Torrente Ballester Gonzalo - Trylogia fantastyczna - Wyspa Ściętych Hiacyntów.NSB.doc

(1412 KB) Pobierz

Gonzalo Torrente Ballester

WYSPA
ŚCIĘTYCH
HIACYNTÓW

LA ISLA DE LOS JACINTOS CORTADOS

List miłosny
z interpolacjami
magicznymi

Przekład z języka hiszpańskiego
Wojciech Charchalis

Fernandzie, Francisce, Alvarowi, Jaimemu,
Juanowi Pablo, Luisowi Felipe i Josemu Miguelowi
- nie muszę wyjaśniać im dlaczego

Prolog

Naprawdę niewiele znam rzeczy tak ekscytujących i w pewnym stopniu tak krzepiących, jak dokonywane dzisiaj przez naukowców opisy tajemniczego procesu powstawania dzieła poetyckiego - nęcącego swoją ciszą, fascynującego mrokiem, niepokojącego niewiedzą, w której żyje doświadczający jej człowiek, ten artysta czy poeta stojący na uboczu albo trwający w niemocy twórczej, aż w końcu rozbłyska, jak jedna z tych gwiazd w najdalszych zakątkach nieskończonej przestrzeni, zalewem światła i kosmicznych katastrof. Zanim to jednak nastąpi, cóż za powściągliwość w zalążku, cóż za nieśmiałość, ukryta jeszcze nie wiadomo, czy w zakamarku duszy, czy ciała, być może na ich złączeniu, tam, gdzie się stykają, chociaż może nie jest to złączenie, lecz abstrakcyjny punkt, w którym spotykają się dwie krawędzie i się splatają, któż to może wiedzieć! Nie podlega jednak dyskusji to, że ten zalążek, w kolorze topazu, odrobinę rozjaśnionego wedle ostatnich odkryć, z miejsca, gdzie siedzi przyczajony, wysyła coś jakby delikatne macki, którymi chwyta się najbliższej okolicy ciała, ducha albo krwi, to bez różnicy, i tam rośnie w siłę i tam się przekrada, aż prześliźnie się do dorzecza żył i tajemniczego wnętrza komórek, wielokształtny, bezkształtny, zależy, jak na to patrzeć, ale majestatyczny i powikłany, i tak znakomicie przygotowany do panowania, że jest w stanie zawładnąć cierpliwym przedmiotem, uczynić go swoim i posiąść go ku zdumieniu człowieka, żyjącego w nieświadomości, że taka tajemna intryga jest tkana w jego wnętrzu; a kiedy wybucha, zgodnie z tym, co właśnie przedstawiliśmy, apoteoza albo epifania, czasem teofania (zawsze podejrzana), poeta znajduje się w stanie podobnym do tych kobiet błogosławionych przez bogów ich miłością i nasieniem, matek herosów przeznaczonych do nazwania ich imionami konstelacji, a podobieństwo do takich brzemienności usprawiedliwia końcowe porównanie dzieła poetyckiego z Herkulesem albo Dioskurami*, co umieszcza je na drodze mitologii, choć ludzie nauki popadają w rozpacz w obliczu podobnych trajektorii i usiłują zredukować je do zwykłych terminów psychologicznych. Kiedyś dojdą do porozumienia, o ile tak im się zachce! Tymczasem ja chciałem powiedzieć, po tak niebywale uroczystym początku, że ta moja powieść o ściętych hiacyntach nie została powołana do życia w tak wysublimowany sposób, mroczny i niemal sakralny, majestatyczny jednocześnie, lecz w sposób jasny i przy świadkach, bo odbyło się to na pewnym przyjęciu, z tych, na które zwykło się zapraszać więcej intelektualistów, niż wypada wciskać do jednego pomieszczenia, w pewne kwietniowe popołudnie roku siedemdziesiątego dziewiątego. Tak się zdarzyło, że podeszła do mnie żona jednego z mych najukochańszych i najbardziej podziwianych młodych kolegów, oznajmiła mi, kim jest i że chce mnie pozdrowić, i przestrzegła mnie w żartach, że jeśli w swoich pismach będę dalej się upierał przy odmładzaniu siebie w sposób niepohamowany, co jak się wydaje, robię przez cały czas, czytelnicy zażądają ode mnie wydania tych wierszy miłosnych, które wszyscy, albo prawie wszyscy, popełniają w wieku dwudziestu lat, a których mi nie było dane napisać z powodów dręczącej mnie czystej wstydliwości, przynajmniej wtedy. Odpowiedziałem jej, że nie jestem zbyt dobry w materii wierszy, choć miłość nigdy nie była mi obrzydliwa, ale że nie jest niemożliwe, aby któregoś dnia przyszło mi do głowy napisać powieść w pewnym stopniu sentymentalną, choć nie do końca byłem pewien, w jakim stylu, czy młodzieńczej nadziei, czy raczej romantyczno-nostalgicznym, bardziej dla mnie odpowiednim. Nigdy tego nie zrobiłem, pomyślałem w tamtej chwili, ona zaśmiała się, a ja dość mocno się wzruszyłem, gdyż zalążek nowej opowieści wpadł mi w duszę i nie mogłem odgadnąć tak od razu i w środku tego zamieszania, jaki będzie jego los. Że w sumie nie był zły, dowodzi tego te kilkaset stron, których lekturę polecam. Czy dziecko jest na tyle piękne, jak by tego chciał ojciec, co do tego nie mogę być pewny, ale tak się zawsze dzieje, choć wewnętrznie jestem przekonany, że maszkarą, jak to się mówi: pokraką, nie jest, bobym jej nie opublikował. Człowiek już jest w takim wieku, że musi poruszać się ostrożnie, żeby jakaś wpadka nie nadwerężyła skromnej reputacji, na którą przez tyle lat i z takim wysiłkiem pracował.

Kiedyś pomyślałem też, że ta historia mogłaby mi posłużyć jako świadectwo mojej obecności (i istnienia) w roku jej publikacji, będącym tym samym, w który właśnie wszedłem, nie mając pewności, co do przyszłości, w ósmą dziesiątkę swojego życia, tej pełnej tylu niebezpieczeństw „udeptanej ziemi”, jak mawiają na wojnach, bo najbardziej prawdopodobne jest, że z niej nie wyjdę - co też z drugiej strony nie jest sprawą, którą należałoby tu wywlekać jako skargę albo nawet informację, wszak uważam za bardziej istotne, przynajmniej dla mojej satysfakcji oraz dla wiary i nadziei pokładanych we mnie, że moje siedemdziesiąte urodziny zostaną uczczone, chociaż z opóźnieniem, wydaniem powieści, a skończywszy tę, będę zastanawiał się nad następną (którą obmyślam, rzecz jasna, bardziej górnolotną i bardziej ambitną niż obecna, będąca zwyczajną zabawą i odpoczynkiem przez cały rok, obfitujący w prace innego rodzaju). Oznacza to, ni mniej, ni więcej, że arterioskleroza ma się nieźle, trzyma się w zamkniętych granicach, działa tylko tyle, ile trzeba, żebym zapominał imiona, żeby czasem odpowiednie słowo nie pojawiło się natychmiast, kiedy go potrzebuję, i zmusiło mnie do przerwania pracy, aby go poszukać. Ale czyż warto się przejmować tymi drobnymi niedogodnościami? W zamian, stwierdzam, że zachowuję nienaruszoną gotowość do zabawy i że z tej powagi, która w latach młodzieńczych mąciła moją szaloną ideę świata (może źle się wyraziłem: moją koncepcję świata jako czystego szaleństwa), niewiele zostało. Co popycha mnie w stronę literatury niemal ulotnej, niewiele więcej niż gry, niewiele mniej niż czystej radości: dla mnie, rzecz jasna, bo o to chodzi, choć trzeba by też pomyśleć, że o ile jestem amatorem psot, posłużą one także ku rozrywce tym, którzy rozumieją życie i sztukę tak, jak ja je rozumiem: afirmacja hic et nunc naszego czystego pragnienia. To oczywiste, że nie piszę dla nikogo innego, ale tak się dzieje ze wszystkimi ludźmi wymyślającymi fikcje, że ich propozycja, że ich oferta zawsze jest skierowana do ograniczonej liczby klientów. To tak jak z warzywami - ten lubi pomidory, a tamten czosnek. A jednak na straganie leżą zarówno pomidory, jak i czosnek. I ten, kto dla utrzymania czystej krwi jada czosnek, musi wytrzymać nieprzyjemny oddech (dla innych), przynajmniej dopóki nie wyhoduje się czosnku bezzapachowego, do czego dążą najbardziej postępowi ogrodnicy. Ale czy utraciwszy zapach, nie straci też innych swoich cech? To denerwujące, nie sposób tego zrozumieć, ale dobro i zło chadzają zawsze tak bardzo w parze, że aż wydają się tym samym.

Nagle odniosłem wrażenie, że przesadzam z tymi agronomicznymi rozważaniami. Proszę o wybaczenie, przede wszystkim amatorów czosnku, których zapewniam, że w żadnym razie nie miałem zamiaru odnosić się do ich nieprzyjemnego oddechu, wobec którego czuję niezmierzony respekt. Jednak gdy to pisałem, przyszło mi do głowy, że w ramach kompensacji równie dobrze mógłbym w tym miejscu opowiedzieć swoje nieszczęsne związki ze słowem abarloado, terminem morskim, z tych pospolitych, który oznacza mniej więcej, że dwa statki stojące obok siebie na cumie sąsiadują ze sobą burtami albo jeden statek z nabrzeżem. Bardzo podoba mi się to słowo, abarloado, brzmi konkretnie, mimo przypisanej i trochę przytłaczającej kondycji imiesłowu, sprawiającej, że trochę nie nadaje się, na przykład, jako doskonały rym sonetu; ale poza tym uważam je za nęcące, niemal fascynujące (jak wiele innych, rzecz jasna)*. Zatem zdecydowałem się je użyć, gdy tylko nadarzy się sposobność, i dobre jest to, że pojawiło się ich wiele. Jak na przykład powiedzieć, że w porcie kołysało się wiele abarloados okrętów albo że abarloados w tym samym łożu spali Flaviarosa z Nicolasem, o ile to robili, równolegli do siebie i ocierający się o siebie burtami, bo jeśli tak nie będą leżeć, metafora się nie nadaje. Cóż, jakież to skutki może mieć arterioskleroza, zwłaszcza działając w ciszy! Nie pojawiły się ani okręty abarloados przy nabrzeżu, ani Flaviarosa z Nicolasem w łóżku. Zakończyłem powieść i słowo leżało przede mną, niemal widzialne, oczywiście słyszalne, falujące w powietrzu i bezużyteczne. Można się wściec.

I zdarzyło się też, że w zakończonej powieści zabrakło jednego ostatniego zdania, tego ostatniego akordu albo epifonemu tak zalecanego przez retorów i przez wielu innych biegłych w sztuce, aby rzecz była okrągła i godna szacunku. Nie przychodziło mi jednak do głowy, nawet kiedy powieść już trafiła do drukarni i najbardziej prawdopodobne było, że wyjdzie bez ostatniego zdania. Jednak, jak to się czasem zdarza, dwa pojęcia, tematy albo zdarzenia, niemające ze sobą nic wspólnego, dalekie i odległe niczym konstelacje, w wyobraźni zbliżają się do siebie (może stają się abarloados?), a z ocierania się ich albo odbijania od siebie powstają nowe pojęcia, niespodziewane obrazy, użyteczne metafory, a może całkowicie nieużyteczne. Czytałem przekład na galicyjski Sonetów do Orfeusza Rilkego, przygotowany przez mojego krajana don Tobío, który dobrze poradził sobie z kłopotem, świetnie sobie poradził; i czytając, natrafiłem na wers (nie mogę go zacytować dokładnie, bo książkę zostawiłem w Galicji), w którym mówi się o „łożu w uchu”. Skłamię, jeśli powiem, że uznałem to za celne? No, nie. Nie tłumaczenie, które jest wierne, ale obraz samego Rilkego, który moim zdaniem nie miał w tej chwili zbyt wiele szczęścia, do diabła!, łoże w uchu, nie sposób go sobie wyobrazić. Natychmiast przyszła mi do głowy poprawka, sposób na uratowanie wersu: łoże w zapomnieniu. Nie chodzi o to, że mnie to przyszło do głowy, ale uważam to za możliwe do przyjęcia, naprawdę sugestywne. Łoże w zapomnieniu. Mówi coś samo z siebie, a w połączeniu z jakimiś innymi słowami w mniej więcej takim samym stylu może znaczyć bardzo wiele. Jednak przynajmniej w tamtej chwili nie przyszło mi do głowy wymyślanie tych komplementarnych słów, ale odkryłem albo zrozumiałem, że podobny zwrot, łoże w zapomnieniu, mógłby odnosić się do pewnych aspektów mojej miłosnej powieści, gdzie nie było łoża, a jest zapomnienie i, stosownie dopracowane, posłużyłoby mi za epifonem albo ostatni akord, wedle mojego już zarzuconego celu.

I w tym oto miejscu pojawiła się interakcja, spięcie elektryczne, błyskawica, do której wcześniej się odnosiłem: bez absolutnie żadnego udziału mojej woli, słowo abarloado wynurzyło się ze swych otchłani, być może morskich, może zwyczajnie poetyckich, wypchnęło łoże z jego uprzywilejowanej pozycji i zaproponowało mi nowe zdanie: abarloados w zapomnieniu, co od razu mnie zachwyciło, wszak znalazłem się w obliczu znacznie bardziej skomplikowanej metafory niż ta pierwotna, w której abarloado mogło odnosić się do Narratora (tej powieści) i Ariadny, dzięki czemu idea łoża nie została do końca zarzucona, lecz czyniono do niej aluzję; i o ile pewne jest, że drugi człon pozostał, zapomnienie, nowy obraz znacznie go wzbogacał poprzez domniemane porównanie z morzem, gdzie to stoją abarloados okręty, i tym samym czyni zapomnienie, tak jak one, niezmierzonym, niewyczerpalnym i, o ile ktoś to pamięta, toujours recomencée. Przestraszyłem się odrobinę w obliczu tego mojego nigdy niepodejrzewanego talentu lirycznego, ale zrozumiałem nagle, że to zdanie, wynik tej intuicji na nic mi się nie zda, poza dostarczeniem mi niewysłowionej osobistej satysfakcji, w sumie dość skromnej. Jak zamknąć książkę, stawiając na końcu tak po prostu, oddzielone,

Abarloados w zapomnieniu?

W tej chwili rzeczywiście zaczęła działać moja wyobraźnia, szybciej, niżbym sobie tego życzył, i w przypływach i odpływach przebiegła różne możliwe formułki z abarloado i bez niego, na przykład (i był to powrót do wcześniejszych wersji):

Połóż się w mym zapomnieniu i żyj w nim,

co mi się nie spodobało, bo wyklucza Narratora (albo on wyklucza sam siebie), co zubaża znaczenie, ogranicza zapomnienie do jego granic i odrzuca abarloado.

Przyszło mi też do głowy:

Żyj, Ariadno, abarloada w mym zapomnieniu,

co też odrzuca Narratora i, w ostatecznym rozrachunku, w nieodpowiedni sposób używa słowa abarloado, bo wymaga ono dwóch statków, przynajmniej, albo dwóch ciał. Następnym etapem było:

Abarloados w zapomnieniu, Ariadno, będziemy żyli,

co w zasadzie nic nie mówi i też niczego nie rozwiązuje, niczego nie zamyka i nie czyni uroczystym. A ponieważ następne pomysły nie ulepszyły żadnego z tych, zacząłem się bać, że ten oczekiwany finał umyka mi, nie wiem już teraz, czy nieuchwytny, czy nieosiągalny, jak pewne zjawy i pewne sposoby miłości. Aż w końcu coś mi się pojawiło i mogłem tym dopracować ostatni akapit, doskonałe zakończenie, gorące i przekonujące podsumowanie tego pogmatwanego zbioru, to znaczy odrobina porządku, choćby tylko na zakończenie. Jednak po napisaniu tego zastanawiam się z prawdziwym przerażeniem, czy te słowa są moje czy też co najwyżej następnym czyimś zmodyfikowanym wersem. Ach, gdybymż mógł przypomnieć sobie wszystkie przeczytane przeze mnie wersy...! Żeby nie mówić więcej niedorzeczności, wrócę do tego, co powiedziałem, do uporządkowania, końcówki: mówi „forma” ten, który mówi „porządek”; mówi „koniec” ten, który mówi „dopracowanie”. Praktycznie każda narracja może być nieskończona oraz amorficzna, jak życie. Przypisać jej koniec, nadać jej formę, to dostarczyć najlepszy dowód na jej nierealność. Po cóż więc mamy zagłębiać się jeszcze bardziej w te jałowe rozważania? Jako nierealną ci ją ofiarowuję, co było moim zamierzeniem. A ty już sam zobaczysz.


Raz kochałem, sądziłem, że mnie kochano,

lecz nie byłem kochany.

Nie byłem kochany z jednego, wielkiego powodu -

bo tak nie miało być.

A. C.

Ona była miła i on ją kochał,

ale on nie był miły i ona go nie kochała.

(ze starożytnego dramatu)

H. H.

Potajemne ujście Historii.

J. M. C. B.

Patrzę Pani w oczy i moje oczy mówią Pani,

że jestem biednym poszukiwaczem w świecie,

że nie rozumiem niczego ze swego przeznaczenia

ani z przeznaczenia innych, że żyłem i grzeszyłem,

i tworzyłem, i że pewnego dnia odejdę,

nic nie rozumiejąc, w tę ciemność,

która zrodziła wszystkich.

J. J.

I

1.

- Nie warto dociekać, z powodu jakich to zawijasów nasza podróż została opóźniona, ale w końcu przyjechaliśmy; przywiozłaś mnie swoim samochodem aż na samą przystań, a potem wiosłowałaś, śmiejąc się, podczas gdy ja żartowałem sobie z ciebie - chciałem wspomnieć twoje urodziny nad brzegami sławetnego morza, a że wody niezbyt dużego jeziora, nawet tak ładnego jak to nasze (gdzie, wedle tego, co kiedyś mi opowiedziałaś, przychodzisz zimą pojeździć na łyżwach) są zaledwie nędzną imitacją tych drugich, lazurowych, choć czasem ołowianych i nie zawsze spokojnych, które kiedyś ciebie kołysały starożytną pieśnią, i do których nie chcesz powrócić, a ja nigdy nie chciałem się dowiedzieć dlaczego, może ze strachu, że ten śpiew zamilkł na wieczność, albo ze strachu, który musisz odzyskać, aby nigdy go nie utracić, przed tymi potworami twego dzieciństwa, które czasem ci się przypominają i wstrząsają tobą; zwykłe widziadła sprawiają, że drżysz - czy to wyraźne? W innych czasach wystarczyłaby ta tajemnica, abym zaczął zadawać sobie pytanie, także domniemywać, nie dochodząc do żadnych satysfakcjonujących wniosków, przynajmniej do zadowalającej hipotezy, do czegokolwiek - jeszcze sobie wyobrażam, kiedy zaczynam marzyć, że podczas tego twojego dzieciństwa przy najpiękniejszych skałach świata coś tam czy ktoś tam poobijał twoją duszę, zmaltretował ją - na co uskarżasz się czasem bez skarg, westchnieniem albo grymasem, którego chętnie byś uniknęła, bo pewnie wiesz, co zdradza. Prawdę mówiąc, niewiele o tobie wiem, mimo że tak wiele rozmawialiśmy, wieczór za wieczorem, także popołudniami, poczynając od tego pierwszego, kiedy przyszłaś do profesora Alaina, a jego już nie było. Pamiętasz? Oczywiście, że tak, i nie wiem, po kiego czorta ciebie o to pytam! A może wiem to, aż za dobrze, i ty też, i przyczynę, dla której powtórzę to tutaj z kilkoma wariantami, jak również inne rzeczy, o których razem rozmawialiśmy albo je przeżyliśmy, a już zaczyna być tego dużo - wspomnę konieczne, aby dopełnić rozpoczynającą się teraz historię albo historię, która zaczęła się w chwili, kiedy zgodziłem się wynająć chatkę na Wyspie, zdecydowałem, że będę mieszkał w niej aż do pierwszych śniegów - cały trymestr, czyli całą jesień. Za to nigdy ci nie opowiedziałem, w jaki sposób profesor Alain mówił mi o tobie, nie jeden raz, ale nieustannie, aż stawał się irytujący, i któregoś razu powiedział mi, że pocałowałaś go w usta. Jakże trwale wrył mi się ten obraz w pamięć! Ponieważ mówił po francusku, wymawiając słowo bouche, złożył swoje usta w szczególny sposób, jakby chciał odwzajemnić ci pocałunek, jakby jeszcze na niego czekał albo może miał zamiar zagwizdać. Cóż, może to w końcu był tylko żart, raczej kpina, z samego siebie, profesora, któremu pieprzone angielskie wychowanie nie pozwala wyrażać swoich uczuć ze spontanicznością, na jaką miałby ochotę, taką, z jaką my pozwalamy objawiać się naszym uczuciom, czy to radości, czy to żalu. Nie uważasz, że to takie drobiazgi najbardziej nas oddalają od osoby takiej jak on? I zważ, że ja go kocham i podziwiam go, i że moja przyjaźń osiągnęła poziomy, których on sam nawet nie podejrzewa; zważ, że śmieję się, kiedy opowiada mi swoje dowcipy, bo nie znałem nikogo z większym poczuciem humoru niż on; ale sama widzisz, chociaż nie jestem we właściwym tego słowa znaczeniu prawdziwym dzieckiem Morza Śródziemnego, tak jak ty, i chociaż moje wychowanie zmusiło mnie w pewnym stopniu do powściągania otwartego okazywania uczuć umiarkowaną hipokryzją, istnieje dość znaczna różnica pomiędzy tym, co ja robię, i tym, co robi on, gdyż ja nakładam na emocje albo na namiętność maskę ironii, rzecz jasna, i tam zostają jak dwa zeschnięte liście, które razem opadły (powiedziałaś mi kiedyś, że można dostrzec, kiedy się nabijam z tego, co tak naprawdę biorę na poważnie); podczas gdy profesor zastępuje jedną rzecz drugą i skrywa tamtą w nie wiem jakich dziwacznych otchłaniach swej duszy. I mnie się zdaje, że to jemu szkodzi, bo nader często lepiej jest jednym uderzeniem pięści zgruchotać blat stołu albo szczękę przyjaciela, niż poskromić ten impuls i pozwolić, żeby jego miejsce zajął uśmieszek, a może mot d'esprit, które naprawdę nikomu jeszcze nie przyniosły ulgi. Słusznie zauważysz, że profesor musiałby połamać wiele stołów i porozbijać wiele szczęk, szczególnie ostatnimi czasy; ale przynajmniej byłby spokojniejszy, a ty razem z nim. Tamtego wieczora, kiedy przyszłaś do niego, a jego nie było, i zastukałaś do moich drzwi pod pretekstem przewąchania, czy ja czegoś nie wiem na temat jego nieobecności, czy pojechał w podróż czy może tylko do Stuyvesant Plaza na zakupy, wydaje mi się, że profesor powinien był rozbić coś mocnego i twardego, drzwi swojego mieszkania albo mojego; albo lepiej jeszcze, przewrócić ścianę jednym zdecydowanym kopniakiem, a w takim przypadku wszystko by się zmieniło i nie bylibyśmy teraz na Wyspie Ściętych Hiacyntów, The Isle of the Cut Hyacints, na Indian Lac, każde z nas oddzielnie, ale blisko siebie z powodu tych drobiazgów, do których wcześniej się odnosiłem i które jeszcze wyjdą na wierzch; może też bardziej niż przeszłością i to też jeszcze wyjdzie na wierzch; może też bardziej złączeni nie przeszłością, lecz tym, co się wydarzy - niewiadomą, która mnie popycha, wbrew wszelkim przewidywaniom, wbrew mym własnym przezornym zwyczajom, do zapisywania tego zeszytu w tajemnicy przed tobą, choć przeznaczonego dla ciebie. Nie wiesz, że znakomity profesor, tamtego wieczora, zanim wyszedł, wyrecytował dość czystym głosem, z gestykulacją i minami Latynosa, te same wiersze swego prapradziadka, pewnie wiesz, o czym mówię, które niemal mi odśpiewał po raz pierwszy w sekundę po tym, jak mi powiedział, że go pocałowałaś? O ile wtedy nie przypisałem temu żadnej wagi, tym drugim razem, tamtego wieczora, zinterpretowałem to w ten sposób, że posłał do diabła wszystkie swoje nieszczęścia i ruszył na dziwki. Kiedy otworzyłem ci drzwi, wlepiałaś we mnie wzrok i powiedziałaś: „Pewnie pan wie, kim jest Ariadna”. A ja ci odpowiedziałem: „Wiem, choć nigdy jej nie widziałem, ale podejrzewam, że od tej chwili już nie będę mógł tego powiedzieć”. „Mogę wejść?” „Oczywiście. Co więcej, zaproszę panią na skromną kolację, o ile wystarczy dla dwojga to, co właśnie gotuję. W przeciwnym razie będę kontemplował, podczas gdy pani będzie jadła”. Ty już weszłaś, ściągnęłaś płaszcz i powiedziałaś, i dodałaś, jakby tytułem usprawiedliwienia: „Wie pan, że zepsuł mi się samochód i stoi tu naprzeciwko, w rowie, zakopany w śniegu?” Z mojego okna nie było widać tego miejsca i nie wydawało się konieczne potwierdzanie twojego wyznania, schodzenie we dwoje do drzwi wejściowych. „Muszę zadzwonić, żeby zabrano go do warsztatu, ale drzwi do mieszkania profesora są zamknięte, a wiem, że w pańskim mieszkaniu nie ma telefonu”. „Tak, ale kiedy on wyjeżdża, zwykle zostawia mi klucze, na wypadek gdybym czegoś potrzebował, pół tuzina ziemniaków albo słownik”. „Ach, tak, więc w takim razie...” Poszukałem klucz i dałem ci go. Poszłaś do mieszkania Alaina i przypuszczam, że udzieliłaś instrukcji na temat swojego zakopanego w śniegu samochodu. Natychmiast wróciłaś. „Naprawdę już wszystko jest gotowe, więc mogę sobie pójść, jeśli panu przeszkadzam”. „Czy może to insynuowałem? Czy dałem to do zrozumienia?” „Nie, ale wiem, że o tej porze pan pracuje”. Nie powiedziałem ci ani tak, ani nie. Poprosiłem, żebyś usiadła i że skoro już jesteś, żebyś chwilę poczekała, bo mogło cię zainteresować coś z tego, co tam miałem. Początkowo byłaś zaskoczona; ale ponieważ ja się uśmiechnąłem, szybko wykrzyknęłaś: „Ale jestem głupia! Puści pan tę płytę o moim imieniu”. „Oczywiście! Od jak dawna profesor o niej mówi? I ile razy była pani u niego w domu, a on nigdy nie zaprosił pani do słuchania?” „Zawsze mówił, że pan na pewno pisze”. „No nie. Nie jestem pracusiem, i on o tym wie. Kiedy pani wychodziła, on przynosił mi kawałek sera albo jakiś owoc, z tych, które pani kupiła i mogły mi posmakować, a potem opowiadał mi którąś ze swych historii - sądzę, że ma we mnie najlepszego ze słuchaczy, najbardziej naiwnego i skorego do śmiechu”. Ty też się roześmiałaś i powiedziałaś, że już o tym wiesz. „Chodzi o to - ciągnąłem - że on nie chce, żebym panią poznał”. Zakryłaś sobie twarz rękoma i wyjaśniłaś po cichu, jakbyś wyjawiała mi sekret: „Nie chce, żebyśmy się poznali, bo obawia się, że pan mnie ukradnie”. „Że panią ukradnę? Może porwę?” „Nie, nie tego się obawia, ale tego, że pan mnie przyciągnie na swoje zajęcia i odsunie od jego. Wiele razy mi mówił, że jest pan znakomitym nauczycielem, że pański głos jest jak muzyka i niektóre z pańskich studentek też mi to potwierdziły”. „Nie, w każdym razie nie lepszym od niego, przecież ja, rzecz jasna, nie dysponuję prapradziadkiem, który znajduje się jako wielki poeta w historii literatury angielskiej i którego wiersze mógłbym wykorzystać, żeby olśniewać dziewuszki”. Wydało mi się, że się zaczerwieniłaś. „Alain tak robi?”, zapytałaś, zdaje mi się, aby to ukryć, a ja z podobnej przyczyny, może sprowadziłem rozmowę na inne tory; powiedziałem ci: „Tak go pani nazywa? Alain? Nie używa pani drugiego imienia?„Tak, nazywam go Claire, jak wszyscy jego przyjaciele, jak i pan”. „Co do mnie, to także wie pani, jak ja się nazywam?” „Oczywiście”. „I wie pani, że w moim kraju ludzie mówią sobie na ty, niekoniecznie dobrze się znając?” „Czy proponuje mi pan, żebym zwracała się do pana po imieniu?” „No, oczywiście”.

Puściłem ci płytę, Lament Ariadny, a ty słuchałaś jej w milczeniu i skulona w sobie, bez niczego (wtedy) w świecie poza muzyką i tobą samą - uczuciami, które w tobie wzbudzała; a kiedy się skończyła, poprosiłaś, żebym jeszcze raz ją puścił, a ponieważ zrozumiałem, że to, co się dzieje, całkowicie należy do ciebie i może stanowi część twojego sekretu, wykorzystałem chwilę ciszy, żeby pójść do kuchni przygotować kolację. Docierały do mnie głosy povera Arianna i jej uporczywe błaganie, by pozwolono jej umrzeć, a ja zajmowałem się duszoną rybą i stawianiem szklanek na stole; ostrożnie, żeby jakiś niestosowny dźwięk nie przerwał ci ekstazy. Nigdy ci nie powiedziałem, że wysunąłem głowę z kuchni i zobaczyłem, że masz zamknięte oczy (muzyka już dobiegła końca) i siedzisz nieruchomo. Wtedy pozazdrościłem Claire'owi po raz pierwszy - zazdrość, póki co przyjaciela, cholera, żebyś sobie nie pomyślała, że nagle zacząłem mu życzyć śmierci, żeby dostać ciebie w spadku - po prostu pomyślałem sobie, że chciałbym poznać dziewczynę taką jak ty, która z mojego powodu zamknie oczy i pozwoli się ponieść jakiejś muzyce, choćby nie była tamtą muzyką. Pojawiłaś się, odzyskana przez czas i życie, w drzwiach kuchni, nic nie mówiąc, promieniejąca, jakby towarzyszyła ci jakaś aureola, choć tylko z cieniem uśmiechu, pozostałość chwilowego szczęścia, szczęśliwej podróży, której poddała się twoja dusza, a może też i twoje ciało? Od tamtej chwili nie wydarzyło się nic ważnego, tylko ta sama scena, choć z wariantami, wielu innych wieczorów z zaproszoną, kiedy któraś z moich studentek zostaje u mnie na kolację, a potem, zamiast słuchać muzyki u mego boku, błaga mnie, żebym wyjaśnił jej jakiś trudny punkt z tematu, nad którym pracuje. Ach, moje studentki nie całują mnie dans la bouche, jak ty profesora, choć czasem robią mi praktyczne prezenty, z tych, co to zdradzają ich zatroskanie moją samotnością: kawałek francuskiego sera albo słoik importowanej marmolady, kupiony na dalekim rynku w Quebecu! Pomogłaś mi zebrać ze stołu i nawet uparłaś się przy umyciu naczyń naskładanych przez cały tydzień w zlewie.

Wtedy nie wydałaś mi się jakoś szczególnie różna od innych, gdyby nie kolor twojej skóry, twoje ciemne włosy, twoje oczy; ale nawet twój wygląd cię nie wyróżniał, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo dziewczyn podobnych do ciebie zaczyna pojawiać się coraz więcej, córek emigrantów albo emigrantek, takich jak ty. Miałem wtedy jedną taką na swoich zajęciach: pamiętasz Marię, Włoszkę, która wzięła ślub z Mariem, Francuzem z pochodzenia, i wyjechali do Honolulu; a Victorię, tę, która była kelnerką w L'Ecole i napisała tak piękną pracę na temat Gaspara Stampa. Właśnie teraz, o ile dobrze pamiętam, mam jedną Dalmatynkę i jedną Wenecjankę, ale już tego po nich nie widać: zapomniały język i, oj! zajadają się hot dogami. Mogę cię zapewnić, że żadna z nich nie przyszła nigdy do mnie na kolację i nie sądzę, żeby kiedykolwiek to zrobiły.

Tamtej nocy, w padającym śniegu, bez samochodu, odległa o cztery mile od swojego kąta w mieście, nie miałaś innego wyjścia, niż zostać. Zajęliśmy się tym przy kolacji albo dokładniej zaplanowałaś to i rozwiązałaś sama. „Nie uzna pan za niestosowne, powiedziałaś, jeśli spędzę noc w mieszkaniu Claire'a”. „Oczywiście, że nie”. „I jutro wyjdę po samochód, zanim się pan obudzi”. „Nie jestem rannym ptaszkiem”. „Ale jeśli pan chce, podjadę po pana i podrzucę do uniwersytetu. W tym śniegu”.

2.

- Kochana Ariadno, widzisz, jak splatają się te sprawy, albo może, kilka słów z innymi, i w końcu pisze się to, o czym wcześniej się nie myślało? Na tych kolejnych stronach powinienem był wspomnieć ten pierwszy wieczór na Wyspie, kiedy poszliśmy odwiedzić chatkę, której wynajęcie mi doradziłaś bez żadnych powodów, poza spokojem tego miejsca i nieuchronnością jesieni, szczególnie pięknej w tym lesie. Drzewa jeszcze się zieleniły, chociaż po drodze kupiliśmy już cydr i jabłka u gospodarzy, i chociaż w spokojnym powietrzu owady brzęczały swoją pożegnalną pieśń. Świeciło złote zachodzące słońce, a ptak, którego nazwę wypowiedziałaś, a ja ją zapomniałem, ćwierkał w jakiejś gęstwinie. Przekroczyłaś próg chatki i poprosiłaś, żebym wszedł, jakbyś była gospodynią - dokładnie takim samym gestem i z taką samą miną, jak za pierwszym razem, kiedy zabrałaś mnie do siebie do domu (dałaś mi do jedzenia jajka po florencku, pamiętasz? Menu protestacyjne przeciw zwyczajowemu befsztykowi). A ponieważ zwróciłem ci na to uwagę, odpowiedziałaś: „Administracja uniwersytetu daje mi spory procent od wynajmu chatki, jeśli uda mi się znaleźć jakiegoś przyjaciela, który ją wynajmie. Wypada być miłym wobec każdego kandydata, nawet jeśli to ty”. „A jeśli nie jest przyjacielem, to nie?” „Jeśli nie jest przyjacielem, nie odważę się tego zaproponować. Wiesz, że jestem dość nieśmiała”. Cóż, zgodziłem się przyjąć zaproszenie bardziej niż słowami przekonany powabem twojego ciała, pełnego krągłości i uśmiechniętego. Przez brzozy w ogrodzie przenikało już przygaszone światło, ale dość silne, żeby rozpalić powietrze. Kiedy znaleźliśmy się w środku, pokazałaś mi wszystko, nie pominęłaś żadnego zakątka, zarówno rzeczy poetyckie, jak i praktyczne: pokój, który natychmiast nazwaliśmy pirackim przez jego marynarską koję, grawiury przedstawiające polowanie na wieloryby i stateczek w butelce zawieszony tuż u wezgłowia łóżka. „Popatrz, jak dobrze będziesz mógł tu pracować, kiedy znuży cię salon”: stół pod oknem, puste półki szafki, dawny porcelanowy kałamarz, z tych z otworem, żeby wsadzać ptasie pióra, który znajdował się tam być może po to, żeby archaizować otoczenie, w taki sam sposób, w jaki dawne słowo archaizuje cały akapit. „Nie podoba ci się?” „Oczywiście, że mi się podoba! Ale stateczek w butelce powieszę tutaj, przy stole i na wysokości oczu, żeby wzbudzał we mnie marzenia, kiedy podniosę wzrok i na niego spojrzę”. Wtedy zaprowadziłaś mnie do kuchni.

To było kilka dni temu. Od jak dawna tu jesteśmy? Przyszło mi do głowy zacząć pisać w tym zeszycie dokładnie w tygodniu naszego przyjazdu, to znaczy w niedzielę, ale nie zacząłem tego robić przed poniedziałkiem wieczór, kiedy wróciliśmy z uniwersytetu i ty zamknęłaś się, żeby przygotować jakieś pilne zagadnienia. Następnego wieczora nic nie zrobiłem - był wtorek i spędziłem go, krążąc po Wyspie, jak Robinson zachwycony barwami lasu, nie uciekającymi przede mną wiewiórkami i parą bażantów, które niemal mogłem pogłaskać - usiadłem na swego rodzaju placyku, który jeszcze ci pokażę, i zacząłem śpiewać jak młody chłopak albo jak Tom O'Connor, kiedy pije piwo i pozwala sobie na przejawy nostalgii; tyle że Tom opowiada śpiewem, a ja nie miałem komu opowiadać. Wiesz, że doszedłem do gąszczu, pewnego miejsca w lesie, w którym widać i słychać tylko las, nic ludzkiego dookoła; niebo w górze i zapadający wieczór nad głową, a ja przestraszyłem się czegoś, nie potrafiłbym ci powiedzieć czego. Na pewno nie ludzi. Nagle naszła mnie ochota, by uciec, i zrobiłem to niezdarnie, krążąc wokół tego punktu, ledwie się oddalając, nadchodził mrok - aż znalazłem ścieżkę i samotną chatkę, ale już znajomą, która przyjęła mnie na swe łono. Nie powiedziałem ci o tym; niektóre inne rzeczy też przed tobą skrywam. Jeszcze wyjdą na wierzch, jeśli nas dotyczą. Wczoraj, we środę, była już północ, kiedy przyjechaliśmy do przystani - popatrzyłaś na zegarek w samochodzie i powiedziałaś coś na temat kolacji, w której razem wzięliśmy udział - wydanej przez Instytut Języków Romańskich na cześć tego francuskiego profesora, który wie wszystko o Rabelais'm i któremu towarzyszy ruda dziewczyna o bardzo smukłym ciele i spokojnych manierach - wydają się zakochani albo tacy się tobie wydali, bo ja, prawdę powiedziawszy, nie zwróciłem uwagi ani na ich spojrzenia, ani na czułości. Ale ty mi powiedziałaś, kiedy ona pośpieszyła mu z pomocą, bo on się zakrztusił i kaszlał, jakby miał się utopić: „Ta dziewczyna go kocha” - a chwilę potem, widząc grzeczność, z jaką on przyjmuje pomoc: „Oni się kochają”. Ja szepnąłem ci na ucho, że uważam to domniemanie za nieco śmiałe i pozbawione podstaw, i zdaje mi się, że dodałem coś na temat tej twojej manii, która prowadzi cię do doszukiwania się, tam gdzie ich nie ma, wątpliwych miłości - byłaby taka, gdyby istniała, miłość tego specjalisty od Rabelais'go i tej rudej dziewczyny, znacznie młodszej niż on. Ale jeśli nawet, po co się wzruszać? Po co się smucić? Odkryłem jakiś czas temu, że trudne miłości odbierasz jako swoje, a bardziej jeszcze, jeśli są niemożliwe. Wstał chairman ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin