Abramow Aleksander - 02.Wszystko dozwolone.rtf

(605 KB) Pobierz
Wszystko dozwolone

Aleksander Abramow
Siergiej Abramow

 

 

 

 

 

 

 

Wszystko dozwolone

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza
 

 

Zielone słońce


Rozdział I
Na planecie nie ma życia. A może jest?

Podświetlny kosmolot wszedł na kurs zbliżenia z Hedoną już po wygaszeniu prędkości. Teraz miało nastąpić wielokrotne, długie i nudne okrążanie planety, aż do chwili, kiedy w obserwacyjnym iluminatorze będzie można dostrzec czarne szkliwo zaimprowizowanego kosmodromu i maszt sąsiadującej z nim stacji kosmicznej, na którym powiewa flaga Narodów Zjednoczonych. Na razie jednak w owalu iluminatora, w tuszu obcej przestrzeni kosmicznej płynął jedynie srebrny dysk, na którym w odblasku poświaty niewyraźnie majaczyła plama kontynentu, obwiedziona wijącą się linią oceanu.

Trzech członków załogi stało koło okna zwróconego na ten odległy od Ziemi zakątek kosmosu: Kapitan, którego obowiązkiem było wszystko wiedzieć i wszystko przewidywać, konnektor Alik utrzymujący laserową łączność z Ziemią i stacją kosmiczną na Hedonie, Bibl, specjalista omnibus, który w jednej osobie łączył mnóstwo zawodów niezbędnych dla kosmonauty - od biologii i cybernetyki poczynając, a na medycynie kosmicznej kończąc. Nawet porozumiewanie się z przedstawicielami obcego rozumu - specjalność do tej pory przez nikogo jeszcze nie wykorzystana, również znajdowała się na liście jego umiejętności. Biblem przezywano go z powodu zamiłowania do starych książek - paczek cienkiego, nietrwałego plastiku, nazywanego nie wiadomo czemu papierem, na którym kodem typograficznym wydrukowane były całe słowa i zdania. Tylko Kapitan znał ten kod. Natomiast Mały, inżynier, oraz Alik, pilot, odpowiedzialni za elektroniczne wyposażenie statku, do zdobywania informacji używali, tak jak wszyscy na Ziemi, filmoksiążek. Po co męczyć się nad rozszyfrowywaniem kodu, kiedy ekran przedstawi wszystko jak należy.

- Jeszcze chwila i całkiem zniknie — powiedział Bibl, mając na myśli dysk planety. Kosmolot już zawracał na swej orbicie.

W oczy uderzył nieznośny, oślepiający blask.

- Filtr! - rozkazał Kapitan.

Ciemna, przezroczysta błonka zasnuła owal iluminatora. Teraz, już nie narażając się na ból oczu, można było zobaczyć pięć sąsiadujących ze sobą słońc umiejscowionych na wierzchołkach kątów zygzakowatej linii. Pięć błyszczących, o identycznych rozmiarach kul, połyskujących rozmaitymi odcieniami widma. W centrum lśniło rażącym, ostrym blaskiem pomarańczowe słońce, dokładnie takie, jakie można zobaczyć na Ziemi letnim, wietrznym wieczorem; obok dziwnie zieleniało drugie, trzecie wisiało jak wielka granatowa lampa, umiejętnie dobrana pod kolor bladego błękitu nieba, a po brzegach całość zamykały jeszcze dwie matowe kule: liliowa, martwo mętna, która z powodzeniem mogłaby wisieć nad cmentarzem albo więziennym dziedzińcem, i błękitna, podświetlona od wewnątrz, wyglądająca jak niebieski klosz żyrandola na tle bladoniebieskich tapet.

- No, taak - powiedział bez komentarzy Bibl.

- Cztery pozorne - dorzucił Alik. - Efekt optyczny. Odbicie.

- Ale z ciebie erudyta - uśmiechnął się Kapitan. - My również znamy instrukcję. „Odbicie”! Ale w jakim ośrodku?

- Nie wiem - przyznał się uczciwie Alik. - Może załamanie w odpowiednio zabarwionych warstwach atmosfery?

Bibl zaoponował, nie odrywając wzroku od iluminatora.

- Zbyt wysoko, żeby mówić o atmosferze. Na „Hedonie 2” przypuszczają, że mogą to być kolorowe mgławice pyłowe.

- Dlaczego na drugiej? A gdzie pierwsza?

- Skończcie tę gadaninę! - skrzywił się Kapitan.

W instrukcji, w której mówiono o pracy stacji kosmicznej „Hedona 2”, rzeczywiście ani słowem nie wspomniano o „Hedonie 1”. Autorzy instrukcji zapewne nie uważali za konieczne informować o ekspedycji, która nawet nie zaczęła pracy. Kapitan, jak wszyscy doświadczeni kosmonauci, dobrze wiedział, co się stało. Obsada stacji po prostu zniknęła razem ze statkiem kosmicznym. Dotarła do planety, ale nie wylądowała. Ostatnia wiadomość przekazana za pośrednictwem łączności laserowej na Ziemię komunikowała, że ekspedycja, już po wejściu na orbitę wokoło planety, nagle zmieniła kurs i ruszyła w kierunku jednego z kolorowych słońc pozornych. Nie podano celu tego przedsięwzięcia: i bez tego było jasne, że ekspedycja podjęła bezpośrednie badania zagadkowego fenomenu optycznego. Proste i kuszące.

Kapitan westchnął: cóż może być prostszego, niż pójść na zbliżenie ze zwykłą iluzją optyczną. Można podejść blisko, być może wskoczyć do środka świetlnej kulki i… zniknąć. Wysłana na poszukiwania następna ekspedycja nie znalazła na planecie żadnych śladów lądowania ani też oznak katastrofy.

Kapitan wiedział, że lekkomyślność poprzedników „Hedony 2” była jaskrawym naruszeniem instrukcji. Ekspedycja miała wylądować na planecie, jak najszybciej zmontować stację badawczą i przesłać krótką informację, czy na planecie istnieją jakieś formy życia. Hedona została odkryta zupełnie niedawno, zaledwie dwa lata przed opisywanymi wydarzeniami. Kosmonautów, którzy przypadkowo na niej wylądowali i wykryli tlen w atmosferze, zaciekawiła nie tyle sama planeta, co otaczające ją pięć słońc o przedziwnych barwach. Na planecie natomiast, mimo że skład atmosfery był prawie identyczny z ziemskim, nie odnaleziono najmniejszych oznak życia - ani fauny, ani flory. Martwa pustynia. Bardzo trafne określenie: „martwa” - nawet nie piasek, lecz kamień, jakby nadtopiony, zeszkliwiony od żaru, ale nie słonecznego. Nie, słońce było zupełnie znośne, nie gorętsze niż na Ziemi w strefie równikowej. Wyglądało to tak, jakby fala termiczna jakiejś kosmicznej eksplozji przewaliła się z gigantyczną siłą przez cały obszar otoczonego oceanem kontynentu. Ocean też nie odznaczał się bogactwem form życia: flora i fauna wczesnego paleozoiku, wodorosty i trylobity, początek ewolucji, która na Ziemi trwała przez miliony lat, zanim życie nie wyszło z oceanu na ląd. „Nie wykryliśmy oznak życia” - przekazał lakonicznie na Ziemię promień lasera. Kilka godzin później nadeszła następna informacja, obszerniejsza i niepokojąca: „O zachodzie, kiedy zaczęliśmy przygotowywać rakietę do startu, odkryliśmy nie wyjaśnione chwilowo zjawisko - błądzące miraże: budynki nieznanej konstrukcji, oazy i drogi, widmowi ludzie, ubrani i nadzy. Być może jest to miraż historyczny — przeszłość, odbita w teraźniejszości, być może są to ślady życia, którego na razie nie zauważyliśmy. Co robić?”

Ziemia nakazała powrót. Na planetę, nazwaną ironicznie Hedona, wysłano załogę przyszłej stacji kosmicznej do badań specjalnych, ale ta nie dotarła do celu. Następna ekspedycja cel osiągnęła, zmontowała i wyposażyła stację „Hedona 2” i od czasu do czasu posyłała na Ziemię krótkie informacje.

„Ocean syluryjski. Kontynent pojedynczy, pustynny, płaski, w kilku zaledwie miejscach wznoszący się nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów nad poziom morza. Kamieniste podłoże nadtopione uderzeniem fali termicznej o bardzo wysokiej temperaturze. Siadów działalności wulkanicznej nie stwierdzono; w podłożu i w wodzie brak radioaktywności. Wiercenia w różnych częściach kontynentu wykazały podobieństwo tutejszych minerałów i rud do występujących na Ziemi. Wykryto związki krzemowe, siarkowe, sole kwasowęglowe, są ślady obecności rud żelaza i kolorowych, jednakże w mniejszej różnorodności niż na Ziemi”.

„Miraże widoczne są zazwyczaj o wschodzie i zachodzie czterech pozornych różnie zabarwionych słońc planety. Obserwuje się je niezbyt często i nieregularnie, wyłącznie przy jakichś, do tej pory przez nas wyjaśnionych, przekształceniach tutejszej atmosfery. Zazwyczaj są to warianty tych samych obrazów: budowle o dziwnej architekturze, ruchome drogi, spiralopodobne konstrukcje rurowe zbliżone do gigantycznych synchrofazotronów, linie automatyczne przypominające modele fabryk, i ludzie, którzy zazwyczaj nigdzie się nie spieszą, niczym się nie zajmują, czasami są całkiem nadzy. Obrazy są zamglone, widmowe i przezroczyste, czasem zniekształcone jak odbicie w wodzie. Przy próbie zbliżenia miraże odsuwają się, a jeśli mimo wszystko uda się do nich podjechać znikają, rozpływają się w zielonkawej, pyłopodobnej mgławicy”.

„Życie u nas toczy się jak na każdej pozaziemskiej stacji kosmicznej. Syntetyczna żywność, gimnastyka, sen, praca, krótki odpoczynek - piwo, szachy albo filmoksiążki. Czasami bezpłodne wycieczki na brzeg i w głąb oceanu, czasami obserwacje astronomiczne, również bezpłodne, i przede wszystkim polowanie na miraże o wschodzie i zachodzie każdego kolorowego słońca. Wydaje się, że jest jakaś prawidłowość w zabarwieniu miraży”.

„Wczoraj po raz pierwszy zbliżając się do mirażu wyrżnęliśmy w siłowe pole obronne. Miraż był wyjątkowo wyraźny, a pojawił się, podobnie jak poprzednio, z kolorowego kłębka pyłu toczącego się po czarnym lodowisku. Był podobny do przypłaszczonej małej trąby powietrznej. Ten wir powietrzny otworzył się, a może pękł i zobaczyliśmy, jak czarny, nadtopiony kamień przechodził bezpośrednio w taśmę - eskalator, przesuwającą się wzdłuż konsoli komputerów o nieznanym przeznaczeniu. Mechanik od razu włączył szósty bieg i rzucił maszynę na miraż. Ale zapomniał włączyć przy tym deflektor. Zwyczajna pomyłka, nie naciśnięty na czas przycisk, nie włączona lampka, jakiś kontakt, który nie zaskoczył w mózgu. Miraż odpowiedział uderzeniem na uderzenie: z taką samą siłą odrzuciło nas wstecz. Mechanik i geolog zginęli na miejscu. Doktor ma złamane obie nogi - leży w gipsie. Tylko ja wyszedłem bez szwanku, w związku z czym jestem zmuszony przejąć wszystkie sprawy związane z ekspedycją”.

W następnym komunikacie zabrzmiały nuty poważnego zaniepokojenia:

„Musiałem zrezygnować z samotnych badań planety. Nie mogę ryzykować i zostawiać Doka bez pomocy. Złamania zrastają się źle. W dodatku przez cały czas trzeba się bronić. Miraże obecnie nie uciekają przed człowiekiem, lecz atakują i prześladują. Spotkałem zielone tornado w odległości zaledwie kilku metrów od stacji. Szło w moim kierunku i najprawdopodobniej by mnie dopadło, gdybym nie zdążył dobiec do drzwi. Innym razem zobaczyliśmy przez okno, jak tuż obok pojawił się tropikalny las. Wyszedłem, wtedy las przysunął się bliżej. Gdyby nie promiennik, gałąź gigantycznej paproci ugodziłaby we mnie, ale zdążyłem ją odciąć wiązką płomienia. I wszystko zniknęło”.

Ostatni komunikat był zupełnie krótki:

„Mój promiennik to wierna i jedyna broń w walce z atakującym nieprzyjacielem. Czasem muszę go używać kilka razy dziennie. Już nie wychodzę poza obręb stacji. Przysyłajcie zmianę, dopóki nie jest za późno”.

Na tym wiadomości się urwały. Próba nawiązania wideołączności bez udziału nadawczo-odbiorczej aparatury stacji kosmicznej nie przyniosła rezultatu: wyładowania atmosferyczne zniekształcały obraz. Wydawało się, że cała przestrzeń w tym rejonie nasycona jest elektrycznością.

Z komunikatami „Hedony 2” Kapitan zapoznał się w archiwum Służby Kontaktów. W instrukcji były one tylko streszczone. Instrukcja nie przytaczała również rozmowy, którą Kapitan przeprowadził z dyrektorem Służby:

- Wyślesz ekspedycję?

- Oczywiście.

- Uwzględnij kandydaturę ziomka. Leningradczyk nie zawiedzie.

- Uważasz, że tamci zawiedli?

- Oczywiście, że nie. Po prostu mieli pecha. W pierwszym starciu z Nieznanym stracili trzech ludzi.

- Sądzisz, że wy będziecie mieli więcej szczęścia?

- Postaramy się wykorzystać doświadczenie poprzedników. Coś niecoś już wiemy. A poza tym moja załoga jest obecnie wolna.

- Co ona sobą przedstawia?

- Sam Bibl wart jest tyle, co dziesięciu specjalistów.

- Nie macie geologa.

- Zagadki planety nie będą rozwiązywać geolodzy, lecz psycholodzy. I specjaliści do spraw kontaktu.

- Myślisz, że się przydadzą?

- Jestem pewien.

 

* * *

 

Teraz musiał swoje przekonanie wesprzeć dowodami. Kazał załodze przerwać gadaninę o Hedonie. Należy wziąć się w garść, nie dekoncentrować się. Któż wie, co ich oczekuje w trakcie najbliższego kwadransa? Kogo znajdą na stacji - żywych czy martwych?

- Schodzimy do lądowania - oznajmił Alik.

Pięć kolorowych słońc przesunęło się poza obrzeże iluminatora, znów ustępując miejsca przymglonemu, srebrzystemu dyskowi planety. Bibl nacisnął przełącznik i usunął filtr. Wyraźnie było widać ciemnoszarą plamę kontynentu, przypominającego odwróconą do góry nogami Afrykę, płynącego swobodnie w otaczającym go oceanie, jak tratwa zmierzająca po jakimś swoim niezauważalnym i nie dającym się obliczyć kursie.

W miarę zbliżania się plama ciemniała, rozmyty tusz gęstniał, a zniekształcona Afryka zmieniała się w czarne wieko fortepianu. Rakieta zniżała się, pozwalając dojrzeć i obwiedzione białą linią granice naturalne go kosmodromu, i wieżyczkę stacji kosmicznej, wetkniętą jak cieniutki igiełka w czarny, nadtopiony kamień.

- Flaga opuszczona - zauważył Alik.

Opuszcza się ją, gdy zaistnieje niebezpieczeństwo; to sygnał, ostrzeże nie dla kosmolotów. Może oznaczać radiację lub epidemię. I jedno, i drugie było wykluczone. Wszyscy trzej o tym wiedzieli i zagadkowość co miało nastąpić, niepokoiła i zaostrzała uwagę. Gdy rakieta wreszcie wylądowała w odległości około kilometra od masywnego budynku stacji, milczenie czarnej pustyni stało się jeszcze bardziej zatrważające. Nikt nie podniósł plastikowych żaluzji w oknach, nie wybiegł na spotkanie.

- Co z nimi? Powymierali wszyscy, czy co? - zapytał po rosyjski Mały, dwumetrowy, rudowłosy dryblas w wieku trzydziestu, trzydziestu paru lat.

Na pierwszy rzut oka przypominał Skandynawa lub Irlandczyka, choć urodził się i wychował w Leningradzie, podobnie jak i dowódca. Szesnaście lat spędzonych w kosmosie nie przygarbiło jego postaci, a raczej wyprostowało go jeszcze bardziej i jednocześnie rozwinęło jego barki i tors. Wprawdzie algol był na Ziemi pod koniec dwudziestego pierwszego wie ku językiem międzynarodowym, dublującym język maszynowy, jednak że Mały, podobnie jak reszta uczestników ekspedycji, najchętniej posługiwał się językiem swego dzieciństwa. Pierwszy sprzeciwił się „algolizacji” Bibl, który zmusił Alika do uczenia się na pamięć całych stron Puszkina i Majakowskiego. „Algol, algol - mruczał - ale Puszkin mimo wszystko pisał po rosyjsku… Kocham cię, Grodzie mój Piotrowy; twych zwartych kształtów kocham ład… No, teraz ty”. I Alik obdarzony pamięcią jak komputer recytował dalej do wskazanego wersu. Ale jego gusta nie ograniczały się do klasyki. Z takim samym zapałem cytował również matematyka Merle’a, który odkrył prawo wielofazowości przestrzeni i współczesnego poetę Ejsmonta, genialnie łączącego lirykę i algol.

- Czarna, pustynna planeta - wygłosił z patosem odszukawszy w pamięci odpowiednie rymy - pod nogą dźwięczy jak metal…

Kapitan skrzywił się, nie lubił patosu.

- Daj spokój - uciszył Alika. - Zleź z koturnów. Patrz i słuchaj. Dźwięczy? Nic nie dźwięczy. I to wcale nie metal, ale nadtopiony kwarc. - Jeszcze raz uważnie rozejrzał się wokoło i dodał: - Widzicie pył? I żadnych śladów - ani pojazdu, ani człowieka.

- A jeżeli mają poduszkowiec?

- Przecież gdzieś musiałby się zatrzymywać. Nawet przy drzwiach nie ma śladów. Może już nie wychodzą na zewnątrz?

Cała czwórka w milczeniu przypatrywała się kopulastemu budynkowi stacji. Dzieliło ich od niego nie więcej niż dziesięć kroków. Wszystkie żaluzje w oknach były opuszczone, ciężkie drzwi zamknięte na głucho. Ich powierzchnia z nierdzewnej stali odbijała słońce niczym zwierciadło.

- Hej, hej, jest tam kto? - zawołał Kapitan. Milczenie.

Zawołali jeszcze raz. Nikt nie odpowiedział.

- No i jak, wejdziemy? - zapytał Mały.

- Mam klucz - poinformował Kapitan. - Dostałem go w Służbie Kontaktów.

Stalowe drzwi otworzyły się lekko, prawie bezszelestnie. Szeroki korytarz, zagracony opakowaniami z drewna i płyt wiórowych oraz zwojami kolorowych przewodów, był cichy i bezludny. Gdy stanęli na jego środkowym pasie, gdzieś włączył się mechanizm i samobieżna ścieżka ruszyła unosząc ich w głąb stacji.

I ani jednego dźwięku. Tylko monotonne mruczenie chodnika i ciężkie oddechy przygotowanych na wszystko gości.


Rozdział II
Dwaj w stalowym „bescie”. Opowieść Doktora.

Stacja badawcza na planecie zmontowana była z plastikowych płyt zbrojonych nierdzewną stalą. Inżynier nazwałby ją wycinkiem płasko-wypukłej soczewki; po jej łuku przesuwała się taśma chodnika korytarza. Na korytarz wychodziły stalowe drzwi, niejednokrotnie umieszczone daleko od siebie. Na ich lśniących jak lustro płycinach widniały lakoniczne napisy: „Lodówka”, „Kuchnia”, „Magazyny”, „Laboratoria”, „Konnektor”, „Komputery”. W drugiej połowie korytarza mieściły się kabiny specjalistów: „Drugi pilot”, „Cybernetyk”, „Geolog”, „Szef”. Dojechali na miejsce. Kapitan dotknął ręką drzwi i chodnik zatrzymał się. Klamkę zastępował przycisk sygnalizacyjny, ale albo nie działał, albo jego działanie zostało zablokowane przez inny mechanizm, drzwi bowiem nie otworzyły się. Spróbowali najstarszego sposobu: Mały grzmotnął obcasem w metalową płytę. I znów bez rezultatu.

- Otwieraj! - huknął. - Swoi!

W odpowiedzi cienki i zwężający się jak klinga rapiera, oślepiająco niebieski promień przebił stalowe drzwi, tylko cudem nie zahaczając Małego, który odskoczył do tyłu i przywarł do ściany. Stojący nie opodal Kapitan krzyknął zduszonym głosem: „Spokój! Do tyłu!” - i słownie odrzucił Bibla i Alika od drzwi. Teraz niebieska klinga nie mogła już nikogo dosięgnąć.

Rozcięła na ukos drzwi i piętrzącą się pod przeciwległą ścianą piramidę skrzynek z syntetycznymi befsztykami, jeszcze raz przejechała na krzyż i zniknęła za drzwiami. Na ich stalowej powierzchni widniał tylko równe, nadtopione szwy. Zapachniało palonymi syntetykami i wiórami. Później drzwi uchyliły się odrobinę i w szczelinie pojawiła się dokładnie wygolona, szczupła twarz z uważnie patrzącymi oczyma snajpera. Mądre, przenikliwe spojrzenie odnalazło siedzącego w kucki Małego skupiony, jak przy celowaniu, wzrok złagodniał nagle i cienkie wargi rozchyliły się w uśmiechu. Człowiek w brudnej, zamszowej kurtce, z licznymi zamkami błyskawicznymi, zrobił krok do przodu i przyjacielskim tonem zapytał w algolu:

- Mały?

- Idiota - odparł Mały, wstając. - Przecież wołałem, że swoi.

- Wołałeś po rosyjsku - powiedział Kapitan, podchodząc bliżej. - Przyjmuj zmianę, gospodarzu. Drugi Pilot, jeżeli się nie mylę?

Drugi Pilot „Hedony 2” był podobny do pojawiających się niekiedy na ekranach telewizorów kowbojów ze starych filmów. Zaciśnięte usta, zimne spojrzenie i dwie głębokie bruzdy koło ust, jak dwie kreski nakreślone przez artystę grafika na rysunku twarzy mężczyzny ogarniętego pragnieniem, aby złamać, zabić, przeżyć, wytrzymać. Teraz oczy płonęły ciepłem przydrożnego zajazdu, otwartego w niepogodę na spotkanie gości.

- Fajnie, że jednak przybyliście! Zmiana! To brzmi jak dzwon na jarmarku.

- A co, masz pietra?

- Niee. Bać, to się nie boję. O siebie, oczywiście. Ale z Dokiem marnie. Kości się nie zrastają. Czegoś brak w organizmie.

- No, a kontakty?

- Widziałeś moje kontakty. O mały włos nie wyprawiłem was tamten świat.

- Nerwy wysiadły?

- Wysiąść nie wysiadły, ale przyzwyczaiłem się do trzymania palca na spuście. Wy też zakosztujecie tego, bądźcie spokojni.

- Po to przyjechaliśmy.

- Rakieta w porządku?

- Caluteńka.

- A automatyka?

- Również.

- A wy w ogóle tu zostajecie? - zapytał nagle.

- Oczywiście. My na zmianę, a wy do domu. Siadaj za pulpit sterowniczy i wio.

Kowboj-Pilot wykonał coś w rodzaju szamańskiego tańca wśród rozdeptanych niedopałków, pustych butelek, otwartych puszek i rozgniecionych tubek ze skoncentrowanym bulionem i serem. Można było tylko podziwiać, jakim cudem nie potknął się i nie złamał nogi na tym śmietniku. Być może ten przestronny pokój bez okna, ale z czystym sztucznym powietrzem dawniej nadawał się do mieszkania, teraz jednak wyglądał jak po rewizji albo po bójce pijanych gości. Odrapane stalowe ściany tu i ówdzie przecinały wypalone promiennikiem szramy.

- Po co niszczyliście ściany? - zainteresował się Bibl.

Z wygolonej twarzy pilota zniknął uśmiech. Uważnie rozejrzał się wokoło. Gest był odruchowy, bezwiedny.

- Przenikają i tutaj… - szepnął, powoli wycofując się w kierunku wewnętrznych drzwi, przez które widać było wąziutkie, spiralne schody prowadzące na wyższe piętro. - Chodźmy. Tam jest bezpieczniej. Inny horyzont, inny poziom.

Kapitan i Mały popatrzyli po sobie. Nie miało sensu prosić o wyjaśnienia.

- Brudnawo tu — powiedział Kapitan.

- Nie ma komu sprzątać. Na górze jest czyściej.

- A kto jest na górze?

- Ja i Dok. Tam jemy i śpimy.

- Dlaczego nie nawiązywaliście łączności?

- Nie ma sensu. Oszczędzaliśmy energię dla was.

- Można obejrzeć urządzenia? - zapytał Alik.

Drugi Pilot gościnnie wskazał na drzwi.

- Czemu nie? Dziesiąte drzwi po prawej. Przyciśnij guzik i wchodź. Tam jest czysto. Pyłu nie ma: wentylator działa, pyłochłon w porządku.

- A nie wlezę na promiennik? Może macie automatyczne.

- O tym nie pomyślałem - roześmiał się Pilot.

Alik spojrzał pytająco na Kapitana i wyszedł. Pozostali ruszyli za Pilotem. Po kręconych schodach wspięli się do pokoju, który różnił się od tamtego tylko oknem umieszczonym ukośnie i zaciągniętym na wpół przezroczystą storą. Nie przepuszczała ona ciepła promieni słonecznych, ale pozwalała widzieć wszystko wokoło. Inna rzecz, że nie było specjalnie na co patrzeć, jeżeli nie brać pod uwagę przygnębiającej czerni pustyni.

W pokoju było czysto i schludnie - żadnych niedopałków, butelek, puszek. Jedno z wysuwanych łóżek było starannie zasłane, a na drugim leżał niemłody już, szpakowaty mężczyzna w rozpiętym mundurze z dystynkcjami. Był gładko ogolony, jak jego towarzysz, za wyjątkiem charakterystycznej, donkiszotowskiej bródki. Nie poruszył się i nie otworzył oczu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin