Blake Jennifer - Dziki raj.pdf

(1201 KB) Pobierz
Blake Jennifer - Dziki raj
JENNIFER BLAKE
DZIKI RAJ
ROZDZIAŁ I
Zgromadzenie nie było liczne. Przy stole, przykrytym obrusem z
flamandzkiego lnu, upstrzonym okruchami i plamami po winie, puste krzesła wręcz
rzucały się w oczy. Nic w tym dziwnego, zważywszy na to, iż każdy dzień przynosił
nowe plotki o niepokojach wśród Indian. Wioska plemienia Natchezów znajdowała
się niebezpiecznie blisko, toteż niewielu gości miało odwagę zaryzykować powrót
pustą drogą o świcie, gdyby przyjęcie nieco się przeciągnęło.
Elise Laffont także odczuwała niepokój. Zwykle nie bywała na tego rodzaju
imprezach towarzyskich, jak to soiree u komendanta, i dziś wieczorem też pewnie by
nie przyszła, gdyby nie przywiodła jej tutaj konieczność. Od śmierci męża - to znaczy
przez ostatnie trzy lata - utrzymywała się sama. Niektórzy uważali to za przejaw
smutku i skromności ze strony młodej wdowy. Prawda była taka, że Elise lubiła
własne towarzystwo, a poza tym zarządzanie majątkiem tak ją zajmowało, że
frywolne rozrywki nie stanowiły dla niej atrakcji.
Od szczytu stołu dobiegł ją głośny wybuch śmiechu.
Chepart, chichocząc z własnego dowcipu, nakazał stojącemu za jego krzesłem
służącemu, aby napełnił kieliszki gości przednią maderą, która miała uświetnić deser.
Blask świec, płonących w kryształowym żyrandolu zwieszającym się z
 
nieheblowanych krokwi, połyskiwał na miodowobrązowych lokach Elise, przebijając
się przez warstwę białego pudru. Odwróciła głowę, by spojrzeć na gospodarza. Ciepły
bursztyn jej oczu ochłódł, zastąpiony wyrazem pogardy, który zniekształcił delikatne
rysy.
Dwa miejsca dalej madame Marie Doucet pochyliła się nad ramieniem męża,
aby pochwycić spojrzenie Elise. Jej pulchna twarz tchnęła zadowoleniem.
- Komendant świetnie się dzisiaj bawi, czyż nie? Prawdziwy z niego bon
vivant.
- Przynajmniej on tak sądzi - rzekła Elise cicho.
- Co chciałaś przez to powiedzieć, chere? Chyba nie zrozumiałam.
Starsza kobieta musiała odznaczać się kiedyś lalkowatą urodą i pamięć o tym
sprawiła, że zachowała kokieteryjne maniery i lekki, pośpieszny sposób 'wysławiania
się, choć w jej blond włosach zaczęły się już pojawiać siwe pasma. Była jednak dobrą
przyjaciółką i życzliwą sąsiadką. Mieszkała zaledwie pięćset metrów od domu
Laffontów, toteż Elise nauczyła się nie zwracać uwagi na pustotę madame Marie,
wysoce sobie ceniąc jej uprzejmość i dobre serce.
Teraz potrząsnęła tylko głową. - To nic takiego.
Komendant fortu Rosalie, przedstawiciel Jego Królewskiej Mości Ludwika
XV pośrodku głuszy zwanej Luizjaną, zdecydowanie lubił dobre życie. Jest bardziej
rozpustnikiem i sybarytą niż bon vivantem, pomyślała Elise, wykrzywiając
pogardliwie delikatne, choć nieco zbyt szerokie usta. Chepart był oddanym
przyjacielem jej męża. On i Vincent Laffont nieraz upijali się do nieprzytomności.
Opowiadali wtedy wulgarne historyjki i zaśmiewali się z nich. Kiedy jej mąż raczył
łaskawie utonąć, łowiąc ryby w Missisipi, komendant przyszedł do niej,
demonstracyjnie zatroskany i współczujący. Tak zatroskany, że niemal wcisnął młodą
wdowę w fotel i wsunął rękę pod stanik jej sukni, aby pogłaskać piersi. Elise złapała
sterczący z koszyczka drewniany drut do robótek i pokłuła nim natręta. A potem
zdjęła znad kominka muszkiet Vincenta i przegoniła komendanta poza granice swego
majątku. Kiedy sobie poszedł, zapłakała po raz pierwszy od śmierci męża, a były to
łzy gniewu i oburzenia, lecz także szczęścia: nigdy już nie będzie zależna od żadnego
mężczyzny.
Dlatego tak bardzo denerwowało ją, że musi prosić komendanta o przysługę.
Nie miała ochoty korzystać z jego gościnności ani znosić towarzystwa tłustego głupca
- lecz będzie musiała, przynajmniej dopóki nie uzyska tego, co chce.
 
Powędrowała spojrzeniem po izbie, po mieniącym się kolorami tureckim
dywanie pod stopami, jedwabnych draperiach na zasłoniętych okiennicami oknach, w
których nie było szyb, przyjrzała się scence pasterskiej Watteau, zawieszonej nad
olbrzymich rozmiarów kominkiem, w którym pulsowały ogniem czerwone węgle i
dopalała się wielka kłoda.
Wszystkie te rzeczy wydawały się nie na miejscu w zwykłym, prostym domku
przeznaczonym dla komendanta fortu. Zarówno wyszukana zastawa, jak i żałosna w
tym otoczeniu wspaniałość kryształowego żyrandola, a także pozostałych elementów
umeblowania, świadczyły o pretensjonalnej arogancji komendanta i jego ambicji.
Chepart uważał swój urząd za pierwszy krok w karierze, która miała go zaprowadzić
choćby na dwór. Tymczasem nie widział powodu, by odmawiać sobie luksusu, nie
bacząc na to, jak jego konszachty z agentami handlowymi wpływają na stan
zaopatrzenia fortu, jego zdolności obronne oraz poziom życia zamieszkujących go
żołnierzy i oficerów.
Jakimi środkami powinna się posłużyć, by zmusić kogoś takiego do
wysłuchania jej? Nie miała pieniędzy na łapówkę i w ogóle nie brała pod uwagę
zaoferowania towaru, który najbardziej zainteresowałby starego rozpustnika: siebie
samej. Jednak być może myli się, przypuszczając, że komendant zażąda czegoś w
zamian za przysługę, o którą chciała go prosić. Nie było to nic wielkiego ani
niezwykłego, choć dla niej znaczyło tak dużo. A komendantowi z pewnością niczego
nie ubędzie, jeżeli rozkaże więźniom odsiadującym karę w areszcie, by zbudowali dla
niej stodołę i zagrodę dla drobiu.
Mężczyźni nie byli niebezpieczni, przebywali w areszcie oskarżeni głównie o
niesubordynację. Komendant bowiem nie cieszył się autorytetem i zdawał sobie z
tego sprawę, toteż wszędzie węszył spisek. Wina uwięzionych oficerów polegała
wyłącznie na tym, iż uważali, że mądrze byłoby poczynić pewne przygotowania w
związku z nieuchronnym, jak sądzili, wybuchem indiańskiego powstania. Informacja
na ten temat nadeszła prosto z wioski Białe Jabłko, a przyniosła ją kobieta, która
usłyszała o planowanym powstaniu od Tatuowanego Ramienia, matki Wielkiego
Słońca, wodza Natchezów.
Na Cheparcie nie zrobiło to wrażenia. Oznajmił, że francuscy oficerowie nie
powinni dawać się zwodzić swoim indiańskim dziewkom i że z pewnością dobrze to
na nich wpłynie, jeżeli bat zedrze im skórę z pleców. Jakieś tam drobne plemię nie
odważy się rzucić wyzwania potędze Francji. Czyż francuscy gubernatorzy Luizjany
 
nie starali się zapewnić sobie przyjaznych stosunków ze swoimi indiańskimi
sojusznikami? Ci zaś byli niczym dzieci w rękach ludzi inteligentnych i przebiegłych.
A poza tym żaden indiański wódz nie ośmieli się zaatakować, wiedząc, że przeciwko
jego plemieniu zostanie skierowana cała francuska armia, aby ukarać je za taką
zdradę.
Zdaniem Elise, to właśnie z powodu nieskrywanej pogardy dla Indian i
rażącego braku umiejętności oceny sytuacji Cheparta ona musi co prędzej postawić
stodołę i wybudować zagrodę dla drobiu. To właśnie nieudolność komendanta
wywołała niepokoje wśród Natchezów, zamieniając ich w rabusiów, z niewątpliwą
satysfakcją podkradających jej kury, kaczki, wieprzki i cielęta. Natchezowie nigdy
nie szanowali prawa własności. Ostatnio jednak ich złodziejskie wyprawy zaczęły
mieć na celu nie tylko uzyskanie łupu, ale i dokuczenie osadnikom. Z każdym dniem
poczynali sobie coraz śmielej.
Elise bezwiednie zwróciła swe bursztynowe oczy na korpulentną postać
gospodarza. Chepart podchwycił to spojrzenie i uniósł kieliszek. Z ledwie skrywanym
pożądaniem przyglądał się uważnie wysokiej fryzurze Elise, dumnej linii jej szczęki i
zdecydowanym, opanowanym rysom owalnej twarzy. U niósł dłoń i zakręcił na palcu
loczek długiej, puszystej peruki, śmiało zerkając na dekolt uszytej ze złotego brokatu
sukni Elise, ze stanikiem obejmującym delikatne wzgórki jej piersi. Językiem
przesunął po grubych wargach, pozostawiając na nich wilgotny ślad.
Elise zacisnęła zęby, ale nie mogła powstrzymać dreszczu odrazy. Aby go
ukryć, owinęła ramiona ciasno szalem, udając, że broni się przed chłodem.
- Czy pani zimno, droga madame Laffont?! - zawołał Chepart przez stół,
klaskając na służącego. - Nie możemy na to pozwolić.
Afrykański niewolnik, chłopiec jeszcze, przybiegł pędem na wezwanie.
Komendant gestem wskazał mu ogień i chłopiec podszedł szybko do paleniska. W tej
samej chwili z głębi domu wynurzyła się służąca z tacą ciast i kremów. Gwar rozmów
ucichł, gdyż wszyscy czekali, aż zostaną obsłużeni. W milczeniu przyglądali się, jak
młody Murzyn podsyca ogień. Jedyny dźwięk pochodził od rzucanych na żar kłód,
które trzeszczały, zajmując się ogniem. Płomienie skoczyły, sięgając w głąb komina i
przeganiając z kątów cienie. Przez otwarte drzwi poświata przeniknęła do przyległego
pomieszczenia, rozświetlając mrok salonu, z którego można było wyjść na zewnątrz
domu.
Ciszę rozdarł przeraźliwy wrzask.
 
- Indianin! Przyszedł nas zamordować! - krzyczała madame Doucet,
błyszczącymi z przerażenia oczami wpatrując się w drzwi salonu i wskazując na coś
drżącą dłonią. Mężczyźni zerwali się z krzeseł, tocząc wokół dzikim wzrokiem.
Kobiety pokrzykiwały cicho i spłoszone przywarły do swoich mężów. Służąca
wyrzuciła tacę w powietrze i stała jak skamieniała. Ciasta wylądowały na podłodze,
wprost na jej stopach. Chepart zaklął i gwałtownym ruchem odstawił kieliszek, tak że
jego zawartość rozlała się i pociekła po obrusie strużką czerwoną niczym krew. Elise
kurczowo zacisnęła palce na szalu i odwróciła się w kierunku, który wskazywała
madame Doucet.
Indianin w milczeniu ruszył w głąb pokoju, poruszając się z gracją dzikiego
zwierzęcia, wysoki jak wszyscy Natchezowie, wspaniały i nieskończenie dziki. Blask
ognia odbijał się od miedzianej skóry na jego umięśnionej, zupełnie pozbawionej
owłosienia klatce piersiowej i ginął w skomplikowanym wzorze tatuażu. Tatuaż
stanowił świadectwo, iż jego właściciel pomyślnie przeszedł próbę odwagi i nie boi
się bólu. Światło wydobyło z mroku zdobioną paciorkami białą skórę mokasynów i
opasującą biodra spódniczkę, zamigotało w załamaniach miękkiej białej peleryny z
łabędziego puchu. Łabędzie pióra posłużyły też do uszycia ozdoby w kształcie
diademu, zwyczajem wojowników z królewskiego rodu, wywodzących się z kasty
Słońca, noszonego na czubku głowy. Włosy poniżej diademu związane były w
ciasny, gęsty węzeł, który utrudniłby wrogowi zdjęcie skalpu, gdyby posiadacza tych
włosów zawiodły siła lub męstwo. Jednak linia włosów nad czołem nie została
sztucznie podniesiona, jak to było w zwyczaju Natchezów, a oczy przybysza, czujne,
o nieodgadnionym spojrzeniu, nie były czarne, lecz szare.
- Merde! - zaklął komendant z ulgą.,, - Toż to Reynaud Chavalier!
Strach, który trzymał w swoim uścisku mężczyzn, zamienił się w gniew. Z
zaciśniętymi ustami spoglądali przez chwilę jeden na drugiego, a potem zwrócili się
w stronę intruza. Kobiety wzdychały i rozmawiały cicho, podekscytowane. Elise
siedziała spokojnie i zafascynowana wpatrywała się w Indianina. Zobaczyła, jak
mężczyzna nazwany Chavalierem sunie majestatycznie przez pokój, rozglądając się
wokół z ledwie skrywaną pogardą. Jego spojrzenie dotknęło jej, zatrzymało się na
chwilę z niepokojącą aprobatą, a potem powędrowało dalej, jak gdyby nie znalazło
niczego interesującego.
Madame Doucet pochyliła się ku Elise nad pustym krzesłem swego męża.
- To ten mieszaniec - szepnęła przejęta.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin