Paterson Michael - Czas wojny.doc

(3452 KB) Pobierz

Tytuł oryginału A Time of War

Dla Patty, która cierpiała z powodu każdej mojej rany.

Claytonowi i Toddowi, by ich cierpienia pozostały tylko moim złym snem.

Zabitym

i tym, którym nie możemy ulżyć w cierpieniu.

Jest pora na każdą rzecz i jest czas na każdą sprawę pod

niebem;

Czas miłowania i czas nienawidzenia; czas wojny i czas

pokoju.

Eklezjasta (tłum. Czesław Miłosz)

To tragedia - powiedział król-że ta nieszczęsna wojna się w ogóle zaczęła.

„Le Morte d'Arthur"

Od Autora

Powieść ta dotyczy pewnych aspektów konfliktu pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Północnym Wietnamem w latach 1967-1968. Działający wówczas politycy i dowód­cy wojskowi stanowią elementy tła, na którym rozwija się akcja powieści. „Czas wojny" jest fikcyjnym sprawozdaniem Bradleya Lawrance'a Marshalla, na temat tego, co przydarzyło mu się w tamtych latach na Półwyspie Indochińskim. Misja Marshalla w Sajgonie powstała w mojej wyobraźni, podobnie jak jego rozmowy z postaciami historycznymi, na przykład z prezydentem Lyndonem B. Johnsonem, czyjego udział w rzeczywistych wydarzeniach, jak ofensywa Tet. Te fikcyjne rozmowy, pomysły l działania mają na celu uatrakcyjnienie akcji powieści i stworzenie wrażenia auten­tyczności. Zmieniłem również topografię bazy Khe Sann. Każdy, kto tam był, wie, ' nie ma tam ani piasków, ani pustyni.

I

Marshall, patrząc przez weneckie okna Gabinetu Owalnego obserwował prezydenta, jak kroczył przez Ogród Różany. Wyglądał tam tak samo nie na miejscu jak niedźwiedź polarny. Potężny mężczyzna szedł dziwnie niezgrabnymi krokami. Jego granatowy garnitur był już wymięty, chociaż zbliżało się dopiero południe. Wędrował tak przez ogród wśród morza kwiatów. Gdyby miał parasol, pomyślał Marshall, wyglądałoby to jak scena namalowana przez oszalałego Moneta.

Prezydent wbiegł po schodach patio i zniknął we wnętrzu Białego Domu.

Bradley Lawrance Marshall znajdował się w Gabinecie Owalnym sam. Stał, patrząc na ogród. Potem odwrócił się. Pokój ten, jak zwykle, zadziwiał go. Był wielki, a jednak mniejszy, niż to sobie wyobrażał. Powodem było zapewne przekonanie, że pomieszczenie, w którym drzemała taka potęga, nie powinno być ograniczone ścianami, a tym bardziej nie powinno być zastawione meblami, na których stoją aparaty telefoniczne i telewizory, i leżą w nieładzie gazety.

Ta elektronika jest tu nie na miejscu, pomyślał Marshall. Jest zbyt przyziemna jak na taki przybytek dostojeństwa, ale cóż - poczucie elegancji było czymś zgoła obcym Lyndonowi Johnsonowi. Mała wieża wiertnicza z brązu, figurki krów i sło­miana wycieraczka z napisem CZEŚĆ leżąca na dywanie ze wzorem godła Stanów Zjednoczonych były bardziej w stylu Johnsona.

Marshall nie czuł pogardy. Pozostawienie go tutaj samego było jednak tak starannie zaaranżowane, że przykro mu było, iż nie osiągnęło zamierzonego efektu. Miał się tu poczuć pomniejszony i przytłoczony, tymczasem dekoracyjny przepych rozbudził w nim tylko negatywne odczucia.

Marshall znał jednak prezydenta bardzo dobrze. Współpracował z nim zbyt blisko, żeby dać się nabrać na takie prostackie sztuczki, a to przedstawienie, które się odbyło tu w ciągu ostatniej godziny, było, niestety, szyte zbyt grubymi nićmi. Wielki występ, niezwykły teatr, ale w rezultacie oklaski zebrał aktor, a nie sztuka.

Marshall omal nie wybuchnął śmiechem, kiedy sobie przypomniał, jak prezydent siedząc naprzeciwko niego pochylił się i zbliżył do niego twarz. Jego obwisłe policzki drżały, a żałosne spojrzenie przywiodło na myśl pełne smutku oczy baseta. Przemawiał tonem usilnej prośby.

- Musisz mi pomóc, Bradley. Nie zostawiaj mnie samego tym wilkom na pożarcie.

Wspomnienie odleciało i Marshall skrzywił się. Bolała go ręka. Masował ją delikatnie. Nadwerężył ją, a może nawet zwichnął.

Sam też był potężnym mężczyzną. Miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i był w świetnej formie, jak na swoje czterdzieści dwa lata, a jednak skrzywił się w miażdżącym uścisku prezydenta. Johnson lubił chwytać swoich rozmówców - jedna wielka łapa wyciągała się do uścisku, a druga natychmiast rozpoczynała działanie głaszcząc, pieszcząc, szarpiąc, ciągnąc, poklepując i pod­dając swoistym oględzinom. Ściskał rękę, jakby sprawdzał twardość mięśni, obej­mował za ramiona, przyciągał rozmówcę bliżej do siebie. Marshall widywał sytuacje,

kiedy to Johnson chcąc kogoś przekonać, obejmował go za szyję i dosłownie wlókł za głowę dookoła pokoju, cały czas nalegając, przekonując i wzywając kwiecistymi zwrotami do zachowania rozsądku.

Marshall widział wiele takich przedstawień i chociaż sam się już uodpornił, chętnie oglądał je, kiedy kto inny był ich przedmiotem. Była to polityczna opera buffo w najlepszym wydaniu lub raczej wspaniała operetka. Johnson starczał sam sobie za cały teatr. Kiepski aktor udawał kiepskiego aktora. Jego głos rozbrzmiewał gniewem lub przycichał w smutku. Ciężkie powieki przysła­niały oczy. Wspominał swoje cierpienia, niesprawiedliwości i zdrady, jakie go dotknęły, wygłaszał wzruszające apele do poczucia obowiązku i honoru.

Któż mógłby się oprzeć, gdy prezydent Stanów Zjednoczonych pochyla się nad nim, opiera czoło o czoło, wlepia w niego błagalny wzrok i mówi, jakby od tego zależał los całego wolnego świata: „Pomożesz mi"?

Rozmowę rozpoczęli siedząc naprzeciwko siebie w skórzanych fotelach przy kominku. Johnson przeszedł od razu do sprawy.

-  Co wiesz o Wietnamie, Bradley?

-  Potrafię go znaleźć na mapie, panie prezydencie.

Ręce prezydenta zaczęły się poruszać i już spektakl się potoczył.

-  To tylko dlatego, że on wciąż tam jest... Tylko dlatego, że nie pozwoliłem Curtisowi LeMayowi przemienić go w krowi placek. Bombardować, bombardować i bombardować! Tylko to wciąż słyszę! - wykrzyknął, wymachując wokół siebie, jak gdyby odganiał grad bomb wybuchających na dywanie.

Jego urażony ton zmienił się nagle, a oczy się zwęziły. Co się stało z jego oczami? - zastanawiał się Marshall. Zatonęły wśród zmarszczek i fałd skóry, czy zginęły zupełnie?

-  Nie wiedziałeś nic o Ameryce Środkowej, kiedy cię tam wysyłałem, ale szybko się zorientowałeś we wszystkim. Bieda. - Pochylił się do przodu. - Powiedziałeś do mnie: „Głodu nie zaspokoi się pięknymi słówkami. Piechota morska też ich nie nakarmi". Pamiętam doskonale, Bradley. Chłopi pieprzą komunizm, interesuje ich tylko żarcie.

To chyba nie były moje słowa, zastanowił się Marshall.

-  A jak było z Żydami i Arabami? Pamiętasz, co mi powiedziałeś, kiedy wysła­łem cię na Bliski Wschód?

Marshall nadstawił ucha, ciekaw, jaką też postać przybiorą jego słowa wówczas wypowiedziane.

-  Nie mieszać się! - krzyknął Johnson.

Mniej więcej coś takiego, zgodził się w duchu Marshall.

-  Niech te głupie sukinsyny pourywają sobie nawzajem łby.

Marshall nawet się nie skrzywił, słysząc tę absurdalną wersję własnych słów.

-  Pamiętam dokładnie, że to była jedyna rozsądna rada, jakiej mi udzielono. -Johnson ścisnął rękę Marshalla z wdzięcznością. - Nie mieszać się... Dziesięć wieków wojny pomiędzy muzułmanami, chrześcijanami i żydami. Kilku żołnierzy piechoty morskiej nie rozwiąże problemu. Cezar August i Ryszard Lwie Serce nie mogli nic zrobić i ty też nic zrobić nie możesz... Tak powiedziałeś.

Tym razem zacytował dokładnie, przypomniał sobie Marshall. W tym, co Johnson przywoływał z pamięci, kryło się zawsze pewne niebezpieczeństwo, ponieważ

zazwyczaj słyszał tylko to, co chciał usłyszeć, i pamiętał tylko to, co chciał zapamiętać. Jego wspomnienia były zatem wybiórcze i służyły do załatwienia bieżącej sprawy, podlegając natychmiastowym niezliczonym zmianom.

Nagle głos prezydenta posmutniał. Rozparł się i osunął niżej w fotelu, posę­pny i zadumany.

-  Pamiętasz ten początek, ten straszny okres po zabójstwie Johna?

Któż mógłby o tym zapomnieć, pomyślał Marshall. Chociaż zdarzyło się to już prawie cztery lata temu, zabójstwo Kennedy'ego było wciąż dla niego żywym wspomnieniem, jakby się zdarzyło wczoraj po południu.

Nawet wpadający przez okna blask słońca nie mógł rozjaśnić tej chwili. Johnson zdjął okulary i trzymał je na kolanach, wpatrzony w grę promieni słońca na parkiecie. Marshall mimowolnie spojrzał na bujany fotel, inny niż fotel z giętego drewna, jakiego używał Kennedy, a jednak przywołujący wspomnienia

o  zabitym prezydencie.

Marshall zaczął pracować w administracji rządowej za czasów Johna Kenne-dy'ego. W Harvardzie był kolegą młodszego brata prezydenta i to właśnie Robert przekonał go, żeby zaangażował się do służby w administracji. Jako prawnik

i  znajomy Roberta spodziewał się, że znajdzie pracę w Departamencie Sprawied­liwości. Jednak zamiast tego prezydent zaproponował mu stanowisko zastępcy szefa protokołu.

Z początku czuł się dumny i cieszył się swoim stanowiskiem, ale wkrótce przestało mu się ono podobać. Ilu mizdrzących się dygnitarzy można powitać, ile spotkań zaaranżować, w ilu przyjęciach uczestniczyć? Czuł się poza tym wykorzystywany i nie bardzo podobały mu się powody, dla których został wybrany, a były nimi pozycja jego rodziny, równa pod względem zamożności Kennedym, ale znacznie od niej starszej tradycją, jego aparycja i młodość. Był młodszy od Johna Kennedy'ego o osiem lat, dzięki czemu prezydent nie wydawał się tak niepokojąco młody zagranicznym ministrom i głowom państw.

Już miał otworzyć prywatną praktykę, kiedy zamordowano Kennedy'ego.

Świetnie pamiętał ten straszny okres i Lyndona Johnsona, manewrującego wśród mielizn tych pierwszych dni, poszukującego najwłaściwszej postawy w cza­sie narodowej żałoby, przełamującego niechęć i obawy, a nawet podejrzliwość zwolenników Kennedy'ego, a następnie starającego się dobrze wypaść w oczach zagranicznych przywódców, którzy przybyli na pogrzeb do Waszyngtonu.

Johnson dziękował mu później za pomoc w ciągu tych pierwszych dni.

-  Byłeś jednym z cholernie nielicznych ludzi Kennedy'ego, którzy próbowali jakoś mnie wesprzeć.

Teraz jego głos był przepojony goryczą, policzki drżały, ręka zaciskała się gniewnie na wspomnienie tych, którzy zwrócili się przeciwko niemu, i na wspom­nienie niechęci oraz nienawiści, z jakimi zetknął się, obejmując stanowisko po Kennedym.

-  Nigdy nie traktowałeś mnie z wyższością ani pobłażliwością. Nigdy się ze mnie nie wyśmiewałeś ani mi nie dokuczałeś, a kiedy zjawił się tu ten cały korowód obcokrajowców - de Gaulle, Mikojan i ludzie, których nazwisk nie potrafiłem nawet wymówić, stałeś przy mnie i mówiłeś, co i jak mam powiedzieć, komu uścisnąć

rękę, a komu nie, komu ukłonić się tak, a komu inaczej, i nie robiłeś tego, dając mi bezustannie do zrozumienia, że zjadłeś wszystkie rozumy.

Przechylił się, chwycił Marshalla za rękę i uścisnął mocno na znak, że go docenia.

-  Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś. Pewnego dnia, kiedy ty będziesz w potrzebie, możesz na mnie liczyć.

Tak, pomyślał Marshall, ale sytuacja była odwrotna. To Johnson potrzebował pomocy, choćby w przypadku Ameryki Środkowej.

Zatoka Świń stała się największą porażką Kennedy'ego. Johnson, zdecydowany uniknąć podobnego niepowodzenia, prosił Marshalla, żeby udał się jako specjalny wysłannik do Ameryki Środkowej. Marshall wahał się jednak ze względu na swoją dopiero co rozpoczętą prywatną praktykę i ze względu na to, że niewiele wiedział

0  tym rejonie.

Johnson od razu rozprawił się z jego zastrzeżeniami.

-  Nie chcę nikogo, kto znałby Amerykę Środkową. Chcę kogoś, kto nie ma z góry wyrobionej opinii. Chcę świeżego spojrzenia. Nie rozumiesz, Bradley? Potrzebuję ciebie. Kraj cię potrzebuje. Nie brakuje ci przecież pieniędzy. To tylko chciwość skłania cię do pracy w tej firmie prawniczej i dla tych korporacji, które wynajmują cię po pięćset dolarów za godzinę.

Pojechał więc, nie wiedząc prawie nic o Hondurasie, Gwatemali ani Salwadorze

1   powrócił po kilku miesiącach z mnóstwem obserwacji, których mógł dokonać nawet ślepy. Podstawowy problem stanowiło ubóstwo i niesprawiedliwość społecz­na. Palącą potrzebą było przeprowadzenie reformy rolnej. Należało też rozprawić się z korupcją polityczną i wyzyskiem ekonomicznym.

-  To nie Castro i komunizm są problemem - powiedział Johnsonowi - tylko ubóstwo i korupcja. Jeżeli nie zrobimy czegoś, żeby tym ludziom pomóc, wygrają komuniści. Wysyłanie broni nic nie da w sytuacji, gdy potrzeba żywności. Piechota morska nie zwalczy ubóstwa i ciemnoty.

Może nawet Marshall i powiedział, że to głód, a nie żadne „izmy". Miał nadzieję, że tak było. To było trafne i słuszne sformułowanie.

Johnson słuchał z takim przejęciem, jakby mu Marshall położył na biurku tablice z dziesięciorgiem przykazań, podziękował mu wylewnie i stwierdził, że rozwiązał wszystkie jego problemy. Trzy miesiące później prezydent wysłał do Dominikany piechotę morską, właśnie wtedy, kiedy jego córka, Lucia Baines, została królową festiwalu azalii.

Marshall nie był ani zaskoczony, ani zły. Lubił i rozumiał Johnsona. Chociaż bardzo się różnili, potrafili się ze sobą porozumieć. Marshall był przekonany, że mimo bombastyczności w sposobie bycia i pewnej dwulicowości, człowiek ten ma w sobie wiele dobroci i autentycznego poczucia sprawiedliwości. Jego Wielkie Społeczeństwo to nie było tylko hasło. Prezydent szczerze współczuł ubogim i uciskanym. Marshall wiedział, że dla Johnsona Wietnam znaczył niewiele. To Wielkie Społeczeństwo miało znaczenie, a nie jakaś tam wojna na drugim końcu świata.

Marshall rozumiał jednak dylemat Johnsona. Był człowiekiem, który nie mógłby przyznać się do błędu i odejść. Jaki Teksańczyk byłby gotów wycofać się z walki, ryzykując, że zostanie okrzyknięty tchórzem? Jak mógł uciec z podwiniętym

ogonem? Czy tak postąpiono by pod Alamo? Czy Sam Houston uciekłby? A John F. Kennedy? Johnson został wciągnięty w to stopniowo przez doradców Kennedy'ego i własnych generałów, i ani się obejrzał, jak miał do czynienia z regularną wojną. Chociaż nie miał do niej serca, przekroczył już tę granicę, przed którą mógł jeszcze, jak sam to twierdził - „powiedzieć «przepraszam» i wrócić do domu".

Chętnie by to jednak zrobił i Marshall o tym wiedział. Wietnam go nie intere­sował. Interesowała go wyłącznie idea Wielkiego Społeczeństwa. Johnson był nie­znośnie sztuczny, był notorycznym kłamcą i prawdopodobnie był również nieucz­ciwy, bo jak ktokolwiek może stać się multimilionerem na rządowej posadzie? A jednak ten człowiek wychowany w biedzie nad Pedernales, którego pierwszą pracą było stanowisko nauczyciela w szkole meksykańsko-amerykańskiej w Cotulla w Teksasie, ten człowiek tak pełen wad, mściwy, przyziemny i małostkowy, nieufny ; wiecznie zagoniony - pragnął pomagać ludziom.

Johnson, chociaż nie ufał patrycjuszom ze Wschodniego Wybrzeża i bał się ich, widział w Marshallu, urodzonym w luksusie, pochodzącym z najbardziej uprzy­wilejowanej klasy, przystojnym, wykształconym w najlepszych szkołach, zawsze otoczonym kobietami, dumnym i bogatym, człowieka, który pragnie czynić dobro i pomagać ludziom.

W 1966 roku Johnson ubłagał Marshalla, żeby pojechał jako specjalny wysłannik na Bliski Wschód.

-  Musisz mi pomóc, Bradley. Ten cały rejon jest bliski wybuchu. Oczywiście, że nic nie wiesz o Libanie. Kto o tym wie cokolwiek? Pojedź i sprawdź. Powiedz mi, co tam trzeba zrobić, Bradley. Twój kraj liczy na ciebie.

Przez sześć męczących tygodni jeździł pomiędzy Kairem, Jerozolimą, Bejrutem, Damaszkiem, Ammanem i Rijadem, rozmawiał z Naserem, Husajnem i Eszkolem, a nawet z wodzami plemion pustynnych, i przywiózł sprawozdanie, w którym stwierdził, że nie widzi możliwości szybkiego rozwiązania problemów.

Jego radą było „nie mieszać się". Batalion piechoty morskiej nie mógł rozwiązać wielowiekowego konfliktu pomiędzy chrześcijanami, muzułmanami i żydami. Po­wiedział Johnsonowi, że nie może liczyć na sukces tam, gdzie nie poradzili sobie cezar August i Ryszard Lwie Serce. Z pewnością nie powiedział jednak: „Niech te głupie sukinsyny pourywają sobie nawzajem łby".

Nie wyrażał się, ani nie myślał w ten sposób. Przekonania innych to zawsze sprawa poważna i nie można ich deptać ani usiłować ich zmieniać. Prowadziło to w efekcie do wojny, a tego nie życzył sobie ponownie oglądać.

Kiedyś Johnson pokazał Marshallowi jego akta personalne, rzucając mu je niedbale na biurko.

-  Mam nadzieję, że w twoim życiu zdarzyło się coś więcej - powiedział. - To jest najnudniejsza lektura, jaką kiedykolwiek czytałem.

Marshall przejrzał akta, zbytnio się nim nie przejmując. Jego życie wcale nie było takie nudne. Istniały, oczywiście, rzeczy, o których nie chciał czytać, a tym bardziej nie chciałby, żeby czytali o nich inni.

Johnson miał jednak rację. Akta były nudne. Kiedy Marshall dowiadywał się, że akta jakiegoś asystenta są „kompromitujące", czuł jakby zazdrość i bardzo ciekawiło go, co kwalifikowało je jako kompromitujące. Później zdał sobie oczywiście sprawę,

że różnice w tym zakresie są jedynie wynikiem niedociągnięć, przeoczeń i błędów agencji.

Przesadna zwięzłość sformułowań w jego własnych aktach była wyjątkowa. „1942-1945, służba wojskowa. Zwolniony z honorami". I znowu: „1951-1953, służba wojskowa. Zwolniony z honorami".

Rzadko o tym myślał i nigdy na ten temat nie mówił. Dlatego te pięć słów „służba wojskowa, zwolniony z honorami" wydawało mu się wystarczające, chociaż można było jeszcze dodać dwa słowa: „Guadalcanal" i „Chosin", co w poważnym stopniu zmieniłoby kontekst notatki i dało pewne pojęcie o złożoności i głębi psychiki opisywanej osoby.

Nawet jednak lakoniczne sformułowanie tej notatki, już nasuwało pewne refle­ksje. Dlaczego urodzony w 1925 roku siedemnastolatek z jednej z najstarszych rodzin amerykańskich uciekł na wojnę? Dlaczego w wieku dwudziestu sześciu lat ponownie zgłosił się na ochotnika?

Zanim jednak wspomnienie zabitych na plażach i tych leżących martwo na śniegu Korei zdążyło podziałać na niego przygnębiająco, Marshall zamknął akta i położył je na biurku.

-  Chciałbyś coś dodać? - zapytał Johnson.

-  Nic, sir. Tu jest wszystko - powiedział spokojnie. - Jak dotąd moje życie nie było zbyt podniecające.

-  No to, do cholery, zrób coś - powiedział Johnson.

Teraz znowu znalazł się w Białym Domu. Siedział naprzeciw prezydenta. Krótka chwila wspomnień minęła.

Oczy Johnsona zwęziły się konspiracyjnie, gdy rozglądał się podejrzliwie wokół. Zniżył głos do szeptu i Marshall z trudem powstrzymał się, żeby nie spojrzeć za siebie i upewnić się, czy są sami, tak jakby szpiedzy swobodnie snuli się po korytarzach Białego Domu.

Johnson przysunął bliżej krzesło. Ich kolana zetknęły się. Gdyby chciał przysunąć się jeszcze bliżej, pomyślał Marshall, musiałby usiąść mi na kolanach. Wkraczanie na osobiste terytorium, dosłownie włażenie na inną osobę, było częstym chwytem Johnsona, ale Marshallowi to nie przeszkadzało, ponieważ nie miał poczucia zagrożenia, ani nie obawiał się zastraszenia.

-  Znowu cię potrzebuję - powiedział prezydent. - Wietnam. - Skinął głową powoli i zawiesił głos dla uzyskania większego efektu. - Muszę wyleźć z tego gówna.

Johnson pochylił się gwałtownie, jakby pod wpływem czegoś, co na niego za chwilę spadnie - ustawodawstwo, budżet, programy kosmiczne i wojny. Wietnam to była zniewaga, która spotkała jego osobiście, to było zagrożenie dla jego miejsca w historii i dla nadziei na powtórną kadencję. Ponuro pokręcił głową.

-  Och, Bradley. Zrobiłem, co mogłem. Wyszedłem w pół drogi, ale nie udało mi się zbliżyć się do tych sukinsynów.

Marshall nie był pewien, czy Johnson ma na myśli Hanoi, czy własnych doradców.

-  Ten pieprzony Wietnam załatwi moją prezydenturę - powiedział, przyciskając dłonią swoje biedne, zawiedzione serce. - Nic się nie udało. Bombardowałem, przerywałem bombardowania, prosiłem, obiecywałem, groziłem.

Znowu pochylił się.

-  Modliłem się.

Z miną człowieka odtrąconego i zdradzonego nawet przez Boga, powiedział złamanym głosem:

-  Nie wiem, co jeszcze można zrobić. Dlatego cię wezwałem.

-  Co mnie właściwie obchodzi ten przeklęty kraj? - powiedział, zrywając się z fotela, i zaczął chodzić po gabinecie. - Nie chcę tam być. - Powiedział to tak, jakby właśnie z przewieszonym przez ramię karabinem brnął przez pola ryżowe.

-  Co to ma wspólnego z ubóstwem, głodem i ciemnotą? Nic! - krzyknął do lampy.

Zachwiał się i chwycił się krzesła, zupełnie jakby zdradzieccy doradcy wbili mu sztylet w plecy.

-  Od kiedy tu jestem, słyszę tylko: bombardować, minować porty, bomby, napalm, więcej żołnierzy, więcej dział, bombardować. - Wykonał ruch, jakby uchylał się przed pociskiem. - Jeszcze trochę i załamię się. Już widać światełko na końcu tunelu.

Wyciągnął ręce jak ślepiec w kierunku światełka.

-  I to jest wyjście, prowadzi mnie donikąd.

Marshall wiedział, że samoloty przywożą do kraju coraz więcej aluminiowych trumien, i że Johnson obawia się, że jeśli nie osiągnie szybko zwycięstwa, nastroje obrócą się zdecydowanie przeciwko wojnie i przeciwko niemu. Nie zostanie wy­brany na następną kadencję, jeżeli wojna szybko się nie skończy.

-  Wlazłem w wielkie gówno, Bradley. - Wymachiwał rękami w powietrzu, a potem chwycił za poręcz krzesła i potrząsnął nim. - Musisz wyplątać mnie z tej wojny. Przez trzy lata wysłuchiwałem ludzi opowiadających mi o Wietnamie, i wiesz co? Nikt nie ma o tym pojęcia. Potrafią tylko mówić o bombach i o wysyłaniu wciąż nowych ludzi. To nic nie daje. Zapadam się coraz głębiej i głębiej w to gówno.

Złapał się za gardło, jakby właśnie dusił się od zalewającego go łajna.

-  Pojedź tam w moim imieniu. Powiedz mi, co robić. Powiedz mi prawdę. Na jego twarzy malował się tragizm, zmarszczki pogłębiły się, policzki i kąciki

ust opadły żałośnie.

-  Tam umierają nasi chłopcy, Bradley. Sam jesteś ojcem. Pomóż tym chłopcom. Kraj cię potrzebuje. To jest najważniejsza rzecz, jaką możesz zrobić. Kiedy byłeś żołnierzem, narażałeś życie dla kraju. Teraz, jako wódz naczelny, proszę cię, żebyś znowu ratował kraj.

Marshall miał ochotę bić brawo. Siedział jednak spokojnie i czekał. Johnson pochylił nad nim swą twarz.

-  Jedź w moim imieniu do Wietnamu. Rozmawiaj ze wszystkimi. Zobacz, co się tam dzieje. Ja tutaj nie mogę wierzyć nikomu. Kolegium Szefów Sztabu mówi jedno, Departament Obrony drugie, a CIA jeszcze coś innego. Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać, kogoś, kto widzi rzeczy jasno, kogo nie można oszukać i kto mnie nie okłamie. Potrzebuję cię. Wróć i powiedz mi, co mam zrobić, żeby skończyć tę wojnę.

Umilkł na chwilę, a potem podniósł ręce w błagalnym geście. Teraz jakaś przynęta, pomyślał Marshall.

-  To żadna tajemnica, że niektórzy członkowie rządu chcą się w to mieszać

-  Zawiesił głos dla większego efektu. - Zrób to dla mnie, a będziesz mógł prosić o co zechcesz.

Jak gdyby ta propozycja nie była wystarczająca, rozsiadł się w fotelu, pozornie pogrążony w myślach.

-  Wiesz, że osoba, która zakończy tę wojnę, zapewni sobie Pokojową Nagrodę Nobla?

Na jego twarzy zagościł wyraz smutku. Przybrał najlepszą minę baseta, na jaką go było stać, najwyraźniej zdruzgotany niesprawiedliwością tego świata.

-  To, oczywiście, nie będę ja. Mógłbym odbyć pielgrzymkę na kolanach do Hanoi i pocałować Ho Szi Mina w dupę o dwunastej w południe na środku ulicy Ding Dong, a tylko obrzucą mnie obelgami. To będzie ktoś inny... Ten, kto znajdzie sposób na zakończenie tej wojny.

Spojrzał w okno, zafascynowany widokiem zdobywcy nagrody, paradującego triumfalnie po ulicy.

Dobry Boże, pomyślał Marshall. Niedługo będę musiał włożyć kalosze, żeby móc : brodzić w tym gównie. Nic dziwnego, że Ogród Różany tak pięknie rośnie. Oni po prostu otwierają drzwi i wywalają wszystko łopatą na zewnątrz.

Teatr skończył się, ale Marshall siedział spokojnie, niewzruszony.

-  No, i? - spytał Johnson z chytrą miną.

Marshall wciąż nie odpowiadał, wiedząc, że Johnson, skoro już raz się zaanga­żował, musi brnąć dalej. Nie mógłby pogodzić się z odmową po tym, jak ujawnił swoją desperację.

Johnson skulił się w fotelu, zdając sobie sprawę, że nie potrafi zmusić, ani skłonić Marshalla do przyjęcia propozycji. Teraz miało nastąpić ostre targowanie się, jak na targu końskim, tylko że Johnson popełnił błąd ujawniając, jak bardzo pragnie mieć konia, podczas gdy Marshall nawet nie dał do zrozumienia, że koń jest na sprzedaż.

-  Bradley, tu nie chodzi chyba o pieniądze. Wiem, że w ciągu godziny zarabiasz więcej w tej swojej kabotyńskiej firmie prawniczej, niż wynosi dniówka, którą mógłbym ci zaoferować. Jesteś bogatym człowiekiem, Bradley. I nie mów mi o swojej kancelarii i o tych wszystkich czekających na ciebie sprawach. Ja mówię o życiu, nie o firmach.

Johnson patrzył wyczekująco na Marshalla. Wreszcie wybuchnął.

-  O co ci, do cholery, chodzi?

-  Pan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin