Hrabal Bohumil - Postrzyzyny.pdf

(464 KB) Pobierz
Bohumil Hrabal
Bohumil Hrabal
Postrzyżyny
Przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski
Pani Bovary to ja . .
(Gustave Flaubert)
Lubię te kilka minut przed siódmą wieczorem, kiedy szmatkami i zmiętą „Polityką Narodową”
czyszczę szkła lamp, zapałką usuwam czerń opalonych knotów, nakładam z powrotem mosiężne
kołpaczki i dokładnie o siódmej nadchodzi ta cudowna chwila, kiedy przestają pracować maszyny w
browarze i dynamo tłoczące prąd wszędzie, gdzie świecą się żarówki, dynamo to zaczyna
zmniejszać obroty i w miarę jak prąd słabnie, słabnie również światło żarówek, z białego światła
staje się z wolna światło różowe, a ze światła różowego światło szare, sączone przez krepę lub też
organdynę, aż wolframowe włókienka pokazują pod sufitem czerwone rachityczne paluszki,
czerwony klucz wiolinowy. Wtedy zapalam knot; wkładam szkło, wysuwam żółty języczek,
nakładam mleczny klosz ozdobiony porcelanowymi różami. Lubię te kilka minut przed siódmą
wieczorem, patrzę przez tych kilka chwil z upodobaniem w górę, kiedy światło wycieka z żarówki jak
krew z poderżniętego koguta, patrzę z upodobaniem na ten blednący podpis prądu elektrycznego i
wzdrygam się na myśl, że może nadejść chwila, kiedy do browaru zostanie doprowadzony prąd
miejski i wszystkie lampy w browarze, od latarń w stajniach, lamp z okrągłymi lusterkami,
wszystkich tych pękatych lamp o okrągłych knotach, że wszystkie te lampy któregoś dnia się nie
zapalą, nikomu nie będzie zależeć na ich blasku, bo cały ten ceremoniał zostanie zastąpiony
kontaktem podobnym do kurka wodociągowego, który zastąpił urodziwe pompy. Lubię te swoje
płonące lampy, w których świetle noszę na stół talerze i sztućce, w których świetle otwierają się
gazety albo książki, lubię oświetlone blaskiem lamp ręce leżące od niechcenia na obrusie, odcięte
ludzkie ręce; ze splotu ich linii można wyczytać charakter człowieka, do którego te ręce należą;
lubię owe przenośne lampki naftowe, z którymi wychodzę wieczorami naprzeciw gościom i
oświetlam im twarze i drogę, lubię lampy, w których świetle robię szydełkiem firanki i pogrążam się
w głębokich marzeniach, lampy, które zgaszone gwałtownym dmuchnięciem wydają dławiący swąd,
wypełniający ciemny pokój niczym wyrzut. Ach, gdybym tak znalazła w sobie dość siły i kiedy do
browaru doprowadzą prąd, żebym przynajmniej raz w tygodniu któregoś wieczoru zapaliła lampy i
przysłuchiwała się melodyjnemu syczeniu żółtego światła, które rzuca głębokie cienie i skłania do
ostrożnego stąpania i do marzeń.
Francin zapalał w biurze dwie pękate lampy o okrągłych knotach, dwie lampy gderające nieustannie
jak dwie przekupki, dwie lampy, które stały na krańcach ogromnego stołu, lampy, które tchnęły
ciepłem niczym piecyki, lampy, które z ogromnym apetytem pochłaniały łakomie naftę. Zielone
klosze tych pękatych lamp odcinały niemal jak pod linijkę przestrzeń światła i cienia, tak że kiedy
patrzyłam przez okno do biura, Francin był zawsze rozcięty na Francina polanego witriolem i
Francina, którego pochłonął mrok. Mosiężne maszynki, w których knot porusza! się przesuwany
poziomą śrubą w dół albo
w górę, te mosiężne koszyczki miały ogromny ciąg; te lampy Francina potrzebowały tyle tlenu, że
wysysały wokół siebie powietrze, tak że kiedy Francin położył w pobliżu lampy papierosa, mosiężne
sito wciągało wstęgi błękitnego dymu i dym z papierosa, dostawszy się do magicznego kręgu
pękatych lamp, zostawał nieubłaganie wchłonięty i pożarty w szkle przez płomień, który nad
kołpaczkiem świecił zielonkawo jak światło, jakie wydziela spróchniały pień, światło jak błędny
ognik, jak ogień świętego Eliasza, jak Duch Święty, który zstąpił pod postacią fioletowego
płomyczka unoszącego się nad tłustym żółtym światłem okrągłego knota. I w blasku tych lamp
Francin zapisywał w otwartych księgach browarnianych roczną produkcję piwa, wydatki i dochody,
sporządzał sprawozdania tygodniowe i miesięczne, aby pod koniec każdego roku zrobić bilans za
cały rok kalendarzowy, i karty tych ksiąg lśniły jak nakrochmalone gorsy. Kiedy Francin obracał
kartę, te dwie pucułowate lampy gorszyły się każdym ruchem, tak że groziły zgaśnię-ciem,
rozgdakiwały się te dwie lampy, jakby to były wyrwane ze snu dwa ogromne ptaki, zupełnie jakby te
dwie lampy poruszały gniewnie długimi szyjami, rozrzucały po suficie oddychające nieustannie
chińskie cienie przedpotopowych zwierząt, na suficie w tych półcieniach widziałam zawsze
wachlujące się uszy słoni, unoszone oddechem klatki piersiowe kościotrupów, dwie wielkie ćmy
wbite na pal światła wyrastający ze szkła wprost ku sufitowi, gdzie lśniło nad każdą lampą okrągłe
oślepiające lusterko, oświetlony ostro srebrny pieniądz, który nieustannie, niemal niedostrzegalnie,
ale jednak poruszał się
wyrażając nastrój każdej lampy. Obróciwszy kartę, Fran-cin wpisywał znowu imiona i nazwiska
szynkarzy i restauratorów. Brał wówczas stalówkę redis numer trzy i tak jak w starych mszałach i
ważnych aktach i dokumentach każde słowo rozpoczynał inicjałem, wszystkie te inicjały pełne były
rozwichrzonych pukielków i wzdymających się linii, kiedy siedziałam w biurze i patrzyłam z mroku
na jego ręce, które lampy biurowe opryskiwały gaszonym wapnem, zawsze odnosiłam wrażenie, że
inicjały te Fran-cin wzoruje na moich włosach, że są mu one natchnieniem, wpatrywał się zawsze w
moje włosy, z których tryskało światło, w lustrze widziałam, że gdzie ja byłam wieczorem, tam
zawsze dzięki mojej fryzurze i gatunkowi moich włosów było o jedną lampę więcej, Francin tą
stalówką redis wpisywał zwykłe litery początkowe, po czym brał cienkie piórka i zgodnie z impulsem
maczał je na przemian w atramentach: zielonym, niebieskim i czerwonym, i wokół inicjałów
zaczynał rysować moje niesforne włosy, i tak jak krzak róży, który obrasta altankę, tak samo Francin
gęstą siecią i gałązkami krzywych linii moich włosów zdobił początkowe litery imion i nazwisk
szynkarzy oraz restauratorów.
Kiedy później zmęczony wracał z biura i stał w drzwiach w cieniu, białe mankiety wskazywały, jak
cały miniony dzień go wyczerpał, mankiety te dotykały niemal jego kolan, w ciągu całego dnia
Francin brał na swoje barki tyle trosk i ciężarów, że wieczorem zawsze był o dziesięć centymetrów
niższy, a może i o więcej. A ja wiedziałam, że największą jego troską jestem ja, że od czasu kiedy
zobaczył mnie po raz pierwszy, że od tego czasu nosi mnie na plecach w niewidzialnym, a jednak
bardzo konkretnym tornistrze, w tornistrze, który z dnia na dzień staje się coraz cięższy. Tak więc co
wieczór staliśmy pod opuszczaną płonącą lampą, zielony klosz był tak ogromny, że mieściliśmy się
pod nim oboje, był to żyrandol niczym parasol, pod którym staliśmy w ulewie syczącego światła
lampy naftowej, obejmowałam Francina jedną ręką, a drugą ręką głaskałam go z tyłu po głowie, on
miał oczy zamknięte i oddychał głęboko; kiedy uspokoił się, obejmował mnie w pasie i wyglądało to
tak, jakbyśmy chcieli rozpocząć jakiś taniec towarzyski, jednakże to było coś więcej, to była
oczyszczająca kąpiel, podczas której Francin szeptał mi do ucha wszystko, co mu się w ciągu tego
dnia przytrafiło, a ja głaskałam go i każdy ruch mojej ręki wygładzał jego zmarszczki, a potem on
dotykał moich rozpuszczonych włosów; za każdym razem ściągałam ten porcelanowy żyrandol
niżej, na obwodzie żyrandola wisiały gęsto różnokolorowe szklane rurki połączone paciorkami,
chrzęściły te wisiorki koło naszych uszu jak cekiny i ozdóbki wokół bioder tureckiej tancerki,
wydawało mi się niekiedy, że ta ogromna opuszczana lampa jest szklanym kapeluszem wciśniętym
nam obojgu aż po uszy, kapeluszem obwieszonym mnóstwem przystrzyżonych sopli...
Ostatnią zmarszczkę spędziłam z twarzy Francina gdzieś we włosy albo za uszy, a on otworzył
oczy, wyprostował się, mankiety miał znowu na wysokości bioder, spojrzał na mnie nieufnie, a kiedy
uśmiechnęłam się i przytaknęłam, on także się uśmiechnął, po czym spuścił oczy i usiadł za stołem,
ośmielił się i patrzył na mnie, a ja na niego i widziałam, że mam nad nim wielką władzę, moje oczy
urzekają go jak oczy pytona, kiedy wpatruje się w przerażoną ziębę.
Dziś wieczorem na ciemnym podwórku zarżał koń, potem dobiegło jeszcze jedno rżenie, a
następnie rozległ się tętent kopyt, brzęczenie łańcuchów i podzwanianie sprzączek, Francin
podniósł się i nasłuchiwał, wzięłam lampę i wyszłam na korytarz, i otwarłam drzwi. W mroku na
dworze furman browarniany wołał: Hola, Ede, Karę, hola, do diabła! - ale gdzie tam, od strony stajni
pędziły belgijskie wałachy z latarnią na przedpierśniu; kiedy tak wracały zmęczone, wyprzęgnięte z
wozu, w chomątach, z lejcami zawieszonymi na ozdobnych guzach tych chomąt i w całej uprzęży
po całodziennym rozwożeniu piwa, kiedy każdy sądził: te wykastrowane ogiery nie myślą o niczym
innym, tylko o sianie i wiaderku młótu, i odrobince owsa, a więc te dwa wałachy cztery razy do roku
ni stąd, ni zowąd przypominały sobie o swoich źrebięcych latach, o swojej genialnej młodości,
pełnej nie rozwiniętych jeszcze, ale mimo wszystko już gruczołów, i buntowały się, podnosiły
niewielki rokosz, dawały sobie znak w zapadającym zmierzchu, kiedy wracały do stajni, a teraz
spłoszyły się, spłoszyły, tak mówią ludzie, że te byłe ogiery spłoszyły się, ale one się nie spłoszyły,
one nie zapomniały, że jeszcze ciągle i do ostatniej chwili można iść nawet zwierzęcą drogą
wolności... przelatywały teraz obok służbowych mieszkań betonowym chodnikiem, kopyta ich
krzesały iskry i lampa na piersiach naręcznego wałacha trzęsła się wściekle i podrygiwała
oświetlając powiewające sprzączki i urwane lejce, wychyliłam się i w delikatnym blasku lampy
naftowej przemknęła ta belgijska para, spasione ogromne wałachy, Ede i Karę, które ważyły razem
dwadzieścia pięć cetnarów, wprawionych teraz w ruch, i ruch ten groził nieustannie upadkiem, a
upadek jednego konia oznaczał upadek drugiego, połączone bowiem były ze sobą pierścieniami i
skórzanymi lejcami, i sprzączkami, jednakże jakby w tym galopie nieustannie się ze sobą
porozumiewały, płoszyły się oba jednocześnie, zmieniając się na prowadzeniu nie więcej niż o kilka
centymetrów... za nimi zaś biegł nieszczęsny furman z batem, furman drżący z przerażenia, bo
gdyby jeden z koni złamał nogę, kierownictwo browaru potrącałoby mu za to przez kilka lat... a
strata obu koni oznaczała jedno: płacić do końca życia... — Hola, Ede i Karę! Hola, do diabła! —
jednakże zaprzęg pędził już naprzeciw wie-trzalni koło słodowni, teraz kopyta ich zmiękły w
błotnistej drodze obok komina i stodół, tak że i wałachy musiały zwolnić, po czym koło stajni, na
kocich łbach, znów nabrały szybkości, a na betonowym chodniku, z którego każda ciągnąca się po
ziemi sprzączka, każdy łańcuszek, każda podkowa krzesała iskry, tutaj te dwa belgi rozpędziły się,
tak że to nie był już bieg, ale powstrzymywany upadek, z nozdrzy buchały im kłęby pary, oczy miały
wytrzeszczone i pełne przerażenia, na zakręcie koło biura oba pośliznęły się na tym betonowym
chodniku jak w filmowej grotesce, ale oba jechały na tylnych podkowach, które krzesały iskry,
furman zamarł ze zgrozy. Francin podbiegi do drzwi, ale ja stałam oparta o futrynę i modliłam się,
aby tym koniom nic się nie stało, bardzo dobrze wiedziałam, że ich sprawa jest także moją sprawą,
lecz
Ede i Karę już znowu biegły obok siebie i zgodnie kłusowały naprzeciw wietrzalni koło słodowni,
podkowy ich cichły w miękkim błocie drogi koło stodół, i znów dały sobie znak, i runęły przed siebie
po raz trzeci, furman odskoczył i kiedy jeden z koni napiął wodze, lampa poleciała łukiem i rozbiła
się o pralnię, i ten trzask dodał belgom nowych sił, zarżały najpierw jeden po drugim, potem obydwa
jednocześnie pogalopowały po betonowym chodniku... patrzyłam na Francina, tak jakbym to była ja,
ja, która przemieniłam się w parę belgijskich koni, to był ten mój buntowniczy charakter, raz na
miesiąc poszaleć, mnie także ogarniało co kwartał pragnienie wolności, mnie, która wcale nie byłam
wykastrowana, ale wprost przeciwnie: zdrowa, niekiedy aż nadto zdrowa... i Francin patrzył na
mnie, i wiedział, że ten spłoszony belgijski zaprzęg, te jasne powiewające grzywy i potężne ogony
ciągnące się w powietrzu za kasztanowatymi ciałami, że to ja — nie ja, ale ten mój charakter, te
moje lecące pośród ciemnej nocy spłoszone złote włosy, te moje powiewające swobodnie
kędziory... i odepchnął mnie, i teraz Francin stał z wyciągniętymi rękoma w tunelu światła płynącego
z korytarza, z wyciągniętymi ramionami ruszył naprzeciw koniom wołając: — Idudududu! Hola! — i
belgijskie wykastrowane ogiery zahamowały krzesząc kopytami iskry, Francin odskoczył i wziął
naręcznego za uzdę, ściągnął ją, wbił w spieniony pysk zwierzęcia, i ruch koni ucichł, sprzączki i
lejce, i szory uprzęży opadły na ziemię, przybiegł furman i wziął siodłowego konia za uzdę...
— Panie kierowniku... — wymamrotał woźnica.
— Wytrzeć słomą i oprowadzić po podwórzu... Ta para ma wartość czterdziestu tysięcy, rozumie
pan, panie Marcinie? — powiedział Francin i wszedł w drzwi domu, tak jak wchodzą ułani, u których
za Austrii służył, gdybym nie odskoczyła, powaliłby mnie, przeszedłby po mnie... z mroku słychać
było później uderzenie bata i bolesne rżenie belgijskich koni, przekleństwa i odgłos uderzeń
biczyskiem, a potem podskakiwanie koni w mroku i trzaskanie długiego bicza, który owijał się
belgom wokół nóg i przecinał skórę. - ,
Jednakże mój portret to również cztery prosięta, browarniane prosięta, karmione młotem i
ziemniakami, a w lecie, kiedy dojrzewały buraki, chodziłam po nać buraczaną, nać tę siekałam,
polewałam zaczynem i starym piwem i prosięta spały dwadzieścia godzin na dobę i codziennie
przybywało im na wadze po całym kilogramie, te moje prosiątka słyszały mnie, jak idę doić kozy, i
już kwiczały z radości, bo nie wiedziały, że jedną parę sprzedam na szynki, a druga para pójdzie
pod nóż podczas domowego świniobicia. Kiedy szłam doić kozy, to prosięta kwiczały z zachwytu,
bo wiedziały, że wszystko mleko, jakie nadoję, wleję im natychmiast do koryta. Pan Cicwa-rek tylko
popatrzył na prosięta i od razu mówił, ile te prosięta ważą, i zawsze się zgadzało, potem tę parę
prosiąt brał na ręce i wrzucał do takiego półkoszka, rzeźnie -kiej bryczki, zaciągał nad nimi siatkę i
powiadał:
— Bronią się te stworzonka jak moja stara, kiedym jej za młodych lat chciał skraść pierwszego
całusa.
— Papapaa, moje prosiaczki, będą z was piękne szy-neczki — mówiłam prosiątkom na
pożegnanie.
Jednakże prosięta nie marzyły o takiej sławie, wiedziałam o tym, ale każdy z nas musi kiedyś
umrzeć, a natura jest miłosierna, kiedy już nic nie można zrobić, wszystko, co żyje i co ma za chwilę
umrzeć, wszystko ogarnia przerażenie, jakby zwierzątkom i ludziom spaliły się bezpieczniki, a
potem już nic nie czują i nic ich nie boli, ten strach przykręca knoty lamp, tak że życie już tylko
ledwie migoce i ze zgrozy o niczym nie wie. Do rzeźników nie miałam szczęścia, ten pierwszy dodał
mi do kiszek wątrobianych tyle imbiru, że mi z nich zrobił cukierki, ten drugi znowuż pił od rana tyle,
że jak uniósł pałkę, aby ogłuszyć prosię, to sam sobie przetrącił nogę, stałam z przygotowanym
nożem, niewiele brakowało, a ze złości zarżnęłabym tego rzeźnika, którego zresztą musiałam
jeszcze zawieźć bryczką do szpitala i szukać innego. Trzeci rzeźnik z kolei przyniósł swój
wynalazek, zamiast parzenia wymyślił opalanie szczeciny lampą spawalniczą, nie zupę powinnam
była wylać do ustępu, ale tego rzeźnika, ponieważ nie tylko szczecina pozostała, ale przede
wszystkim prosię cuchnęło benzyną, tak że zupę musieliśmy wylać do kanału, bo nawet pozostałe
przy życiu prosię nie chciało jej jeść.
Pan Myclik to był rzeźnik, rzeźnik w sam raz na mój gust! Kazał sobie podać tartą marmurkową
babkę i białą kawę, a rumu napił się dopiero wówczas, kiedy wątrobianki były już w kotle, rzeźnik,
który przyniósł ze sobą
wszystkie swoje przybory owinięte w ściereczki, przyniósł też trzy fartuchy, jeden miał na sobie
podczas bicia, parzenia i patroszenia, drugi wkładał, kiedy wysypywał na stół podroby, a trzeci
dopiero wówczas, kiedy prawie wszystko było gotowe. Pan Myclik nauczył mnie także, abym kupiła
sobie jeden specjalny kocioł i tego kotła używała jedynie do gotowania wątrobianek i krwawych
kiszek, i salcesonów, i podrobów, i do topienia sadła, bo co się w nim gotuje, tym garnek nasiąka, a
świniobicie, łaskawa pani, to to samo, jak kiedy ksiądz odprawia mszę świętą, bo zawsze idzie o
krew i o mięso, czyli ciało.
Potem piekliśmy ciasto do bułczanek i krwawych kiszek, przywieźliśmy balię i do późnej nocy
gotowałam kaszę i na talerze ponasypywałam odpowiednią ilość soli i pieprzu, i imbiru, i majeranku,
i tymianku, prosiątko nie dostało już w południe jeść i zaczynało czuć zapach rzeź-nickiego
fartucha, pozostałe zwierzęta także były smutne i ciche, już teraz drżały jak liście osiki, inne drzewa
stoją spokojnie, burza jest gdzieś w Karpatach albo w Alpach, ale liście osiki drżą i dygocą jak moje
prosię, które jutro zostanie zabite.
Prosię wyprowadzałam z chlewika zawsze ja. Nie lubiłam, gdy podwiązywało się prosiątku ryj
sznurem, po co sprawiać mu ból, i kiedy wyprowadzałam rzeźnikowi prosię podstępem, drapałam je
w ryjek, potem w czoło, potem w grzbiet; pan Mycłik podszedł z tyłu z siekierą, uniósł ją w górę i
potężnym ciosem powalił prosię, po czym na wszelki wypadek dorzucił jeszcze dwa, trzy mokre
ciosy w roztrzaskaną czaszkę prosięcia, podałam panu Myclikowi nóż, a on ukląkł i wbił ostrze w
szyję, i chwilę szukał czubkiem noża tętnicy, potem wytrysnęła struga krwi, a ja podstawiłam
garnek, następnie zaś jeszcze wielki rondel, ilekroć zmieniałam naczynie, pan Myclik za każdym
razem uprzejmie powstrzymywał dłonią płynącą krew, aby ją znowu puścić, a wtedy już warzą-
chwią bełtałam krew, aby nie krzepła, potem także drugą ręką, obiema rękami jednocześnie
mieszałam śliczną dymiącą krew, pan Myclik z pomocnikiem, panem Marcinem, furmanem, włożyli
prosię do balii i lali na nie wrzącą wodę z dzbanów, a ja musiałam zakasać rękawy i
rozcapierzonymi palcami mieszać stygnącą krew, zakrzepłe krwawe strzępy rzucałam kurom, obie
ręce miałam aż po łokcie zanurzone w stygnącej krwi, ręce mi słabły, poruszałam nimi, jakbym wraz
z prosięciem wydawała ostatnie tchnienie, ostatnie kłęby zakrzepłej krwi, a potem krew rzedła,
stygła; wyciągnęłam ręce z garnków i rondli, a tymczasem oparzone, ogolone prosię wjechało z
wolna na haku pod belkę otwartej drewutni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin