Scott Deloras - Co się wydarzyło w Springtown.pdf

(962 KB) Pobierz
6964317 UNPDF
DELORAS SCOTT
CO SIĘ WYDARZYŁO
W SPRINGTOWN
Prolog
Kalifornia, rok 1856
Słońce zapadło za okoliczne wzgórza. Zmrok, któ­
ry ogarnął ziemię, nie był przyjazny. Wysokim sos­
nom i skalistym zboczom nadał groźny wygląd. Mi­
mo to Chance Doyer nie zsiadł z konia. Przez ostatni
rok podróżował po kraju bogatym w złoto, od jednej
osady do drugiej. Westchnął ze znużeniem. Mógł za­
przestać poszukiwań, nie miał po co wędrować dalej.
W oddali, jakieś paręset metrów przed sobą, do­
strzegł na zboczu migotliwy płomień ogniska. Za­
trzymał konia. Nagle ucieszył się, że będzie miał
z kim porozmawiać. Zaczęła mu już doskwierać sa­
motność i włóczęga. Nadal trawiła go nienawiść do
Logana i Patrycji. Wprawdzie już wiedział, że nie ży­
ją, lecz przecież to on sam chciał ich zabić. Był już
blisko celu, gdy nagle, przed niecałym tygodniem,
ktoś go wyręczył i pozbawił satysfakcji.
Chance spojrzał na niebo usiane gwiazdami, a po­
tem znów w stronę ogniska. Pomarańczowe płomie­
nie oświetlały dwie przykucnięte, kiwające się
w przód i tył postaci. Chance był z natury ostrożny,
6964317.001.png
ujął więc w dłoń rewolwer. Po chwili ścisnął kolana­
mi boki konia, by szybciej ruszył naprzód - chciał,
żeby siedzący przy ognisku słyszeli, że się zbliża.
- Tato, jak myślisz, ile forsy trzymają w tym biu­
rze Wells Fargo w Columbii? - spytał podekscytowa­
ny Vern.
- Ciiicho, chłopcze! Nigdy nie wiadomo, kto tu
się może kręcić. Już ci mówiłem, że nie mam pojęcia.
Przestań więc mnie o to pytać! - Siwowłosy mężczy­
zna odwrócił się i poprawił na zwiniętej do spania de­
rce. Ciepło ogniska rozgrzewało jego obolałe stawy.
- Fred, kiedy w końcu coś zjemy?
- Już gotowe, tato.
Fred zabierał się do nalewania zupy z królika
w blaszane miski, kiedy usłyszał, że ktoś nadjeżdża.
Zerknął na ojca i brata. Ojciec przyciągnął bliżej
strzelbę, brat stał sztywno, z dłonią na rewolwerze.
- No, dalej, nalewaj tę zupę, Fred - cicho rozkazał
synowi Gus Himple. - Zachowuj się jakby nigdy nic.
Cholera, Vern, ale tu ruch!
Kiedy nieznajomy na koniu zbliżył się na tyle, że
mogli go widzieć, przyjrzeli mu się otwarcie. Był słu­
sznej postury, miał krótką brodę tego samego piasko­
wego koloru co włosy opadające mu aż za kołnierz
brązowej kurtki. Kapelusz naciągnął głęboko na oczy.
Mężczyzna zręcznie zeskoczył z konia i podszedł do
ogniska, uśmiechając się z rezerwą. Jedno uważne
spojrzenie wystarczyło, by uśmiech zniknął z jego
twarzy.
- Nazywam się Chance. Pomyślałem sobie, że
może podzielicie się kubkiem kawy ze zmęczonym
wędrowcem.
- Chance? - zaśmiał się nerwowo Fred. - Skąd,
do cholery, takie imię?
- Mój tata był szulerem.
- Chodź tu do nas - zaprosił go Gus. - Fred, podaj
gościowi zupę. Na pewno jest głodny.
- To miło z waszej strony. - Chance nie zamierzał
odmówić darmowego posiłku, chociaż miał przeczu­
cie, że ta trójka wpędzi go w kłopoty. Wziął miskę
z rąk Freda i przykucnął.
- Mam na imię Gus, a to moi dwaj synowie: Vera
i Fred.
Chance skinął uprzejmie głową i zabrał się do je­
dzenia.
- Dokąd jedziesz? - spytał stary.
- Chciałem dotrzeć do Angels Camp i sprawdzić,
czy zostało tam trochę złota.
- To powinieneś jechać z nami do Columbii. Mó­
wiono mi, że tam jest jeszcze dużo złota.
Chance posilał się smaczną zupą, popatrując
ukradkiem na mężczyzn, pochłoniętych jedzeniem.
Wyglądali niechlujnie, mieli długie brody, brudne, za­
kurzone ubrania i przepocone kapelusze. Zapach, jaki
się wokół nich unosił, pasował do ich wyglądu. Mu­
siał przyznać, że gdyby nie spędził poprzedniej nocy
w hotelu, wcale by się od nich nie różnił.
Gusa oceniał na co najmniej sześćdziesiątkę. Stary
miał siwe potargane włosy, czerwony bulwiasty nos,
twarz pooraną zmarszczkami, brakowało mu prze­
dnich zębów. Mimo wieku zachował muskularną, po­
tężną sylwetkę. Synowie za to byli drobni - niscy
i chudzi. Cała trójka sprawiała wrażenie, że mogłaby
zabić człowieka dla samej przyjemności. Lecz czy on
był inny? Przez te wszystkie łata tylko dzięki umie­
jętności posługiwania się bronią i twardym pięściom
nie skończył w bezimiennym grobie.
Przygodni znajomi okazali się, przynajmniej na po­
zór, przyjaźnie usposobieni, mimo to Chance skoń­
czywszy zupę, wstał i szykował się do odejścia. Na­
prawdę nie było ważne, czy dostanie kulkę w Angels
Camp, czy w Columbii.
- Dzięki za jedzenie, ale lepiej ruszę w drogę.
Chcę jeszcze kawałek przejechać, dla mnie za wcześ­
nie na spoczynek. - Miał już wsiadać na konia, kie­
dy stalowa lufa wbiła mu się w żebra. - Co jest, do
diabła?!
- Nie denerwuj się - uspokoił go Gus. - Chcemy
ci tylko ulżyć, oddaj nam swoje manatki. Najpierw
wyciągnij rewolwer i rzuć na ziemię. Tylko bez sztu­
czek, bo Fred cię zastrzeli.
- Bardzo mi się podoba ta perłowa kolba - stwier­
dził podniecony Fred.
- A mnie twój koń - dodał Gus. - Na pewno jest
lepszy od mojej szkapy. Jak się nazywa?
- Kaktus - burknął Chance.
Gus podrapał się w brodę.
- Czemu go tak nazwałeś?
- Przekonasz się sam.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin