Layton Edith - 04 Uśmiech losu.pdf

(1283 KB) Pobierz
6609713 UNPDF
Edith Layton
Uśmiech fosu
Barbarze Metzger, doskonalej pisarce,
przenikliwej czytelniczce i przyjaciółce z podziękowaniem
1
Kiedy odzyskał przytomność, przekonał się, że leży na
ziemi. Kręciło mu się w głowie. Próbował usiąść, ale przeszy­
ła go fala Bólu tak silna, że zebrało mu się na wymioty. I tak
zresztą nie mógłby się poruszyć: coś bardzo ciężkiego przy-
gważdżało go do ziemi. Nie do wiary.
Huczało mu w głowie, ale spróbował się skupić, zapomnieć
o bólu i wrócić do świadomości. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał,
było to, że jechał konno, rozmyślając nad słowami swojego oj­
ca, A miał nad czym się zastanawiać. Tym razem wielokrotnie
słyszana litania skarg i żądań nabrała sensu. Nie zwracał więk­
szej uwagi na trasę, ale też nie spodziewał się, że spadnie z ko­
nia. Był doskonałym jeźdźcem, a pogoda dopisywała. Prawdę
mówiąc, właśnie po to zjechał z głównej drogi, żeby cieszyć się
dniem i odpocząć, gdyż cały ranek spędził w siodle.
Znalazł idealne miejsce, cichą, polną dróżkę pośród kwitną­
cych na żółto pól rzepaku. Szkarłatne główki maków wyłaniały
się spośród trawy na łąkach, a jego wierzchowiec spokojnie po­
suwał się naprzód. Dookoła śpiewały ptaki, a słońce grzało mile.
Pamiętał, że koń potknął się, zaskakując go tym całkowi­
cie. Ściągnął z całej siły wodze, jakby chciał w ten sposób
podtrzymać zwierzę. Usłyszał też huk wystrzału.
Wystrzału? Zamrugał powiekami i poczuł, że kręci mu się
w głowie. Wojna się już skończyła, znajdował się w bezpiecz­
nej Anglii, w swojej ojczyźnie. A jednak usłyszał wystrzał...
w chwilę potem, kiedy już czuł, że pada na ziemię.
Wokół zrobiło się jakoś ciemno: zaczął tracić zdolność wi­
dzenia, a także jasność myśli. Przetarł oczy i drgnął. Na rę­
ku miał krew. Rozmazał ją sobie po całej twarzy. Ostatnim
7
przebłyskiem świadomości stwierdził, że powinien chyba
wstać i pomóc swemu wierzchowcowi. Tyle tylko że koń le­
żał na nim, utrudniając mu owo zadanie. Absurd tego faktu
rozbawił go na chwilę, a potem nastały ciemności.
Aleksandria zmywała naczynia po lunchu, kiedy usłysza­
ła dobiegające od drzwi frontowych podekscytowane głosy.
Wprawdzie nie udało jej się odróżnić poszczególnych słów,
ale zamieszanie było tak wielkie, że nie mogła go zignoro­
wać. Zbyt dobrze znała swych braci. Szybko odłożyła myty
właśnie talerz i pobiegła do przedsionka. Zdumiona ujrzała,
iż chłopcy zdejmują z zawiasów drzwi.
- Zwariowaliście? - spytała.
Rob odgarnął sobie z czoła kosmyk włosów i wtedy za­
uważyła, że oczy błyszczą mu gorączkowo. Niespokojnie
przestąpił z nogi na nogę.
- Nie, Alły, ale musimy go na czymś przynieść, prawda? Nie
możemy go ciągnąć po ziemi. I skąd mielibyśmy wziąć sanie?
Najszybciej będzie na drzwiach! To niesłychane! - powiedział,
przyglądając się z fascynacją, jak Vincent i Kit próbują odśru­
bować zawiasy. - Myśleliśmy, że już nie oddycha. Ja byłem te­
go pewien. Ale Vin przyłożył mu dłoń do szyi i okazało się, że
żyje! Nasz dom jest najbliżej, więc przetransportujemy go tutaj.
- My? - mruknął Vin, walcząc z zawiasem. - Prosiłem tego ło­
trzyka, żeby został z nim i odganiał od niego mrówki i dzikie
zwierzęta, a on uparł się, że będzie nam pomagał. Co prawda nie
dziwię się, że nie chciał tam zostać. Widok nie jest przyjemny,
Aleksandria westchnęła. Następna zraniona istota, która
trafi pod jej opiekę, kiedy chłopcy się znudzą.
- Zostawcie te drzwi - poleciła. - Wracajcie tam i spróbuj­
cie się zająć tym zwierzęciem na miejscu. Jeśli jest duże, to
i tak nie pozwolę wam go zatrzymać.
Wszyscy trzej chłopcy popatrzyli na nią z otwartymi ustami.
- Gdzie je chcecie trzymać? - zapytała niecierpliwie. -
W szopie? Przecież tam ledwo starczy miejsca dla nieszczęs­
nego Pioruna. I skąd wiecie, że to coś nie ma jakiejś zakaź-
8
nej choroby? Nie chcę, żeby Piorun się zaraził. Zróbcie, co
się da, a resztę pozostawcie matce naturze.
- To człowiek - powiedział Rob. - Ledwie żywy.
- Jest też i koń - dodał Vin, wracając do swego zajęcia. - Ale
moim zdaniem jemu nic się nie stało. Spłoszył się i krwawi, ale
to tylko draśnięcie. No i chyba nadwyrężył sobie ścięgno w no­
dze. Ale ten człowiek długo już nie wytrzyma. Wygląda na to,
że mocno uderzył się w głowę, albo co. Nie wiadomo, ile stra­
cił krwi on, a ile jego koń.
- O Boże! - Aleksandria wydała lekki okrzyk i zaczęła
zdejmować fartuch. - Dlaczego tak od razu nie mówiliście?
Zajmijcie się drzwiami. Ja przyniosę ręczniki, wodę, sole
trzeźwiące... Czy któryś z was wpadł na to, żeby wezwać le­
karza? - Przyjrzała się im uważniej. - Tak myślałam. Rob,
przestań się gapić. Postaraj się być użyteczny. Osiodłaj Pio­
runa i pędź po doktora. - Krytycznie przyjrzała się drzwiom.
- Przydałoby się trochę smalcu. Będziecie wałczyć z tymi sta­
rymi zawiasami jeszcze przez rok, jeśli się ich nie nasmaru­
je. I gdzie jest ten człowiek?
Znajdował się zaledwie o pół mili od nich i Aleksandria
przebyła tę odległość biegiem, ale kiedy znalazła się na miej­
scu, pomyślała, że chyba i tak się spóźniła. Mężczyzna leżał
na skraju drogi, z nogami pod żywopłotem. Zatrzymała się
jak wryta, ciężko dysząc i przyciskając dłoń do serca. Czło­
wiek ten był wysoki, dobrze ubrany, ale teraz przypominał
szmacianą lalkę niedbale rzuconą ręką dziecka. Głowę miał
odchyloną do tyłu i poszarzałą twarz. Jedna z nóg spoczy­
wała pod jakimś nieprawdopodobnym kątem, a szyja wyglą­
dała nie lepiej. Aleksandria wstrzymała oddech i dopiero gdy
przyjrzała się dokładniej, mogła stwierdzić, że to tylko spla­
miona krwią chustka przekrzywiła się na szyi.
Vincent zauważył, co przykuło jej przerażony wzrok.
- Musiałem rozwiązać mu krawat, żeby sprawdzić, czy nie
ma tam rany - wyjaśnił. - Wszystko w porządku. Tyle mog­
łem od razu ustalić. Tylko krew, sama widzisz. Może jego
9
Zgłoś jeśli naruszono regulamin