały i cofały się jak fala, wściekłość ustępowała miejsca bólowi, smutek mieszał się z zagubieniem.

— Gdzie jesteś? Myślałem, że chcesz się ze mną spotkać. Jestem tu, Boże. A ty? Nigdzie nie można cię znaleźć! Nie było cię nigdy, kiedy cię potrzebowałem. Ani wtedy, gdy byłem małym chłopcem, ani wtedy, gdy straciłem Missy. Teraz też jesteś nieobecny! Ładny z ciebie Tata!

Potem siedział w milczeniu, a pustka tego miejsca przeni­kała do jego duszy. Lawina pytań bez odpowiedzi i oskarżeń stoczyła się wolno w otchłań osamotnienia. Na plecach czuł pistolet wciśnięty za pasek, miły chłód na rozpalonej skórze. Wyciągnął go, nie do końca pewny, co zamierza zrobić. Ach, wreszcie przestać się szamotać, cierpieć, już nigdy nic nie czuć! Samobójstwo? W tym mo­mencie takie wyjście wydawało mu się niemal atrakcyjne.

Siedział w odrętwieniu i rozważał możliwości, ściskając pistolet. Czując zimny podmuch na twarzy, nagle zapragnął po prostu się położyć i zamarznąć na śmierć. Kompletnie wyczerpany oparł się o ścianę i potarł zmęczone oczy. Po­zwolił opaść powiekom i wymamrotał:

– Kocham cię, Missy. Bardzo za tobą tęsknię.

Wkrótce zapadł w ciężki sen. Kilka minut później obudził się gwałtownie. Zaskoczony, że się zdrzemnął, wstał szybko i wsunął pisto­let za pasek. Gniew wycofał się do najgłębszej części jego duszy. Mack ruszył do drzwi.

– To śmieszne! Co ze mnie za idiota! Jak mogłem się łu­dzić, że obchodzę Boga na tyle, żeby przysłał mi list! Spojrzał w górę przez dziury w krokwiach.

– Mam dość, Boże – wyszeptał. – Już nie mogę. Mam dość szukania ciebie.

I wyszedł z chaty, z mocnym postanowieniem, że po raz ostatni wypatrywał Boga. Jeśli Bóg będzie chciał, sam go odnajdzie. Sięgnął do kieszeni i wyjął. Podarł go na drobne kawałki, przesiał je przez palce i wypuścił na zimny wiatr, który właśnie się zerwał. Ciężkim krokiem znużonego starca, i z jeszcze cięższym ser­cem, zszedł z ganku i ruszył z powrotem do samochodu.

Przeszedł niecałe pięćdziesiąt stóp, kiedy nagle poczuł za sobą ciepły podmuch. Lodowatą ciszę przerwał śpiew ptaków. Ze ścieżki raptem zniknęła gruba warstwa śniegu i lodu, jakby ktoś osuszył ją dmuchawą. Mack zatrzymał się jak wryty, kiedy zobaczył, że wszędzie wokół niego rozpusz­cza się biała pokrywa, a jej miejsce zajmuje świeża, bujna roślinność. Potarł oczy i ze zdumieniem patrzył na to, co się dzieje na polanie. Lekki śnieg, który niedawno zaczął prószyć, zmienił się w małe kwiatki leniwie opada­jące na ziemię.

Mack już nie myślało domu. Ogarnęło go przerażenie, jakby otworzył puszkę Pandory i teraz był wciągany przez wir szaleństwa, w którym miał zniknąć na zawsze. Obejrzał się ostrożnie, próbując zachować resztki zdrowe­go rozsądku.

Oniemiał. Prawie nic nie było takie samo. Walącą się ruderę zastąpił solidny i piękny dom, stojący między nim a jeziorem, zbudowany z ręcznie obrabianych i starannie dopasowanych długich bali.

Zamiast nieprzebytego gąszczu dzikich krzewów jego oczom ukazała się pocztówkowa sceneria. Dym leniwie snuł się z komina w popołudniowe niebo — znak, że w domu ktoś jest. Wokół frontowego gan­ku biegł chodnik okolony niskim białym płotkiem. Skądś dochodził śmiech, może ze środka, ale tego Mack nie był pewien.

Czyżby tak wyglądało całkowite załamanie psychiczne? — Tracę rozum — wyszeptał Mack. — To nie może się dziać naprawdę.

Dotarłszy na ganek, znowu przystanął. Ze środka wy­raźnie dobiegały głosy. Mack zwalczył nagły impuls, żeby uciec, jakby był dzieckiem, które rzuciło piłkę do ogródka sąsiadów. Zacisnął powieki i potrząsnął głową, żeby odpę­dzić halucynację i wrócić do rzeczywistości. Ale kiedy ot­worzył oczy, wszystko wyglądało tak samo jak przed chwi­lą. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął drewnianej poręczy. Stwierdził, że jest całkiem rzeczywista.

Teraz stanął wobec kolejnego dylematu. Co się robi, przychodząc do domu, albo w tym wypadku chaty, w której prawdopodobnie przebywa Stwórca? Czy Mack powinien zapukać? Bóg zapewne już wiedział, że Mack tu jest. Czy powinien po prostu wejść i się przedstawić? Takie zachowa­nie wydawało się absurdalne. I jak ma się do niego zwracać? Ma go nazywać Ojcem, Wszechmogącym czy może Panem Bogiem? A może najlepiej paść na kolana i złożyć mu po­kłon, choć wcale nie miał na to ochoty.

Po chwili odzyskał nieco równowagi wewnętrznej, ale za to znowu obudził się w nim gniew Przestało obchodzić, jak ma się zwra­cać do Boga. Postanowił zapukać głośno i zobaczyć, co się stanie, ale kiedy uniósł rękę, drzwi się otworzyły, a on ujrzał przed sobą potężną, uśmiechniętą Murzynkę.

Cofnął się odruchowo, ale okazał się zbyt wolny. Z szyb­kością przeczącą jej rozmiarom kobieta pokonała dystans między nimi, zamknęła go w ramionach, uniosła i zakręciła nim jak małym dzieckiem. Przez cały czas wykrzykiwała jego nazwisko — Mackenzie Allen Phillips! — z taką ra­dością, jakby spotkała dawno niewidzianego i bardzo ko­chanego krewniaka. W końcu postawiła Macka na nogi i trzymając dłonie na jego ramionach, odsunęła go do tyłu, jakby chciała mu się dobrze przyjrzeć.

— Mack, spójrz tylko na siebie! — zawołała. — Jak ty wy­rosłeś!. Naprawdę nie mogłam się doczekać, żeby cię zoba­czyć. To cudownie, że jesteś tu z nami. O rany, jak ja cię kocham! — I znowu go objęła.

Mack stał oniemiały. W ciągu kilku sekund kobieta złama­ła prawie wszystkie zasady dobrego wychowania, za którymi bezpiecznie się chował. Ale patrzyła na niego w taki sposób i z takim entuzjazmem wykrzykiwała jego imię, że jemu też udzieliła się jej radość, choć nie miał pojęcia, kim ona jest.

Nagle zakręciło mu się w głowie, gdy dotarł do niego bijący od niej zapach. Był to aromat gardenii i jaśminu, perfum jego matki, których buteleczkę przechowywał w małym blaszanym pudełku. Już wcześniej stał na krawę­dzi emocjonalnej otchłani, a teraz się zachwiał odurzony znajomą wonią i towarzyszącymi jej wspomnieniami. Po­czuł szczypanie w kącikach oczu. Kobieta najwyraźniej za­uważyła, co się z nim dzieje, bo powiedziała:

— Już dobrze, kochaniutki, możesz wszystko z siebie wy­rzucić. Wiem, że jesteś zraniony, gniewny i zdezorientowa­ny. Więc śmiało, daj upust łzom. One są jak uzdrawiające wody. Dla duszy jest dobrze, kiedy czasami popłyną.

Choć Mack nie mógł powstrzymać łez, nie był gotowy, żeby dać folgę uczuciom, jeszcze nie teraz, nie przy tej ko­biecie. Zebrał wszystkie siły, żeby nie wpaść w czarną cze­luść emocji. Tymczasem kobieta stała z wyciągniętymi rę­kami, jak matka. Mack czuł bijące od niej ciepło i miłość, od których topniało serce.

— Nie jesteś gotowy? — domyśliła się. — W porządku, zrobimy wszystko w swoim czasie i na twoich warunkach. Wejdź. Mogę wziąć twój płaszcz? I pistolet? Naprawdę go nie potrzebujesz. Nie chcemy, żeby komuś coś się stało, prawda?

Mack nie miał pojęcia, co zrobić ani co powiedzieć. Kim była ta kobieta? Stał jak wrośnięty, ale powoli, mechanicz­nie zdejmował płaszcz.

Gospodyni odebrała od niego okrycie, a on podał jej pi­stolet. Murzynka ujęła go w dwa palce, jakby był skażony. Kiedy się odwróciła, żeby wejść do chaty, zza niej nagle wysunęła się mała Azjatka

Po chwili z chaty wyszła trzecia osoba, mężczy­zna o wyglądzie mieszkańca Bliskiego Wschodu, w robo­czym stroju, z rękawicami wetkniętymi za pas na narzędzia. Jego dżinsy pokrywał pył drzewny, a podwinięte do łokcia rękawy koszuli w kratę odsłaniały muskularne przedramiona. Rysy miał dość przy­jemne, choć nie był szczególnie przystojny. Z pewnością nie należał do ludzi wyróżniających się w tłumie, ale jego twarz rozjaśniały oczy i uśmiech.

Mack zrobił krok do tyłu, lekko oszołomiony.

Jest was więcej? — zapytał nieco ochrypłym głosem. Cała trójka spojrzała po sobie i roześmiała się. Mack też nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

Nie, Mackenzie — odparła wesoło Murzynka. — Jeste­śmy tylko my i wierz mi, że to aż nadto.

Mack spróbował przyjrzeć się Azjatce. O ile potra­fił stwierdzić, była drobna i wyglądała na Chinkę z północy, Nepalkę albo Mongołkę. Musiał wytężać wzrok, żeby w ogó­le ją dojrzeć. Sądząc po ubraniu, doszedł do wniosku, że jest...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin