Abrahams Peter - Czas powrotu.pdf

(1497 KB) Pobierz
Czas powrotu
PETER ABRAHAMS
CZAS POWROTU
Przekład: WOJCIECH KALLA
1
Dla Setha, Bena, Lily i Rosie
2
Jasna dziewica, kominiarz czarny, Wszystko si ę w popiół obróci marny.
Cymbelin
Przekład: Leon Ulrich
3
Chłopiec miał na imię Ronnie. Jedyna istniejąca fotografia pokazuje go, jak przygotowuje
się do uderzenia piłki. Co moŜemy z niej wywnioskować? śe uderzał z lewej strony. śe miał
długie włosy, jakie wtedy były w modzie. śe wyglądał na dobrze zbudowanego, a jego twarz
wzbudzała zaufanie. śe zupełnie nie był intrygujący - Norman Rockwell nigdy by nie ustawił
go w pierwszym rzędzie do zdjęcia. Jednak Ronnie mógłby pojawić się w tle, bawiąc się w
najlepsze. I mógł z niego wyrosnąć przystojny męŜczyzna. Dalsze rozwaŜania byłyby juŜ
tylko czystą spekulacją. Ile moŜna wyczytać z twarzy jedenastoletniego chłopca?
* * *
Ronnie obudził się przed świtem w ciepłą, majową noc. Spojrzał na zegar na szafce
nocnej. Musiało być między wpół do piątej a piątą. Autobus jadący na turniej baseballa
odjeŜdŜał o szóstej. Ronnie był zbyt podniecony, Ŝeby jeszcze spać. Włączył światło i włoŜył
strój: białe spodnie sięgające do pół łydki, którą to długość bardzo lubił, majtki, skarpety,
zuŜyte korki i granatową koszulę z napisem „Ali Stars" z przodu, a jego nazwiskiem
„Pleasance" i numerem „9" z tyłu. WłoŜył czapkę, chwycił kij opierający się o ścianę i kilka
razy zamachnął się nim przed lustrem dla wprawy. Bum. Bach. Ta piłka leci, leci... juŜ jej tu
nie ma, drodzy państwo! Ronnie Pleasance znowu tego dokonał!
Wtedy uświadomił sobie, Ŝe nie ma rękawicy.
Rękawicę Ronniego po wewnętrznej stronie zdobił autograf Williego „Stretcha"
McCoveya. Ronnie smarował ją specjalną pastą i łapał nią piłki juŜ tyle razy, Ŝe czuł, jakby ta
rękawica była jego częścią, naturalnym przedłuŜeniem jego ręki, która jak lep na muchy
ściągała do siebie kaŜdą przelatującą w pobliŜu piłkę baseballową. Szukał jej w stosie
wczorajszych ubrań leŜących na podłodze, w szafie, pod łóŜkiem. Potem cicho ruszył
korytarzem, minął sypialnię rodziców i zszedł na dół, Ŝeby przeszukać resztę domu.
Rękawicy nigdzie nie było. Ronnie zaczął juŜ się trochę denerwować, ale nie panikował. Był
rozsądnym chłopcem, niezbyt efektownym, ale potrafiącym dopiąć swego: byłby urodzonym
łapaczem, gdyby nie był leworęczny. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział
swoją rękawicę. Na pewno miał ją przy sobie na popołudniowym treningu dzień wcześniej. A
po treningu, co robił? Poszedł do biura ojca na kampusie. Czasami grali chwilę razem po
pracy, ale wczoraj jego ojciec był na zebraniu. Jak zwykle. Przed oczyma Ronniego nagle
stanął obraz rękawicy leŜącej na fotelu dla gości stojącym naprzeciw biurka ojca.
Ronnie, ubrany w swój strój, wyszedł z domu, przymknął cicho drzwi i ruszył przed siebie
w ciemność. Miasto było ciche, a powietrze ciepłe. Ciemność nie przeszkadzała Ronniemu.
Znał okolicę jak własną kieszeń. Poza tym trzeba było przejść tylko kilkaset metrów po ulicy
i skręcić na wysypaną tłuczniem ścieŜkę. Być moŜe dlatego, Ŝe była jeszcze noc i Ŝe był
chłopcem, gwizdał. Tak minął laboratoria, uśpione akademiki, kaplicę i wszedł do starego,
drewnianego budynku, w którym mieściło się biuro jego ojca.
Biuro było na drugim piętrze. Ronnie wszedł po schodach i otworzył drzwi. Włączył
światło. Rękawica tam była, dokładnie tak, jak myślał. WłoŜył ją i uderzył w nią kilka razy
pięścią. Być moŜe spojrzał na zdjęcie swoich rodziców, kroczących pod łukiem
skrzyŜowanych mieczy w dniu ich ślubu. Potem się odwrócił, zgasił światło, zamknął drzwi i
zaczął schodzić po schodach. Dzwon w kaplicy zaczął wybijać piątą. Czwarte uderzenie było
ostatnim dźwiękiem, który Ronnie słyszał.
Jest to logiczne przypuszczenie, poniewaŜ drgania spowodowały wypadnięcie serca
dzwonu z kampanili osiemnastowiecznej kaplicy, uniemoŜliwiając wybicie piątego uderzenia.
Wkrótce potem znaleziono Ronniego u stóp tego, co pozostało ze schodów. Być moŜe był to
tylko przypadek spowodowany tym, Ŝe tak właśnie upadł, ale do piersi przyciskał rękawicę z
autografem Williego „Stretcha" McCoveya. Właśnie dlatego pojawił się pomysł, Ŝeby go z
nią pochować.
Drzwi się otworzyły i zajrzał Svenson.
— Wracają — powiedział.
„Tak szybko?", pomyślał Goodnow; od razu wiedział, jaki będzie werdykt. Wstał z
typowego w państwowych instytucjach krzesła obrotowego, na którym zwykle zasiadał jakiś
biurokrata średniego szczebla, a którego biuro zajmował na czas procesu — podniósł się
powoli, ale nie wystarczająco wolno, Ŝeby ból się nie pojawił. Ostatnio, jak u dziecka z kolką,
jego ból rzadko spał, a kiedy nawet spał, budził się przy najmniejszej nawet zmianie pozycji.
Był to namacalny ból, nie metaforyczny czy duchowy, chociaŜ niektórzy radzili mu, Ŝeby z
nim walczył przy pomocy duchów i metafor — a konkretnie, techniką wyobraŜeń. Przez kilka
tygodni Goodnow chodził do kliniki specjalizującej się w tego rodzaju terapii, ale potrafił
wyobrazić sobie tylko zmutowane komórki — Ŝarłoczne, owłosione, nienasycone, poŜerające
jego wnętrzności.
— Dobrze się pan czuje, panie Goodnow? — Svenson przyglądał mu się tak, Ŝe nie było
wiadomo, czy to wyraz troski, czy nie. Ze Svensonem nigdy nie wiadomo: te oczy, zimne jak
ścięte lodem jezioro, osadzone głęboko w surowym, białym krajobrazie jego twarzy.
Goodnow przestał kurczowo ściskać oparcie krzesła.
— Dobrze, dziękuję. — Ściągnął mocniej krawat pod szyją. Ostatnio juŜ zawsze wydawał
mu się związany za luźno, a kołnierzyki koszuli sta wały się stopniowo coraz większe.
„Schudłeś" - mówili znajomi, których rzadko spotykał; nigdy nie dodawali: „Świetnie
wyglądasz".
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin