Abrahams Peter - Wszystko w mojej mocy.doc

(1652 KB) Pobierz
Peter Abrahams

Peter Abrahams

 

 

 

 

 

WSZYSTKO W MOJEJ MOCY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ojca morskie tulą fale;

Z kości jego są korale,

Perlą lśni, gdzie oko było;

Każda cząstka jego ciała

W drogi klejnot się przebrała

Oceanu dziwną silą.

           W. Szekspir, „Burza”

 

 

Błękitna dziura wcale nie jest błękitna. Jest szara nawet pod czystym niebem; to tylko zwykły staw w lesie. Każdy z chłopców z wioski mógłby przerzucić nad nim kamieniem, ale nikt tego nie robi. Nie zbliżają się do błękitnej dziury, bo na jej dnie żyje błękitny potwór. Jakiś rybak nawet twierdzi, że go widział - ten, który wypija codziennie butelkę rumu.

Mieszkańcy wioski unikają błękitnej dziury, więc nikt nie może zobaczyć dwóch mężczyzn w źle dopasowanych gumowych kombinezonach, znikających pod powierzchnią przezroczystej wody. Obaj nurkowie, zanurzając się, rozwijają długie liny przymocowane do drzew. Dzięki nim czują się bezpiecznie.

Na głębokości pięćdziesięciu stóp woda śmierdzi zgniłymi jajami i nabiera czerwonawej barwy. Trochę głębiej jest bez zapachu i czarna. Mężczyźni są przygotowani: jeden z nich ma latarkę. Zapala ją. Nurkują za żółtym snopem światła.

Na głębokości stu dwudziestu dwóch stóp wchodzą do jaskini. Byli już w niej wcześniej. Przy tylnej ścianie czekają na nich zapasowe butle. Jaskinia jest wąska. Może w niej pracować tylko jeden z mężczyzn. Drugi trzyma latarkę. To zręczni mężczyźni, ale bez doświadczenia. Popełniają błędy. Po pierwsze, nie zdają sobie sprawy, jak szybko pracujący pod wodą człowiek zużywa zapas powietrza. Po drugie, mężczyzna z latarką oświetla tylko dłonie swojego partnera, zapomina o ciśnieniomierzu. Dlatego też tamten nie zauważa niebezpieczeństwa.

Ciężko oddychając z wysiłku, nie zwraca uwagi, że w jego butli zaczyna brakować tlenu, aż w końcu powietrze przestaje docierać do jego płuc. Wypuszcza kamienie z rąk i odwraca się do partnera, w stożku światła wykonuje gwałtowne, spanikowane ruchy. Mężczyzna z latarką ich nie rozumie, cofa się. Jego towarzysz w panice próbuje chwycić za regulator z jego kombinezonu, ale tylko wybija mu z rąk latarkę. Latarka gaśnie. Nic teraz nie widzą.

Mężczyzna bez tlenu kurczowo chwyta w mocnym uścisku partnera. Obaj wciskają się w tylną ścianę jaskini, ich liny są splątane. Teraz mężczyzna z tlenem też wpada w panikę. Szuka swojego noża, znajduje go i na oślep przecina liny. Ze zdenerwowania dopiero po chwili dociera do niego, że jest wolny; otoczony nieprzeniknionymi ciemnościami, w jaskini błękitnej dziury, ale wolny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

HENRIK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Doskonale znał ten sufit. Białą delikatną gładkość płaszczyzny stanowiącej ekran dla jego związanych z wodą snów na jawie rozbijał tylko pojedynczy zaschnięty włos z pędzla malarza. Ten włos go nie denerwował. Pozwalał mu skupić wzrok. Co innego go niepokoiło: pajęczyna w rogu dokładnie nad jego głową i tłusty brązowy pająk czający się za złoconym gzymsem. Czasami pająk pocierał o siebie przednie odnóża, jakby spodziewał się, że wydarzy się coś przyjemnego, a zarazem trochę wstrętnego.

On sam był ekspertem od tego sufitu. Jednak problem polegał na tym, że nie wiedział, w jakim pokoju leży.

Rozległ się stłumiony odgłos kroków. Jego słuch podobnie jak i wzrok bardzo się wyostrzył. Wychwycił lekki metaliczny dźwięk przekręcanej gałki u drzwi.

Pająk schował się za gzyms. A potem na twarzy poczuł chłodny podmuch powietrza; otworzyły się drzwi. Gdzieś rozbrzmiewała muzyka. Tęsknił za muzyką. To Wayne Newton śpiewał „Viva Las Vegas”. Tęsknił za muzyką, a kiedy się zjawiła, był to Wayne Newton. Chciał wybuchnąć śmiechem. Roześmiał się w duchu. Drzwi się zamknęły, odcinając piosenkarza w połowie tremolanda.

Kroki się zbliżały. Był przekonany, że wie, od kogo pochodzą, ale kiedy nie zobaczył żadnej twarzy, stracił tę pewność. Wydawało mu się, że przed oczami zamajaczyła mu pokryta plamami wątrobowymi dłoń. Potem znikła. Nie wiedział, czy to nie przywidzenie.

Chłodne powietrze owionęło jego ciało, ściągnięto z niego kołdrę. Suche niczym stary papier palce pocierały mu brzuch. Potem z jego ciała powoli zaczęło wydostawać się coś długiego i twardego. Poczuł ogromną ulgę, zapierającą dech w piersiach, prawie nie do zniesienia.

Ale sucha dłoń nie oderwała się od jego ciała. Zaciskała się, ani delikatnie, ani brutalnie - zdecydowanie. Ta dłoń z plamami wątrobowymi poruszała się zdecydowanie.

Boże, Boże! - chciał krzyczeć z całych sił. Ale milczał, jego niezależne ciało reagowało na swój sposób. Przyjemność nadeszła w spazmie rozpaczy, przez chwilę czuł coś chłodnego i gładkiego jak szkło.

Kroki się oddaliły. Gałka u drzwi zapiszczała i do pokoju wpadło świeże powietrze. Tym razem nie rozległy się dźwięki muzyki. Drzwi się zamknęły.

Słyszał pojedyncze kroki, a potem zapadła cisza.

Pająk wyszedł zza gzymsu. Przez chwilę pocierał o siebie przednie odnóża. Czy nikt go nie widzi? Dlaczego nikt nie zmiecie tej pajęczyny?

Pająk okrążył gzyms i zaczął schodzić po ścianie. Był coraz bliżej. A potem znikł z pola widzenia. On czekał, aż poczuje odnóża pająka na włosach albo na twarzy.

Tak czekając, wpatrywał się w sufit, który stał się błękitny niczym morze.

Zawsze nienawidził morza, tej żyjącej otchłani. Zanurzał się w nim coraz głębiej i głębiej. Morskie stworzenia obserwowały go swoimi małymi oczkami, patrzyły, jak tonie. Utonął. A skórzana walizka opadała powoli, aż mógł zobaczyć jedynie odblaski światła na jej mosiężnych rogach, które były jak zagubione monety.

 

2

 

„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do bani. Nieszczęśliwe też.”

O 6:47, w dniu swoich trzydziestych dziewiątych urodzin, Nina wpatrywała się w te osiem słów. Stanowiły one pierwszy akapit maszynopisu, który leżał na jej stole ze śniadaniem: „Życie bez mężczyzn i dzieci - pokochaj to”. Autorką była doktor Lois Filer. Kawałek niesłodzonej i niskokalorycznej, pozbawionej smaku marmolady zsunął się Ninie z kromki pumpernikla wprost na kartkę maszynopisu.

Próbowała go usunąć, ale tylko rozmazała marmoladę na drugim akapicie. Półokrągła pomarańczowa smuga przypominała teraz poprawkę korektora.

Nina wzięła maszynopis i weszła do małego pokoju, który był jej gabinetem.

Siadła na rower. Przewracała kartki maszynopisu, gdy kręciła pedałami. Strona 7: „Nadszedł czas na nowe możliwości. Jeżeli nie możesz mieć wszystkiego, to tak naprawdę, czego pragniesz?” Strona 160: „Zadaj sobie pytanie, czy żyjesz dla innych, czy dla siebie. Jeśli dla innych, zastanów się nad tym, kto żyje dla ciebie. Czy chcesz wciąż o tym rozmyślać, nawet wtedy, gdy w końcu zdasz sobie sprawę, że nikt nie poświęca swojego życia dla ciebie i jest już za późno na zmianę?”

W dziesięć minut Nina zrozumiała przesłanie książki, w dwadzieścia - przemierzyła 7,3 mili. Czerwoną pinezką zaznaczyła przejechaną odległość na dużej ściennej mapie świata. Jechała z Paryża do Rangunu. Pinezka znalazła się teraz w samym sercu Hindukuszu. W przyszłym tygodniu Nina dotrze do Pakistanu, a za miesiąc do Kaszmiru. Poszła do łazienki i umyła zęby pastą z zastrzeżonym środkiem wybielającym, prawdopodobnie nie do kupienia w Khybe Pass. Chciała mieć wszystko, co najlepsze. Jej zęby w lustrze nie wyglądały źle, wprawdzie nie były tak białe jak sztuczne zęby doktora Pearla, jej dentysty, któremu musiała jeszcze zapłacić za trzy wizyty, o co bez przerwy ją nagabywał, ale były wystarczająco białe jak na naturalne zęby. Włosy też były w porządku - ciemnobrązowe, zdrowe i gęste; elegancko obcięte za sto dolarów, nie licząc napiwku. A twarz? Śmiało można powiedzieć, że nie była ani arystokratyczna, ani chłopska; nie seksowna i nie słodka; nie arogancka i nie uległa; nie miała ani orlego, ani zadartego nosa. Oto jaka była: inteligentna i proporcjonalna: twarz kobiety z klasy średniej, twarz, która mogłaby pojawić się na wczesnych obrazach Maneta, o ile jej duże oczy pozwoliłyby mu analizować ją wzrokiem.

Nina, patrząc w lustro, nie zastanawiała się nad tym. Szukała oznak swoich trzydziestu dziewięciu lat. Było ich mnóstwo, ale tylko ktoś nieżyczliwy mógłby nazwać je zmarszczkami. Jednak dobrze wiedziała, gdzie one się pojawią...

Wystarczy. Spryskała twarz zimną wodą, wytarła ją ręcznikiem, ubrała się, wcisnęła do swojej teczki „Życie bez mężczyzn” i windą zjechała z trzydziestego piątego piętra na ulice Manhattanu.

- Dzień dobry, pani Kitchener - powitał ją Jules, przytrzymując dla niej drzwi. Ubrany był jak gwardzista szwajcarski, tylko trochę wystawniej. - Piękny ranek - dodał, jakby naprawdę tak myślał. A Nina, wychodząc na mróz i sypiący śnieg, przypomniała sobie, że to przecież poniedziałek po Święcie Dziękczynienia. Nadciąga zima.

Idąc do pracy, mijała przemarzniętych i kulących się przed wiatrem ludzi, ich oddechy wydawały się pustymi dymkami z komiksów. Nie spoglądała na twarze przechodniów, patrzyła tylko na obdartego znieruchomiałego włóczęgę, który stał na rogu Trzeciej i Czterdziestej Dziewiątej. Nagle obrócił się do niej i wyszeptał:

- Wesołych pieprzonych świąt. - Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Trzydzieści dziewięć. Trzy i dziewięć.

Nina wyobraziła sobie, jak te cyfry dzwonią niczym dzwony wiejskiego kościoła w filmie o Frankensteinie. Właściwie to zostało jej jeszcze kilka godzin z trzydziestego ósmego roku życia. Urodziła się po południu. Potem nastąpiło dwadzieścia szczęśliwych lat. Okres ten zakończyła śmierć matki na raka piersi, a kilka lat później śmierć ojca na raka okrężnicy.

Odsunęła te szczęśliwe lata w niepamięć. To był akt pierwszy: rodzina dwupokoleniowa. Z nim zazębił się akt drugi: chłopaki. To niezbyt właściwe słowo, aby ich określić - jeden z chłopaków miał pięćdziesiąt dwa lata, przynajmniej tak mówił, choć wyglądał na starszego, szczególnie tego fatalnego dnia, kiedy razem natknęli się na jego córki na plaży nudystów na Tahiti - ale nie ma bardziej odpowiedniego słowa. Kochanek - brzmi za konkretnie, przyjaciel - za ogólnie, utrzymanek - teatralnie, kumpel - za prostacko, ten jedyny - z takiego określenia mógłby się natrząsać John Cleese w „Hotelu Zacisze”. Chłopaki: David, który zostawił ją dla aśramy w hrabstwie Marin; Richard, którego porzuciła dla Lenny’ego; Lenny, który wrócił do żony; Alvie, który brał prochy; Marc, który podbierał jej pieniądze; Zane, który miał kłopoty z przedwczesnym wytryskiem; kolejny Richard, który w ogóle miał kłopoty z erekcją; Ken, który marudził o trójkątach miłosnych, jak tylko za dużo wypił, co zdarzało mu się nie tak rzadko.

To byli poważni partnerzy. O innych lepiej zapomnieć. Przypuszczalnie powinna wykreślić z pamięci wszystkich jej chłopaków, ale w ten sposób zrezygnowałaby z części swojego życia. David, Richard, Lenny, Alvie, Marc, Zane, Richard Drugi, Ken. Pozornie dzielili jej przeszłość na dobrze zdefiniowane okresy niczym panowanie poszczególnych królów w targanym konfliktami państwie.

Jednak teraz to wszystko skończone. Nina na dobre zrezygnowała z tej gry. Znalazła na to siły dzięki własnemu interesowi. Czasami zdarzał się wprawdzie powrót do przeszłości - któryś z jej chłopaków zjawił się przy sąsiednim stoliku w restauracji albo w koszmarnym śnie, ale potrafiła sobie z tym radzić. Sama też decydowała o swoim losie. Życie bez mężczyzn i dzieci. Chciała dowiedzieć się o dalszej części - jak to pokochać?

Firma, z długiem jak kamień u szyi, mieściła się w czterokondygnacyjnej kamienicy, którą otaczała niska metalowa balustrada, obok frontowych drzwi znajdowała się mosiężna tabliczka z napisem: KITCHENER & BEST.

Spoglądający wściekłym wzrokiem pekińczyk załatwiał się właśnie na schodach. Jego właścicielka ubrana w futro z norek i różowe kapcie ponagliła go:

- No szybciej, mały łobuzie.

Pociągnęła go za sobą, jak tylko skończył.

- Cholera - mruknęła Nina, przechodząc nad kupą niemal większą od tego małego psa. Weszła do budynku.

Jason Best siedział przy pierwszym biurku, rozmawiał przez telefon. Za nim komputer błyskał kolorowymi obrazkami.

- Proszę zaczekać - powiedział Jason, wciskając klawisz. - Proszę zaczekać... Proszę zaczekać.

Spojrzał na Ninę zakłopotanym wzrokiem, przywołującym na myśl Cary'ego Granta. Jason przypominał go też pod innymi względami - może tylko był trochę wyższy, ciemniejszy i bardziej przystojny.

- Coś się pieprzy w L. I. R. R. - powiedział do Niny, zakrywając mikrofon telefonu. - Amalia będzie dopiero po południu.

- Przy drzwiach jest psie łajno.

- Ohyda - mruknął Jason i wcisnął inny klawisz. - Kitchener & Best. Proszę zaczekać.

Na biurku leżała świeża prasa. Nagłówek w „Post” głosił: MANIAK SEKSUALNY RANI TRZY OSOBY I POPEŁNIA SAMOBÓJSTWO. Nina wzięła gazetę i sprzątnęła psią kupę. Potem poszła do swojego gabinetu na ostatnim piętrze.

Jason nie wspomniał Ninie, że już ktoś tam jest. Nie miał takiego zwyczaju. Na kanapie pod oknem siedziały dwie kobiety. Mogły być w wieku Niny albo trochę starsze. Jedna z nich miała przyprószone siwizną czarne włosy, druga - jasne, krótkie, i nosiła okulary w za dużych oprawkach.

- Dzień dobry - odezwała się ta z posiwiałymi włosami. - Chyba zjawiłyśmy się trochę za wcześnie.

- To przez ten śnieg - dodała druga. - Nie wiedziałyśmy, ile zajmie nam dojazd.

- „Womynpress”? - spytała Nina, kojarząc tę nazwę z ich pisma przewodniego.

- Zgadza się - odparła ta posiwiała. - Nazywam się Brenda Singer-Atwell. Jestem wydawcą.

- M. Eliot - przedstawiła się druga kobieta. - Redaktor naczelny. A pani jest Nina Kitchener, prawda?

- Tak.

- Dużo dobrego słyszałyśmy o pani - rzekła Brenda.

- Od kogo?

- Od wielu osób - odparła M. - Na przykład od Glorii.

- Glorii Steinem?

M. przytaknęła.

- Dziwne, bo my się prawie nie znamy.

- No cóż, cieszy się pani dobrą opinią - rzekła Brenda. - Czy znalazła pani czas, żeby przejrzeć nasz maszynopis?

- Tak - odparła Nina, siadając za biurkiem. - Może kawy?

- Chętnie - rzuciła Brenda. M. tylko przytaknęła.

Nina chwyciła telefon i zadzwoniła na dół.

- Rosie jest chora - poskarżył się Jason. - Facet z NBC chce być tu o czwartej, nie o piątej, a Amalia zjawi się dopiero po drugiej. - Wszystko się waliło i głos Jasona przybrał ton, który nigdy nie pojawiał się u Cary'ego Granta, nawet gdy ścigały go helikoptery.

- A jest kawa? - spytała Nina.

- Kawa? - zdziwił się Jason.

- W automacie.

Brenda i M. uważnie przypatrywały się Ninie, przynajmniej Brenda; oczy M. były niewidoczne, bo duże szkła jej okularów błyszczały odbitym światłem.

- Sprawdzę.

- Dzięki. - Nina odłożyła słuchawkę.

M. lekko przekręciła głowę i jej przenikliwe oczy stały się widoczne, rzeczywiście uważnie przypatrywała się Ninie.

- Nowy chłopak od kawy? - zapytała.

- To Jason Best - odparła Nina. - Mój partner od interesów.

Na co M. odwróciła wzrok, a Nina zauważyła, że ton głosu tej kobiety stał się jakby ostrzejszy. Na chwilę zapadła cisza, zanim Brenda zapytała:

- Więc co pani sądzi o tej książce?

Nina wyciągnęła maszynopis z teczki i położyła go na biurku wraz z żółtym notatnikiem.

- Zanim zaczniemy, muszę uprzedzić, że wstępna konsultacja kosztuje sto dolarów. Potem, jeżeli zdecydujecie się z nami współpracować, stawka wynosi dwieście pięćdziesiąt za godzinę plus wydatki. Różne. Ale te większe... podróże, spotkania... będziemy konsultować.

Brenda i M. popatrzyły po sobie.

- Mówiono nam - zaczęła M. - że macie... bardziej korzystną strukturę opłat dla organizacji feministycznych.

- Kto tak mówił?

- No, parę osób.

- Na przykład Gloria Steinem?

M. otworzyła usta, żeby to potwierdzić, ale wtrąciła się Brenda:

- Nie, nie ona.

- Niestety, nie jest to prawda - rzekła Nina. - Nasze ceny są sztywne.

Próbowała się powstrzymać od dodania: „Czy to się podoba, czy nie” i prawie się jej to udało. Może jeszcze kilka urodzin i będzie w stanie panować nad językiem.

Brenda i M. znów popatrzyły po sobie. W milczeniu i szybko podjęły decyzję. Nina zaobserwowała, że zachowują się, jakby dawały spektakl poskramiania lwów. M. odgrywała rolę poskramianego lwa, a Brenda tresera.

- Umowa stoi - rzekła Brenda.

- Licznik zaczął bić - dodała M.

Nina odwróciła się w jej stronę.

- Po pierwsze, książka jest źle napisana. Nie musi to być arcydzieło, ale ta wersja jest nie do przyjęcia. Tu macie pole do popisu. Po drugie, za mało anegdot, szczególnie w dwóch pierwszych rozdziałach. Są zbyt teoretyczne, nudne. Powinno w nich być więcej osobistych wtrętów. Po trzecie, konieczny jest wstęp napisany przez kogoś znanego. Najlepiej mężczyznę.

- Mężczyznę? - zdziwiła się M.

- Po czwarte, autorka nie powinna naśladować Tołstoja, czy może jakiegoś innego pisarza. To tylko jej szkodzi, bo wystawia ją na porównania z wielkimi, a te nigdy nie wypadną dla niej najlepiej.

Brenda zerknęła na M. Na twarzy M. pojawił się lekki rumieniec.

- Mimo wszystko - ciągnęła Nina - ta książka może znaleźć nabywców. Jest dużo takich kobiet, jakie autorka opisuje, i one czytają książki. Szczególnie może je skusić hasło „pokochaj to”. Ten aspekt książki musi być ponownie przemyślany i inaczej przedstawiony. Zakładając, że uda się wam dokonać tych poprawek, dwie rzeczy staną się najważniejsze: osoba autorki i opakowanie, ale to mniej istotne.

Brenda szybko pisała w swoim notatniku. M. siedziała spokojnie, lekko tylko wysunęła dolną szczękę do przodu.

- Czy doktor... - Nina zerknęła do maszynopisu - ...doktor Filer jest być może zamężna?

- Oczywiście, że nie - odparła M.

- To dobrze. A jakieś dzieci?

- Nie.

- Z czego ma doktorat?

M. spojrzała na Brendę. Brenda spojrzała na M. i M. powiedziała:

- Dokładnie nie wiem. Chyba z socjologii. A jakie to ma znaczenie?

- Duże - odparła Nina. - Jeśli z metalurgii, to tę książkę można wyrzucić do kosza.

Zapadło milczenie. M. spojrzała na Brendę.

- Przypuszczam, że zna pani ludzi z „Donahue show” - rzekła Brenda.

- Tak. Ale oni nie mają zamiaru wyświadczać mi żadnych przysług i nie będę proponowała im czegoś, co mogłoby ośmieszyć Phila.

- Czy pani go zna? - spytała Brenda.

- Spotkałam się z nim kiedyś, ale nie można powiedzieć, że go znam.

M. jeszcze bardziej wysunęła szczękę.

- Ale nazwała go pani Phil.

- Przecież nie będę mówiła o nim „pan” Donahue.

Wszedł Jason, niosąc na tacy trzy filiżanki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin