Dailey Janet - Przyrodnie siostry.doc

(1367 KB) Pobierz
Janet Dailey

Janet Dailey

 

Przyrodnie siostry

 

Część pierwsza

1

1 romienie słońca przebijały się przez gęstwinę liści dębu i muskały stary nagrobek z marmuru zdobiący rodzinny grób Lawsonów. Wokół raz jeszcze zebrali się uczestnicy ceremonii pogrzebowej, a poświęcona ziemia miała przy-jąć doczesne szczątki kolejnego Lawsona. W Huston chowano dziś Roberta Deana Lawsona juniora, nazywanego przez wszystkich Deanem.

Abbie Lawson nie mogła się pogodzić z nagłą śmiercią ojca. Policja orzekła, że to był wypadek. W drodze z lotniska jechał zbyt szybko i nie dostrzegł zakrętu. Abbie wiedziała, że ojciec wracał z podróży handlowej do Los Angeles. Zginął na miejscu, zapewniono ją i jej matkę-jak gdyby dzięki temu łatwiej było się pogodzić ze stratą.

Abbie nigdy nie czuła się tak blisko związana z oj cem j ak właśnie teraz. Przez całe życie walczyła o jego miłość i zawsze siej ej wydawało, że dzieli ich coś, co tylko Dean mógł wyjaśnić. Ciągle czuła jakiś dystans nie do pokonania. Z pewnością lubił swoją córkę, ale czyją kochał?

Zamyślona oderwała wzrok od zamkniętej, przystrój onej żółtymi różami trumny i popatrzyła po zgromadzonych uczestnikach uroczystości. Nie było ich wprawdzie tak wielu, j ak przed dziewiętnastu laty na pogrzebie jej dziadka, ale R.D. Lawson senior należał przecież do pionierów przemysłu naftowego. Był tym, który w ciężkich latach odbudowy po wojnie domowej jeszcze pomnożył rodzinny majątek.

Śmiały, kuty na cztery nogi, bardzo pewny siebie - takim Abbie pamiętała swojego dziadka. Miała osiem lat, kiedy umarł. Sądząc po krążących anegdotach, musiał być fascynującą osobowością, ale również człowie-

kiem, któremu nie brakowało surowości. Siła przebicia była niezbędną cechą mężczyzny w pionierskich dniach przemysłu naftowego.

Lawsonowie nie byli jednak milionerami naftowymi w ścisłym znaczeniu tego określenia. Pieniądze przyniósł im raczej patent na szlam wiertniczy -płynną substancję pompowaną do otworu wiertniczego w celu rozmiękczenia ziemi, oczyszczenia otworu i utrzymywania stałego ciśnienia. W końcu lat dwudziestych, po wieloletniej pracy na wydajnych teksańskich polach naftowych, Lawson senior wprowadził na rynek własną mieszankę tego szlamu i stworzył obracające milionami przedsiębiorstwo.

Po śmierci dziadka oraz sprzedaniu firmy przez ojca Abbie pozycja rodziny w Houston uległa zmianie. Lawsonowie nie należeli już do wielkich świata przemysłu naftowego. Jednak Dean, mimo swoich obowiązków adwokata i odnoszącego sukcesy hodowcy koni, nadal pielęgnował wieloletnie kontakty z byłymi partnerami w interesach, tak więc rodzina wciąż jeszcze liczyła się w towarzyskich kręgach miasta. Dlatego także dziś przybyła na pogrzeb stosowna liczba prominentów.

Dziwne, że w takich chwilach w ogóle się rej estruje podobne sprawy, pomyślała Abbie. Nagle ocknęła się z rozmyślań, ponieważ kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła się. Stojąca obok niej matka ocierała pod woalkąłzy. Jednak zaintrygował ją i wywołał uczucie niepokoju widok młodej kobiety stojącej w pobliżu grobowca, kobiety, która wydawała jej się zdumiewająco znajoma. Podobieństwo było tak uderzające, że Abbie pobladła z wrażenia. Wytrącona z równowagi nie mogła oderwać od niej oczu.

- Módlmy się - zaintonował ksiądz. - O Panie, zgromadziliśmy się, by doczesne szczątki Twego sługi Deana Lawsona...

Abbie przysłuchiwała się, nie rozumiejąc słów. Nadal była odurzona widokiem młodej kobiety. To niemożliwe, to nie może być prawda, myślała. Ta druga opuściła głowę. Lekki powiew poruszył bujne, połyskujące, kasztanowe włosy okalające jej twarz. Były w dokładnie takim samym odcieniu jak włosy Abbie. Jeszcze bardziej wyprowadził jąjednak z równowagi kolor oczu nieznajomej: promienny błękit królewski. Jej dziadek nazywał go „błękitem Lawsonów" i stale z dumą podkreślał, że oczy Lawsonów są „bardziej błękitne niż teksańskie chabry".

Abbie miała szczególne uczucie -jakby w wadliwym lustrze widziała lekko zniekształcone własne odbicie. Mimowolnie dotknęła swoich włosów, jak gdyby chciała się upewnić, czy ciągle jeszcze są gładko spięte w elegancki węzeł i nie spadaj ąj ej swobodnie na ramiona jak włosy nieznajomej. Kim ona mogła być?

Pytanie to nurtowało j ą aż do chwili, gdy wymruczane chórem „amen" zasygnalizowało koniec uroczystości pogrzebowych. Stojący dotychczas

w bezruchu tłum zaczął się przemieszczać i Abbie straciła nieznajomą z oczu.

Kiedy ksiądz zbliżał się do niej, by złożyć kondolencj e, Abbie troskliwie położyła rękę na ramieniu matki, kieruj ąc się instynktem opiekuńczym, który odczuwała wobec nadwrażliwej Babs Lawson. Takjak dlajej ojca, również dla Abbie przyzwyczaj eniem stało się izolowanie matki od wszelkich nieprzyj em-ności. Babs nie była stworzona do problemów. Postępowała tak, jakby ich w ogóle nie było, w nadziei, że dzięki temu znikną ze świata. Abbie natomiast odziedziczyła dumę i nieugiętość Lawsonów i rzeczą oczywistą było dla niej stawianie czoła wszystkim sytuacj om - tak j ak teraz. Nie mogąc usunąć z pamięci wizerunku tej kobiety, przebiegała oczami po twarzach stojących wokół ludzi i tylko jednym uchem słuchała wyrazów współczucia duchownego. Obca kobieta, tak do niej podobna, nie mogła przecież nagle zniknąć. Gdzieś musiała być.

Szukając pomocy, odruchowo zwróciła się do Benedykta Jabłońskiego, jak czyniła to przez prawie całe swoje życie. Ben był ubrany w tweedo-wy garnitur, który miał zapewne tyle samo lat co on. Czapkę z małym daszkiem trzymał w rękach. Jego gęste, zwykle niesforne siwe włosy były gładko zaczesane do tyłu i wyglądały niemal porządnie. Wiek pozostawił głębokie ślady na jego twarzy, jednak wciąż jeszcze biła od niego siła i wrażenie solidności. Nic nie mogło go wyprowadzić z równowagi. Nie było to dziwne, jeżeli się wiedziało, co przeżył podczas wojny w ojczystej Polsce pod okupacją niemiecką, a potem pod Sowietami.

Ben należał do rodziny od kiedy Abbie mogła sięgnąć pamięcią. Przybył do nich zapewne wówczas, kiedy jej dziadek zapoczątkował hodowlę koni arabskich. Od tej pory był dla Abbie jakby drugim ojcem. Łączyła ich nie tylko wspólna miłość do koni. Był również człowiekiem, który zawsze starał się jej pomóc. Już jako dziecko zwracała się do niego ze swoimi problemami i pytaniami.

Ten poważny mężczyzna, który rzadko się śmiał, spojrzał teraz na nią przelotnie i odczytał jej gesty tak samo trafnie jak ruchy źrebiąt, którymi się opiekował.

-  Co się stało? - zapytał z twardym, polskim akcentem.

-  Widziałeś kobietę, która stała przedtem koło nagrobka?

-  Nie. Kto to był?

-  Nie wiem. - Abbie zmarszczyła czoło i znowu powiodła wzrokiem po zgromadzonych. Wiedziała, że się nie pomyliła. Nieobecna duchem, wygładzała swój czarny kostium od Chanel. Zdecydowana odszukać nieznajomą, odwróciła się do Bena i powiedziała:

-  Ben, zostań przy matce.

Dobrze.

Abbie, nie namyślając się, zostawiła matkę samą i ruszyła przez tłum przybyłych na pogrzeb. Ściskała dłonie, kiwała głową, wysłuchiwała wyrazów współczucia, zmuszała się do lekkich uśmiechów, półgłosem udzielała stosownych odpowiedzi, nie przerywaj ąc przy tym poszukiwań.

Już chciała zrezygnować, kiedy zobaczyła nieznaj orną stój ącą na skraju tłumu. Znowu uderzyło jąniezwykłe podobieństwo. Kobieta rozmawiała z siwowłosą Mary Jo Anderson, sekretarką ojca, która od lat właściwie samodzielnie prowadziła jego praktykę adwokacką.

Zszokowana i speszona Abbie wlepiła w nie wzrok. Co Mary Jo miała z nią wspólnego? Czy znała tę osobę?

Ktoś mocno obj ął j ej ramię i usłyszała niski, męski głos:

-  Miss Lawson? Wszystko w porządku?

-  Słucham? - Zaskoczona Abbie patrzyła na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę. Wciąż trzymał ją za ramię.

-  Zapytałem, czy wszystko w porządku. - Jeden koniec ciemnych wąsów uniósł się w lekkim uśmiechu, kiedy mężczyzna patrzył na nią uważnie przymrużonymi oczami.

-  Ja... czuję się dobrze - powiedziała, próbując dojść do siebie. Wydawał j ej się znaj omy.

Z przechyloną na bok głową spoglądał na nią z niedowierzaniem, zanim jąpuścił.

-  Wcale pani tak nie wygląda. Prawdę mówiąc, przed chwilą wyglądała pani okropnie, miss Lawson.

Jego słowa sprawiły, że Abbie skupiła na nim całą uwagę. Jednocześnie nasiliło się wrażenie, że już go gdzieś spotkała.

-  Ależ nie, nic mi nie jest. Dziękuję za pańską troskliwość... - przerwała, ponieważ nie wiedziała, jak się do niego zwracać.

-  Wilder. MacCrea Wilder. -Nazwisko nic jej nie mówiło. Chyba to wyczuł, bo dodał: - Ostatniej wiosny widzieliśmy się w biurze pani oj ca.

Nagle sobie przypomniała. Widziała go siedzącego w dużym skórzanym fotelu w prywatnym biurze ojca. Przypomniała sobie również, jak bardzo go zdenerwowało jej nie zapowiedziane wtargnięcie. Wtedy miał na sobie koszulę khaki z rozpiętym kołnierzem i podwiniętymi rękawami. Pamiętała, że zwróciła uwagę na jego muskularne ręce, gładką, opaloną skórę i szerokie ramiona.

Ale było coś jeszcze. Abbie, marszcząc czoło, próbowała to sobie przypomnieć.

-  Ropa naftowa! - Z aromatem tytoniu fajkowego ojca zmieszał się zapach pól naftowych. - Rozmawiał pan z moim oj cem o ropie naf- towej.

10

-  Pośrednio. Pochlebia mi, że pani to jeszcze pamięta.

-  Tak? - Nie wyglądało na to, żeby komplementy wywierały na nim wrażenie.

-  Ja natomiast przypominam sobie, że tego dnia uprawomocnił się pani rozwód i chciała pani to uczcić ze swoim ojcem...

-  Ach, pamięta pan to j eszcze? - Abbie nie lubiła wspominać swego małżeństwa z Christopherem Johnem Atwellem. Trwało sześć lat - sześć katastrofalnych lat. Potem wystąpiła o rozwód, wprowadziła się z powrotem do domu rodziców i wróciła do panieńskiego nazwiska. W jej życiu były pewne sprawy, których żałowała. Ale koniec jej małżeństwa do nich nie należał.

Spojrzała na MacCreę Wildera z rozbudzonym na nowo zainteresowaniem, zdumiona, że tak dobrze ją pamiętał. Po raz pierwszy od otrzymania wiadomości o śmierci ojca czuła, że znowu budzi się w niej życie.

MacCrea spojrzał na trumnę z mosiężnymi okuciami.

-  Chciałbym pani powiedzieć, j ak mi przykro z powodu śmierci oj ca. Abbie nie podobało się, że przeszedł do oklepanych zwrotów, a ona

do tak samo oklepanych odpowiedzi.

-  Dziękuj ę za pańskie współczucie.

Jeszcze nie odszedł, a już żałowała, że muszę się rozstać, ale nie było czasu na zastanawianie się nad tym. Abbie znowu ruszyła przez tłum, poszukując wzrokiem nieznajomej i zadając sobie pytanie, kim ona mogła być.

Rachel Farr obserwowała Abbie z pewnej odległości. Dokładnie odnotowała, z jaką gracją i pewnością siebie poruszała się wśród zgromadzonych na pogrzebie. Upał i wilgotność powietrza nawet w najmniej szym stopniu nie dokuczały j ej tak, j ak dawały się we znaki Rachel. Na upał była przygotowana, ale nie na taką wilgoć.

Spojrzała na czerwoną różę, którą trzymała w ręku. Jedwabiste płatki już więdły. Chciała położyć ją na trumnie Deana, ale bała się uczynić ten prosty gest.

Poprzedniego wieczoru nie odważyła się pójść do zakładu pogrzebowego, a dzisiaj podczas mszy za zmarłego została przed kościołem, bo obawiała się reakcji rodziny. W końcu udała się za procesją luksusowych limuzyn na cmentarz położony na obrzeżach miasta.

Cały czas myślała o tym, że nikt by jej nie zawiadomił o śmierci Deana, gdyby nie jego sekretarka. Tygodnie, a nawet miesiące by upłynęły, zanim by się o tym dowiedziała. Kiedy próbowała wyrazić pani Anderson swoją wdzięczność, wyczuła, że jej pojawienie się było dla niej nieprzyjemne.

To nie sprawiedliwe. Ona także kochała Deana. Jego rodzina powinna zrozumieć, że również ona poniosła stratę i miała prawo do smutku. Przemo-

11

gła się i z wysoko podniesionągłowąpodeszła do otwartego grobu. Trumny jeszcze nie opuszczono. Rachel zatrzymała się obok i z wahaniem położyła na niej czerwoną różę. Kwiat wyglądał tak ubogo i niestosownie, że zbierało jej się na płacz. Mrugając, próbowała powstrzymać łzy i zanim się odwróciła, w geście ostatniego pożegnania musnęła palcami brzeg trumny.

Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła oddaloną o kilka kroków Abbie, spoglądającą na niąpodekscytowanym i uważnym wzrokiem. Przez ułamek sekundy Rachel chciała uciec, jakby czuła się winna. Potem jednak zebrała całą odwagę, wysunęła hardo szczękę i ruszyła w tym samym momencie co Abbie.

Spotkały się w połowie drogi. Abbie przemówiła pierwsza.

-  Kim pani jest? Czyj a panią znam?

Miała tę samą intonację głosu co Dean. Rachel była o ponad dziesięć centymetrów wyższa od Abbie, ale to wcale nie dawało jej uczucia przewagi. Czuła się raczej niezręcznie i nieporadnie.

-  Jestem Rachel Farr z Los Angeles.

-  Z Los Angeles? - Abbie jeszcze bardziej ściągnęła brwi. - Tatuś właśnie stamtąd wracał, a więc...

-  Wiem. - To, że Abbie nie miała pojęcia, kim ona jest, wywołało w Rachel rozgoryczenie. - Dean zawsze mówił, że jesteśmy do siebie bardzo podobne. Miał rację.

-  Kim pani j est?   Pod Abbie ugięły się kolana.

-  Jestem jego córką. Przestraszona Abbie cofnęła się.

-  Niemożliwe! Jajestemjego córką, jego jedynym dzieckiem.

-  Nie, pani jest...

Abbie nie chciała jednak słuchać tego potwornego kłamstwa.

-  Nie wiem, kim pani j est i co pani tu robi - powiedziała przytłumionym głosem -jeżeli jednak pani natychmiast nie zniknie, postaram się, by ktoś pani w tym pomógł.

12

Kac

achel, płacząc, przeciskała się przez tłum. Gorzko żałowała, że przyszła na pogrzeb. To był błąd - ogromny błąd.

Czego innego mogła jednak oczekiwać? Czy mogła się spodziewać, że Abbie ją obejmie i po wita jak utraconą siostrę? Czy mogła mieć nadzieję, że teraz wreszcie stanie się członkiem rodziny, mieszkanką River Bend?

Rachel już od dawna miała zwyczaj poszukiwania w gazetach i magazynach informacji o swoim ojcu, którego tak rzadko widywała. Co robił, kiedy nie był u niej ? Gdzie żył? Jak żył? Zdj ęcia River Bend, domu Lawsonów, ukazywały się w czasopismach, najczęściej w specjalistycznych magazynach dla miłośników koni arabskich, ale także w magazynach towarzyskich. Rachel widziała niezliczone fotografie Abbie na wspaniałych arabach, najczęściej razem z Deanem, który dumnie trzymał cugle.

Oglądała zdjęcia rodzinnej siedziby w wiktoriańskim stylu oraz żony Deana i córki na wystawnych przyjęciach i balach. O debiucie Abbie czytała na kolumnach towarzyskich houstońskich gazet. Piękna i chłodna Abbie -tak do niej podobna, że aż bolało. Nieznośna była myśl ojej podróżach z Deanem do Anglii, do Europy i na Środkowy Wschód. Ona sama nie była ze swoim ojcem dalej niż w Disneylandzie i w Catalinie.

Świadomość, że Abbie zawsze miała Deana dla siebie, przez całe życie budziła w niej zawiść. Był na miejscu, by wieczorami zanosić ją do łóżka. Był z nią w każde święto, w każdy dzień Bożego Narodzenia, gdy wstawała z łóżka. Towarzyszył jej przy każdej ważnej okazji, podczas gdy Rachel po śmierci swojej matki mogła uważać się za szczęśliwą, jeżeli widziała go cztery razy w roku. Było oczywiste, z kim wolał być i kogo kochał. Rachel często zadawała sobie pytanie, czy kiedykolwiek była dla niego kimś więcej niż przykrym ciężarem, niepożądaną komplikacją.

Ból i rozgoryczenie, które, jak sądziła, udało się jej przezwyciężyć, wróciły znowu. Po ukończeniu uniwersytetu próbowała urządzić sobie życie bez Deana. Dostała dobrą pracę w dużej firmie reklamowej w Los Angeles. Miała przed sobą wielce obiecującą przyszłość w zawodzie grafika. Dziś jednak ponownie się otworzyły wszystkie stare rany. Ból tkwił głęboko -głębiej niż przedtem.

Szła wzdłuż parkingu w poszukiwaniu wypożyczonego samochodu. Kiedy go odnalazła, zatrzymała się obok niej elegancka, długa, czarna limuzyna. Wyskoczył z niej kierowca w liberii i otworzył tylne drzwi. Nieobecna duchem Rachel przyglądała się, j ak z limuzyny wysiada siwowłosy mężczyzna.

13

Po kilku słowach rozmowy z szoferem podszedł do Rachel. Mógł mieć czterdzieści pięć lat - tyle samo co Dean i tak j ak u Deana w kącikach oczu rysowały mu się małe zmarszczki, kiedy się uśmiechał.

-  Jak się pani czuj e? - zapytał z lekkim uśmiechem.

Ciepło i szczerość jego głosu świadczyły, że pytanie było czymś więcej niż tylko grzecznościowym zwrotem. Rachel przestraszyła się, kiedy w następnej sekundzie wymieniła z nim uścisk dłoni.

-  Dziękuję, dobrze.

Szybko wytarła łzy z policzków. Musiała okropnie wyglądać z zaczerwienionymi i zapłakanymi oczami, jednakjego dobroduszne spojrzenie świadczyło, że był zbyt taktowny, by coś takiego zauważyć.

-  Uroczystość już się skończyła, prawda? - zapytał. - Bardzo mi przykro, że się spóźniłem, ale...

Przerwał, marszcząc czoło.

-  Przepraszam panią, ale pani nie j est Abbie...

-  Nie. -Zraniło jąto, że niechcący powiększył dystans między nimi.

-  Jest pani zapewne córką Caroliny - usłyszała, kiedy już się odwróciła, by odejść. Zatrzymała się. Łzy wdzięczności napłynęły jej do oczu. Przynajmniej onjedenjąrozpoznał, on jeden wiedział, jak ciężkiej straty doznała.

-  Pan... znał moją matkę?

-  Tak. - Pełen zrozumienia uśmiech wyczarował zmarszczki w kącikach oczu. - Pani ma na imię Rachel, jeśli się nie mylę?

-  Tak. - Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się. Była tak przytłoczona wrażeniami, że więcej nie zdołała z siebie wydobyć. -A jak pan się nazywa?

-  Przepraszam. Myślałem, że pani mnie zna. Jestem Lane Canfield.

-  Pan Canfield. Tak, Dean często i chętnie o panu mówił. Bardzo pana cenił.

O Lanie Canfieldzie mówiono, że należy do niego pół Teksasu, a o-drugiej połowie nie warto nawet mówić. Rachel czytała, że jego majątek był ogromny, a udziały bardzo różnorodne, od nieruchomości poprzez luksusowe hotele po instalacje petrochemiczne.

-  Ja też go ceniłem - odparł. - Dean był interesującym człowiekiem i wiernym przyjacielem. Wielu ludziom będzie go bardzo brakowało.

-  Tak - skinęła głową.

-  Wciąż pani mieszka w Los Angeles? - ostrożnie skierował rozmowę na mniej drażliwe tematy.

-  Tak. Właśnie mnie odwiedził. Jego samolot wystartował z opóźnieniem i zapewne chciał je nadrobić w drodze do domu... kiedy zdarzył się wypadek.

14

Do domu, do Abbie, do córki, którą kochał.

-  Zostanie pani dłużej w Houston? Może powinniśmy pójść razem do restauracji? Myślę, że Dean poparłby ten pomysł, nie sądzi pani? Gdzie pani mieszka?

-  W Holiday Inn - odparła bezwiednie Rachel.

-  Jutro do pani zadzwonię. Dobrze.

Rachel pożegnała się i zręcznie manewrując samochodem, wyjechała na ulicę. Lane spoglądał za nią w zamyśleniu. Podobieństwo między ojcem i córką było uderzające. Rachel była wysoka i szczupła jak Dean i odziedziczyła jego gęste ciemne włosy oraz promienne, niebieskie oczy. Uczuciowa i wrażliwa - tak, była do Deana bardzo podobna.

Abbie jak lunatyczka przeciskała się przez zwarty tłum. Szukała matki, żeby namówić ją do odejścia. Nie mogła dopuścić, by matka zobaczyła tę kobietę, która twierdziła... Wszystko jedno, co twierdziła. Już sam pomysł był śmieszny i absurdalny. To musiała być j akaś wariatka.

W samochodzie, który w żółwim tempie posuwał się po wąskiej, zapchanej innymi autami drodze, spojrzała ukradkiem na matkę. Babs, jakją wszyscy nazywali, była dokładnym przeciwieństwem Deana. Niezwykle gadatliwa, mogła przeskakiwać z tematu na temat i godzinami paplać, nie mówiąc przy tym nic konkretnego. Całe jej życie było jednym nie kończącym się pasmem przyjęć. Przyjęć, na których równie chętnie występowała w roli gościa, jak i gospodyni.

Abbie często miała wrażenie, że nie było chyba dwojga ludzi, którzy tak by się od siebie różnili jak jej rodzice. A jednak Babs uwielbiała Deana i sama nie podejmowała żadnej, nawet błahej decyzji. Jej wiara w niego była niewzruszona. Wszystko, co robił, było doskonałe.

Nie wszystko, pomyślała Abbie i przypomniała sobie spory toczone za zamkniętymi drzwiami. Ostry głos matki, łkanie, wściekłą, zdecydowaną i zarazem bolesną minę oj ca, kiedy wychodził. Matka zawsze wówczas zostawała w pokoju, czasem całymi godzinami. Potem poj awiała się blada, wyczerpana i niezwykle małomówna. Najwcześniejsze wspomnienia były mgliste, Abbie miała jednak wrażenie, że w tych sprzeczkach zawsze chodziło o to samo - i że zawsze miały one związek z częstymi wyjazdami ojca w interesach do Kalifornii. Kiedyś zaproponowała matce, by towarzyszyła mu do Los Angeles. Była już wówczas studentką uniwersytetu.

-  Dlaczego zostaj esz sama w tym ogromnym domu? - argumentowała. - Byłaby to dla ciebie idealna okazja, żeby podróżować razem z tatu-siem.

Jeszcze dziś pamięta zduszone, ale żelazne „nie" matki.

15

-Nienawidzę Kalifornii - dodała Babs z niezwykłą goryczą.

-  Ale przecież nigdy tam nie byłaś.

-  I nigdy nie pojadę.

Babs zmieniła nagle temat i Abbie poczuła, że dalsze naciskanie byłoby bezsensowne. Matka nie chciała o tym rozmawiać, to było oczywiste. Teraz Abbie zadawała sobie pytanie, j aka mogła być tego przyczyna.

Ta Rachel powiedziała, że pochodzi z Los Angeles, przypomniała sobie Abbie. To oczywiście czysty przypadek - tak samo, jak uderzający błękit jej oczu. Z nagłym uczuciem niesmaku Abbie zmarszczyła czoło, prześladowana wspomnieniem, j ak patrzył na nią oj ciec, kiedy myślał, że nie jest obserwowany. Z cieniem skruchy i bólu, z troskąi żalem. Oczami, które były tak samo błękitne, jak jej - i jak oczy tej Rachel.

Zawsze sądziła, że ojciec tak siej ej przygląda, ponieważ chciałby, żeby była chłopcem. Który bowiem mężczyzna nie życzyłby sobie syna, któremu mógłby przekazać nazwisko rodowe i tradycję? Starał się ją kochać, a ona rozpaczliwie próbowała zdobyć jego miłość, co nigdy do końca jej się nie udało. A może wyobrażała sobie coś przeciwnego? Może wcale nie chodziło o to, że marzył o synu? Może był związany z inną kobietą? Czy Rachel Farr była owocem tego związku? Czy było to rzeczywiście tak niedorzeczne, jak z początku sądziła?

W jej pamięci pojawiały się strzępy wspomnień, które dotąd można było lekceważyć jako zwykły splot okoliczności. Przypadkowo usłyszane fragmenty kłótni rodziców, systematyczne loty Deana do Los Angeles, cztery, pięć razy w roku, sposób, w jaki zwykł się jej przyglądać, tak jak gdyby widział kogoś innego - rzeczy, których nigdy nie traktowała j ako poj edyn-czych elementów tej samej układanki, zaczęły się teraz układać w logiczną całość. Czy tylko grał rolę kochaj ącego męża i oj ca? Czy przez te wszystkie lata ukrywał w Los Angeles drugie dziecko?

Świat Abbie stanął nagle na głowie i zadrżał w posadach. Wszystko, w co wierzyła, co uważała za prawdziwe, stało się wątpliwe. Przez wszystkie te lata myślała, że zna oj ca. Teraz miała uczucie, że zawsze był obcy. Czy kiedykolwiek rzeczywiście kochał jej matkę-alboją, swojącórkę?

-  Abbie, popatrz! - zawołała matka. Abbie zdrętwiała, przekonana, że matka dostrzegła Rachel Farr. - To przecież Lane Canfield!

Abbie podniosła głowę i zobaczyła, że na parkingu Rachel żegna się z Lane'em Canfieldem i wsiada do swojego samochodu. Matka mogła widzieć już tylko jej plecy. Dlaczego najlepszy przyjaciel ojca rozmawiał z Rachel Farr? Sądząc po jego zachowaniu, znał ją. Jeżeli zgadzało się to, co twierdziła Rachel, to Lane został zapewne we wszystko wtajemniczony. Wniosek ten nasunął się z j eszcze większą siłą, kiedy Abbie przypomniała

16

sobie, że ojciec powierzył Canfieldowi rolę wykonawcy swojego testamentu.

-  To Lane. - Matka nacisnęła dźwignię automatycznie opuszczającą szybę. Do samochodu wdarł się skwar czerwcowego popołudnia. - Lane! Lane Canfield!

Lane, usłyszawszy swoje nazwisko, odwrócił się i podszedł do niej, by się przywitać.

-  Babs, bardzo mi przykro, że nie mogłem przyj ść wcześniej. Byłem za granicą i dopiero wczoraj dotarła do mnie informacja o... o wypadku. Wtedy wróciłem tak szybko, jak tylko było to możliwe. - Ujął serdecznie i ciepło jej dłoń.

-  Najważniejsze, że jesteś. Pojedziesz chyba z nami do domu?

-  Oczywiście. Przepraszam na chwilę.

Wydał swojemu kierowcy kilka poleceń i wsiadł do ich samochodu. Abbie zauważyła, j ak badawczo j ej się przyglądał, j ak rej estrował każdy szczegół jej wyglądu i bez wątpienia porównywał z Rachel. Wydawało się, że podobieństwo obu kobiet nie dziwiło go w najmniej szym stopniu - naj -wyraźniej nie było dla niego nieoczekiwane.

-  Lane, zostaniesz na obiedzie? BędąRamseyowie i Colesowie, a także obiecało wpaść parę innych osób. Chętnie widzielibyśmy cię dziś u nas -powiedziała Babs natarczywym tonem.

-  Bardzo chętnie. - Lane z trudem koncentrował uwagę na wdowie po Deanie, ciągle jeszcze atrakcyjnej, czterdziestoośmioletniej kobiecie. -Niestety, nie będę mógł długo zostać. Jeszcze dziś muszę wrócić do miasta. Interesy.

-  Rozumiem - głos Babs zadrżał. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie płaczem, ale dzielnie zapanowała nad emocjami i zwróciła się do Abbie: - Lane był świadkiem na naszym ślubie. Ale to już przecież wiesz.

-  Tak, mamo.

Babs westchnęła melancholijnie.

- Czy pamiętasz jeszcze, Lane, jak nasz samochód nie chciał zapalić? Dean musiał się godzinę męczyć z silnikiem. Chcieliśmy przecież poj echać tym samochodem w naszą podróż poślubną...

-  Brakowało wtedy chyba paru części - odparł Lane. Pamiętał dokładnie, jak razem z przyjaciółmi uczynili samochód Deana niezdolnym do jazdy.

-  Nic dziwnego - powiedziała Babs ze śmiechem, który wciąż j eszcze działał zaraźliwie. - Chyba dałeś nam wtedy własny samochód.

-  Tak - potwierdził Lane i j ego myśli wróciły do tego dawno już minionego dnia.

2 - Przyrodnie siostry                                                     J y

3

'o River Bend, które z tej okazji lśniło bielą, goście przybywali na długo przed maj ącą się odbyć w ogrodzie ceremonią zaślubin. Okazały dom rodzinny, ogrodzenie z artystycznie powycinanych sztachet, przyozdobiona ornamentami weranda - wszystko, co należało do tej posiadłości, czy to stodoła, czy ogrodzenie, błyszczało świeżą farbą. Nie oszczędzano na wydatkach - nawet mech hiszpański na drzewach spryskano srebrnym proszkiem. Nie było żadnych wątpliwości, że R.D. Lawson z całego serca aprobował ożenek swego syna Deana z Barbarą Ellen Torrence, pochodzącą ze starej teksańskiej rodziny. Torrence'owie uchodzili za rodzinę arystokratyczną, mimo że mieli spore długi na skutek krachu giełdowego w 1929 roku.

River Bend, położone nad Brazos River, niecałe trzydzieści kilometrów na południowy zachód od centrum Houston, otoczone było z trzech stron ziemiąuprawną i polami ryżowymi, równinną prerią, na której tylko gdzieniegdzie stały zabudowania farmerskie lub pojedyncze drzewa. Ale na stu akrach należących do River Bend rosły grube i wysokie dęby, orzeszniki i topole. Tworzyły one nad rzeką gęste lasy z wysoko sterczącymi olbrzymimi drzewami, porośniętymi delikatnymi jakkoronka splotami dzikiego wina.

Oddalony od głównej drogi, niemal zupełnie skryty za drzewami, stał główny budynek, wspaniały wiktoriański dom z czternastoma pokojami. Kiedyś stanowił serce tysiącakrowej plantacji, którą założył w końcu lat dwudziestych ubiegłego wieku Bartholomew Lawson, plantator bawełny z południowych stanów.

River Bend prosperowało prawie pół wieku. Dopiero po wojnie secesyjnej i zniesieniu niewolnictwa wszystko się zmieniło. W latach rekonstruk-cji duże części plantacji trzeba było sprzedać w celu spłacenia zaległych podatków i długów. Kiedy R.D. przyszedł na przełomie stuleci na świat, w posiadaniu rodziny znajdowało się już tylko trzysta akrów z dawnej plantacji. Dom służyłjako stodoła, a otaczający go trawnik i zagajnik orzeszników -jako pastwisko dla bydła i świń. R.D. mieszkał z rodzicami w domu przeznaczonym dla nadzorcy i jego rodziny.

W wieku piętnastu lat R.D. pracował już na polach naftowych. W tym czasie można tam było zrobić wielkie pieniądze. Najpierw pracował przy samych otworach wiertniczych, dopiero potem trafił na platformę, gdzie nadzorował sprzęt wiertniczy. W ciągu kilku lat wykonywał wszystkie możliwe zajęcia przy wieży wiertniczej.

18

Były to dzikie i nieposkromione lata boomu naftowego. Rozpoczęcie eksploatacji źródła ropy naftowej wymagało wówczas niewielkiego kapitału i niewielkiej wiedzy fachowej. Przy poszukiwaniu terenów na próbne odwierty zdawano się na ślepy przypadek, ponieważ jedyną pewną metodą stwierdzenia, czy w danym miejscu znajdowała się ropa naftowa, było po prostu wiercenie. R.D. wielokrotnie próbował zdobyć pieniądze, by rozpocząć wiercenia na własną rękę. Spotkał j ednak zbyt wielu poszukiwaczy ropy naftowej, którzy w jednym roku zgarniali pieniądze po to, by w następnym znowu je stracić na paru nie trafionych odwiertach. Jedynymi, którzy obok wielkich towarzystw naftowych stale zarabiali pieniądze, byli producenci materiałów i urządzeń.

R.D. skierował więc swój ąuwagę na stosowany przy wierceniach szlam wiertniczy. Po sześciu latach pracy na polach naftowych poznał dokładnie jego różnorodne funkcje. Szlam nie tylko rozmiękczał warstwę skał, przez którą przechodziło wiertło, nie tylko wydobywał z odwiertu urobek i chronił otwór przed zawaleniem się. Jeżeli miał odpowiedni ciężar właściwy, wówczas wywierał większy nacisk na gaz, na ropę naftową czy na każdą formacj ę wodną i zapobiegał w ten sposób erupcj i źródła.

R.D. zaczął eksperymentować z różnymi mieszankami i dodatkami. W 1922 roku sporządził wreszcie mieszankę, która przyniosła mu sukces. W tym samym roku, w wypadku podczas jazdy konnej, zginął jego ojciec.

R.D. stanął teraz w River Bend przed trudną decyzją. Jego matka, Abi-gail Louise Lawson, zwana Abbie Lou, nie mogła sama prowadzić farmy, a na pomoc nie mogli sobie pozwolić. Zdecydowany uczynić to, co należy, pozostał, by dalej gospodarować w River Bend i kontynuować tradycję przodków. Ożenił się z Helen, dziewczyną z sąsiedztwa i rok po ślubie przyszedł na świat Robert Dean Lawson junior. R.D. powinien być teraz szczęśliwy: miał syna, uroczą żonę, dom i farmę, z której dochody wystarczały na życie. Trzy lata usiłował sobie wmówić, że nie powinno się wymagać więcej, a jednak szlam wiertniczy pozostał dla niego niedokończonym tematem.

Abbie Lou Lawson dostrzegała niezadowolenie syna. Pewnego wieczoru wystąpiła z propozycją, która stwarzała możliwość realizacji jego marzenia. Około dwustu akrów ziemi uprawnej postanowiono sprzedać, a reszta miała zostać w posiadaniu rodziny. Utrzymanie starego domu było tak kosztowne, że nikt by go nie kupił, a sto akrów łąki przynosiłoby niewielki zysk. Dochód ze sprzedaży miał być przeznaczony na utrzymanie, ale także zapewnić kapitał umożliwiaj ący rozpoczęcie produkcji szlamu. Ona sama chciała prowadzić księgi, tak jak to już robiła na farmie.

19

Plan ten zrealizowano w ciągu kwartału. R.D. opatentował wynalazek i zaczął sprzedawać swoje wyroby, wędrując po polach naftowych i odwiedzając prowadzących wiercenia. Na początku jego rewolucyjne pomysły spotkały się z niewielkim zainteresowaniem. Sytuację pogorszył j eszcze krach na giełdzie i śmierć jego żony. Kilka razy był już bliski rezygnacji, ale matka nie dopuściła do tego. Zachęcała go do rozbudowy przedsiębiorstwa, do urządzenia laboratorium, zajmującego się badaniem nowych produktów i urządzeń, oraz do zatrudnienia przedstawicieli sprzedających firmowe produkty i informujących poszukiwaczy ropy naftowej o sposobie ich używania. Nawet jeżeli świat przeżywał fazę depresji gospodarczej, to przemysł naftowy nie był nią dotknięty. Nie minęło nawet dziesięć lat, kiedy na liście płac Lawsona znalazło się siedemdziesiąt osób. R.D. zaczął kupować mniejsze firmy, przejmował ich patenty, czterokrotnie powiększył swoje przedsiębiorstwo i nagle stał się wielokrotnym milionerem.

Wszystko to zawdzięczał kobiecie, która w niego wierzyła, Abigail Louise Lawson. A teraz jego syn Dean żeni się z dziewczyną Torrence'ów.

Drzwi do pokoju syna były na wpół otwarte. Schodząc na parter, R.D. zatrzymał się, kiedy w środku dostrzegł Deana. Był on w każdym calu takim dżentelmenem, jakiego wymarzył sobie jego ojciec. Świadomy niedoskonałości swej własnej ogłady i braku formalnego wychowania, R.D. postanowił, że j ego syn będzie miał lepiej. Minęły surowe czasy pionierskie - kiedy interes przypieczętowywano uściskiem dłoni. Dlatego po Uniwersytecie Teksańskim wysłał Deana jeszcze na studia prawnicze do Harvardu. Od ukończenia przez chłopca dziesiątego roku życia R.D. zawsze przez całe lato zatrudniał go w firmie, by dokładnie poznał jej funkcjonowanie, i od samego początku nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że pewnego dnia jego syn przejmie przedsiębiorstwo.

Dean, siedząc niedbale na poręczy wyściełanego fotela, swobodny i odprężony mimo uroczystego garnituru, uśmiechał się do byłego kolegi ze studiów Lane'a Canfielda, który miał być świadkiem na jego ślubie. Dean był wysoki - chociaż nie tak jak R.D. - i przystojny. Miał niebieskie oczy Lawsonów i gęste, czarne włosy. Gładka, świeża twarz zdradzała człowieka, który nie zaznał w życiu żadnych trosk. R.D. stale zadawał sobie pytanie, czy nie dawał chłopcu za dużo, czy nie za bardzo ułatwiał mu życie. Potem jednak przypominał sobie, jak wiele wymagał od Deana każdego lata, kiedy większość jego kolegów mogła się wyszumieć.

Gdyby R.D. mógł coś w nim zmienić, to życzyłby sobie, żeby Dean miał coś z dynamiki Lane'a Canfielda. Lane przejął kierownictwo znajdującego się w posiadaniu rodziny zakładu petrochemicznego w Texas City i sam zdołał wyprowadzić przedsiębiorstwo z zadłużenia. Mówiono, że my-

20

śli o ekspansji. Dean jak dotąd nie dowiódł, że ma podobną siłę przebicia, ale też nie miał jeszcze możliwości, by się wykazać. To się zmieni dopiero wtedy, gdy wejdzie do kierownictwa przedsiębiorstwa - po miodowym miesiącu.

R.D. zapukał krótko i wszedł.

-  No, j ak chłopcy - zapytał - denerwuj ecie się?

-  Tato, wypij z nami lampkę szampana za koniec moich kawalerskich czasów - powitał go Dean ze śmiechem. - To pomaga na zdenerwowanie.

Trącili się kieliszkami i wypili po łyku, a potem R.D. podniósł swój do góry.

-  Myślę, że powinniśmy wypić za to, by znowu kobieta wniosła życie do tego domu.

-  Brawo - zgodził się z nim Lane i zastanowił się w duchu, czy nieśmiałość Deana tylko sobie uroił, czy też nie.

Od momentu zj awienia się oj ca zachowanie Deana uległo zmianie. Przedtem dowcipkowali i wygłupiali się, by dać ujście zdenerwowaniu przed ślubem. Dean był niespokojny i palił papierosa za papierosem. Ledwie jednak wszedł jego ojciec, wszystko to natychmiast znikło. Dean spuścił przyłbicę i zaczął zachowywać się z rezerwą i dystansem. Mimo że Lane nigdy nie poruszał tego tematu, było dla niego jasne, że Dean czuł się przy swoim ojcu onieśmielony. Zastanawiał się, czy R.D. kiedykolwiek to zauważył...

Dean miał podobne myśli. W obecności ojca nie czuł się pełnowartościowym mężczyzną. Wciąż starał się sprostać jego oczekiw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin