Mann Tomasz - Czarodziejska gora tom 2(z txt).doc

(2290 KB) Pobierz
Tomasz Mann - Czarodziejska Góra

Tomasz Mann - Czarodziejska Góra.

Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.

 

 

Tom Drugi.

 

 

Rozdział szósty.

 

Zmiany.

 

 

Czym jest czas?

Tajemnicą - bo jest nierealny; a wszechpotężny.

Jest warunkiem zjawiskowego świata, jest ruchem zespolonym i przemieszany z istnieniem realnych ciał w przestrzeni i z ich ruchem.

A czy nie byłoby czasu, gdyby nie było ruchu i ruchu, gdyby nie było czasu?

Pytania i pytania.

Czy czas jest funkcją przestrzeni?

Czy też odwrotnie, Czy raczej są z sobą identyczne?

Za wiele już pytań.

Czas jest czynny, ma takie właściwości jak czasowniki.

Ma "poczesny" udział w tworzeniu.

Ale czego Zmiany!

Co jest teraz, nie było wówczas, co jest tu, nie jest tam, bo między nimi leży ruch.

Ale skoro ruch, którym się mierzy czas, jest okrężny, w sobie samym zamknięty, to można by i czas, i wszelką zmianę równie dobrze nazwać spokojem i bezruchem - to bowiem, co było wówczas, powtarza się nieustannie w tym, co jest teraz, a to, co jest tam, w tym, co jest tu.

A że ponadto skończonego czasu i ograniczonej przestrzeni niepodobna sobie wyobrazić - nie pomogą najbardziej rozpaczliwe wysiłki, więc ostatecznie zaczęto sobie przedstawiać czas i przestrzeń jako wieczne i nieskończone, zapewne w przekonaniu, że jeśli i w ten sposób nie można ich sobie wyobrazić dobrze, to przynajmniej można nieco lepiej.

Czy jednakże uznanie wieczności i nieskończoności nie jest unicestwieniem przez logikę i rachunek wszystkiego, co ograniczone, skończone, względne, czy nie jest sprowadzeniem tego do zera?

Czy rzeczy mogłyby w wieczności następować jedne po drugich, a w nieskończoności występować jedne obok drugich?

Z tymi założeniami, że istnieje wieczność i nieskończoność, założeniami przyjmowanymi z musu, jakże da się pogodzić istnienie we wszechświecie odległości, ruchu, zmiany lub choćby tylko ograniczonych ciał?

To pytania, których mimo wszystko nie da się uniknąć.

Hans Castorp stawiał te i tym podobne pytania - mózg jego zaraz po przybyciu w te strony okazał się skłonny do takiej niedyskrecji i zrzędzenia; niedobry a potężny, później utracony popęd jakby specjalnie wyostrzył pod tym względem jego umysł i dodał mu zuchwałości w stawianiu takich pytań.

Stawiał je zarówno sobie samemu, jak i poczciwemu Joachimowi, a także zasypanej od niepamiętnych czasów śniegiem dolinie, choć znikąd nie mógł się tu spodziewać czegoś w rodzaju odpowiedzi - trudno nawet powiedzieć, skąd najmniej należało się jej spodziewać.

Sobie stawiał tylko pytania, bo odpowiedzi na nie nie miał.

A u Joachima nie znajdował dla swych pytań żadnej sympatii, bo ten, jak to Hans Castorp pewnego wieczoru zauważył po francusku, myślał jedynie o tym, aby tam na nizinach być żołnierzem, i toczył o to zażartą walkę w nadziei, że to nastąpi, nadziei, która to zbliżała się, to znów zwodniczo kryła w oddali, ostatnio zaś okazywał skłonność do zakończenia tej walki przez zamach.

Tak, ten cierpliwy, poczciwy, lojalny Joachim, znający tylko służbistość i dyscyplinę, ulegał napadom buntu przeciw "skali Gaffkyego", temu systemowi badania, który na dole, w laboratorium, czyli w "laborze", jak się zwykle mówiło, stosowano do ustalania i określania stopnia zarażenia pacjenta bakcylami: czy analiza wykazuje - odosobnione zarazki, czy też wykazuje je masowo i w niezliczonej ilości - to określała wysokość cyfry Gaffkyego, a właśnie o nią chodziło.

Albowiem w sposób zupełnie nieomylny określała szansę wyzdrowienia, na jaką można było liczyć; można też było na jej podstawie ustalić ilość miesięcy czy lat, którą pacjent będzie musiał tu jeszcze pozostać: wahało się to pomiędzy półroczną krótką wizytą a wyrokiem "dożywotnio", który zresztą mógł oznaczać bardzo niewielką ilość czasu.

Na tę to skalę Gaffkyego oburzał się Joachim, otwarcie odmawiał wiary w jej autorytet, a właściwie niezupełnie otwarcie, bo nie wobec przełożonych, natomiast wobec kuzyna i nawet w rozmowach przy stole.

- Mam już tego dość, nie pozwolę robić z siebie głupca - mówił głośno i krew napływała do jego ciemno opalonej twarzy.

- Przed dwoma tygodniami miałem na Gaffkym numer 2, a więc bagatelę, najlepsze widoki, a dziś numer 9, po prostu zagęszczenie zarazków i o nizinach nie ma już mowy.

Diabli wiedzą, jak to z człowiekiem jest, doprawdy nie można już wytrzymać.

Tam w górze na Schatzalp leży pewien człowiek, grecki chłop, przysłali go z Arkadii, jakiś pośrednik go przysłał - wypadek beznadziejny, ma przebieg galopujący, każdego dnia może oczekiwać końca, a chory nigdy w życiu nie miał zarazków w plwocinie.

Za to ten gruby belgijski kapitan, który wyjechał wyleczony - gdy tu przyjechałem, miał Gaffkyego numer 10, roiło się u niego od zarazków, a przy tym miał tylko zupełnie małą kawernę.

Niech diabli biorą Gaffkyego.

Skończę z tym, jadę do domu, choćby to miała być dla mnie śmierć!

- Tak mówił Joachim i wszyscy byli boleśnie dotknięci widząc tego delikatnego i solidnego młodego człowieka w takim podnieceniu.

A wobec groźby Joachima, że wszystko rzuci i odjedzie w niziny, Hans Castorp nie mógł nie myśleć o tym, co od kogoś trzeciego usłyszał po francusku.

Jednakże milczał; bo czyż miał kuzynowi dawać siebie i swoją cierpliwość za przykład, jak to czyniła pani Stohr, która go napominała, by zaniechał bluźnierczego oporu, by poddał się pokornie i brał przykład z sumienności, z jaką ona, Karolina, tu wytrzymuje i nie bez wysiłku woli wyrzeka się pełnienia obowiązków pani domu w Cannstatt, aby za to kiedyś powrócić tam do męża jako całkowicie i gruntownie wyleczona małżonka!

Nie, tego Hans Castorp jednakże nie chciał; zwłaszcza że od karnawału sumienie jego wobec Joachima nie było czyste, mówiło mu, że w tym, o czym milczeli, a o czym Joachim niewątpliwie wiedział, musiał on odczuwać jakby zdradę, dezercję, niewierność, a to ze względu na parę okrągłych brązowych oczu, na mało usprawiedliwioną gotowość do śmiechu i na zapach pomarańczy, rzeczy, na których działanie co dzień pięciokrotnie był wystawiony, ale wobec których surowo i przyzwoicie oczy spuszczał na talerz...

Tak, w milczącym oporze, jaki Joachim przeciwstawił jego spekulacjom i koncepcjom dotyczącym "czasu", Hans Castorp wyczuwał coś z wojskowej obyczajności, będącej wyrzutem dla jego sumienia.

Co się zaś tyczy doliny, tej grubo śniegiem pokrytej zimowej doliny, do której ze swego znakomitego leżaka Hans Castorp również kierował swe nadzmysłowe pytania, to jej wierchy i turnie, zarysy jej ścian i brązowo zielono czerwonawe lasy stały milcząc wśród czasu, objęte cicho przepływającym czasem ziemskim, lśniąc w głębokim błękicie nieba lub mgłą spowite, to czerwono się żarząc na szczytach w odchodzącym słońcu, to znów skrząc się twardo jak diament w czarze nocy bezksiężycowej - jednakże zawsze w śniegu, od sześciu miesięcy, tak tu trudnych do objęcia myślą, a które jednak przemknęły w mgnieniu oka.

Wszyscy goście oświadczali, że na śnieg nie mogą już patrzeć, że wzbudza w nich obrzydzenie, już lato zaspokoiło pod tym względem ich potrzeby, ale teraz te codzienne masy śniegu, kupy śniegu, nawisy śniegu - to już przekracza siły ludzkie, jest zabójcze dla umysłu i serca.

I nakładali kolorowe okulary, zielone, żółte, czerwone, nakładali je zapewne i dlatego, by oszczędzać oczy, jednakże więcej jeszcze z potrzeby serca.

Dolina i góry pod śniegiem już od sześciu miesięcy?

Od siedmiu!

Czas idzie naprzód, podczas gdy opowiadamy - nasz czas, który poświęcamy temu opowiadaniu, ale także dawno miniony czas Hansa Castorpa i towarzyszy jego losu, tam w górze, w śniegu; idzie naprzód i sprowadza zmiany.

Wszystko było już na najlepszej drodze do spełnienia się, jak to w zapusty w powrotnej drodze z Uzdrowiska Hans Castorp zapowiadał zapalczywymi słowy, wprowadzając tym w gniew pana Settembriniego: wprawdzie przesilenie dnia z nocą jeszcze nie było bliskie, ale Wielkanoc przeszła już przez białą dolinę, kwiecień miał się ku końcowi, otworzyła się perspektywa na Zielone Święta, niebawem obudzi się wiosna i stopnieje śnieg, nie cały wprawdzie, bo na szczytach od południa, w rozpadlinach skalnych Rhatikonu od północy zostanie jeszcze pewna jego ilość, nie mówiąc o śniegu, który we wszystkich miesiącach letnich spadnie wprawdzie, ale się nie utrzyma; mimo wszystko przełom roku już nastąpił i na najbliższy czas niewątpliwie zapowiadał decydujące przemiany, bo od owej nocy karnawałowej, gdy Hans Castorp pożyczył był od pani Chauchat ołówek, który jej potem zwrócił, a w zamian otrzymał, tak jak chciał, coś innego, ów pamiątkowy upominek, który nosił w kieszeni, od nocy owej upłynęło już sześć tygodni - a więc dwa razy więcej, niż Hans Castorp pierwotnie miał zamiar tu w górze pozostać.

Istotnie upłynęło sześć tygodni od wieczoru, w którym Hans Castorp poznał się z Kławdią Chauchat i powrócił do swego pokoju znacznie później niż służbisty Joachim do swojego; sześć tygodni od następnego dnia, w którym nastąpił wyjazd pani Chauchat, jej tymczasowy wyjazd do Dagestanu, daleko na wschód za Kaukazem.

Że był to wyjazd tymczasowy, wyjazd tylko na ten raz, że pani Chauchat zamierza wrócić, że nie wiadomo kiedy, ale prędzej czy później na pewno będzie chciała czy nawet musiała wrócić, co do tego Hans Castorp miał zapewnienie bezpośrednie i ustne, złożone nie w podanym tu obcojęzycznym dialogu, lecz później, w okresie, który z naszej strony przepuściliśmy bez słów, w którym przerwaliśmy uwarunkowany czasem bieg naszego opowiadania i oddaliśmy głos tylko jemu, czystemu czasowi.

W każdym razie młody człowiek otrzymał te zapewnienia i pocieszające obietnice, zanim jeszcze powrócił pod numer 34; w następnym bowiem dniu nie zamienił już ani słowa z panią Chauchat, a tylko ją dwa razy z daleka widział: raz przy obiedzie, gdy w niebieskiej sukiennej spódnicy i białym swetrze, trzasnąwszy oszklonymi drzwiami i wśliznąwszy się z wdziękiem, raz jeszcze siadła do stołu; Hansowi Castorpowi serce biło wtedy w gardle i gdyby nie pilnowała go czujnie panna Engelhart, byłby twarz zakrył rękoma; po raz drugi zaś widział ją po południu o trzeciej godzinie podczas jej odjazdu, przy którym właściwie nie był obecny, ale któremu się przyglądał z okna na korytarzu, wychodzącego na podjazd.

Wydarzenie to miało przebieg taki, jaki Hans Castorp podczas swego pobytu nieraz już tu oglądał: sanki czy powóz zatrzymywały się przed podjazdem, woźnica i posługacz przymocowywali kufry, a zaprzyjaźnieni goście sanatoryjni zbierali się przy drzwiach wejściowych dla pożegnania tego, kto - wyleczony lub nie wyleczony - wyjeżdżał z powrotem w niziny, aby tam żyć lub umrzeć; byli nawet tacy, co przerywali swoją robotę dla użycia wrażeń, jakie zapowiadał wyjazd; zjawiał się pan w tużurku z zarządu sanatorium, niekiedy nawet lekarze, i w końcu wychodził odjeżdżający, przeważnie z promieniejącym obliczem, na chwilę bardzo ożywiony spotykającą go przygodą, łaskawie się kłaniając tym, co ciekawie stali dokoła i którzy pozostawali, gdy on odjeżdżał...

Tym razem wyjeżdżającą była pani Chauchat: wyszła uśmiechając się, z naręczem kwiatów, w długim płaszczu podróżnym z szorstkiego materiału, obszytym futrem, i w wielkim kapeluszu, a towarzyszył jej pan Bułygin, jej wklęsły rodak, który odbywał z nią część drogi.

Ona również wydawała się radośnie podniecona, tak samo jak wszyscy wyjeżdżający, ze względu na samą zmianę trybu życia, niezależnie od tego, czy wyjeżdżali za zgodą lekarzy, czy też, doprowadzeni do rozpaczy, przerywali pobyt na własną odpowiedzialność i z nieczystym sumieniem.

Jej policzki były zaczerwienione, mówiła bez przerwy, zapewne po rosyjsku, podczas gdy okrywano jej kolana futrem...

Stawili się nie tylko jej rodacy i sąsiedzi przy stole, ale także liczni inni goście, doktor Krokowski, śmiejąc się jędrnie, ukazywał wśród brody swe żółte zęby; przybyło jeszcze więcej kwiatów, stara ciotka ofiarowała "konfekty", jak zwykła była z rosyjska nazywać marmoladki; stała też opodal nauczycielka, a w pewnej odległości, rozglądając się ponuro - mannheimczyk; jego bolesne oczy prześliznęły się po domu, gdzie w korytarzowym oknie zauważyły Hansa Castorpa, i posępnie zatrzymały się na nim...

Radca dworu Behrens nie pokazał się; widocznie już poprzednio w sposób bardziej prywatny pożegnał się był z odjeżdżającą...

Po czym wśród pożegnań i okrzyków konie ruszyły, a szarpnięcie sanek sprawiło, że pani Chauchat opadła na poduszki i wtedy jej skośne oczy jeszcze raz z uśmiechem przebiegły po fasadzie "Berghofu" i przez ułamek sekundy zatrzymały się na twarzy Hansa Castorpa...

Wrócił blady do swego pokoju, do swej loggii, aby z niej raz jeszcze zobaczyć sanki, które dźwięcząc dzwonkami ześlizgiwały się w dół drogi wjazdowej ku Wsi, potem rzucił się na fotel, z kieszeni na piersi wyjął pamiątkowy upominek, fant; tym razem nie były to brązowawo czerwone wiórki, lecz szklana płytka w cienkiej ramce, którą trzeba było trzymać pod światło, by cośkolwiek w niej rozpoznać - a wtedy ukazywał się wewnętrzny portret Kławdii, bez twarzy wprawdzie, z cienkimi kośćmi i wszystkimi organami klatki piersiowej, otoczonymi blado i upiornie miękkimi kształtami jej ciała...

Jakże często płytkę tę oglądał i do ust przyciskał w ciągu czasu, który odtąd upłynął, pociągając za sobą tyle przemian!

Przyzwyczaił się na przykład do życia tu w górze, choć Kławdia była nieobecna i przestrzennie daleka - przyzwyczaił się nawet szybciej, niż należałoby przypuszczać; tutejszy czas był właśnie tego rodzaju i tak zorganizowany, że przyzwyczajano się choćby tylko do tego, iż się nie przyzwyczajano.

Nie było już brzęczącego trzasku drzwi, słyszanego na początku pięciu niezwykle obfitych posiłków, i nie można go było oczekiwać; gdzie indziej, w niesłychanej odległości, pani Chauchat trzaskała drzwiami - był to przejaw jej osobowości, który z jej istnieniem, jej chorobą w podobny sposób był zespolony i złączony jak czas z ciałami w przestrzeni; może właśnie to było jej chorobą i nic więcej...

Ale jeśli była niewidzialna i nieobecna, to jednocześnie dla Hansa Castorpa była niewidzialna, a obecna - była dlań duchem tego miejsca, genius loci; w niedobrej, występnie słodkiej godzinie, z którą nie licowała żadna pogodna piosenka z nizin, poczuł on go i posiadł, i wewnętrzną jego sylwetkę nosił na swym od dziewięciu miesięcy tak bardzo zajętym sercu.

W ciągu owej godziny jego drgające usta w obcej i własnej mowie wyjąkały na wpół nieświadome, na wpół stłumione występne propozycje, oferty, szalone pomysły i zamiary, które słusznie zostały odrzucone- a więc: że duchowi będzie towarzyszyć poprzez Kaukaz, że pojedzie za nim, że będzie go oczekiwał w miejscu, które kaprys ducha wybierze sobie jako następną siedzibę, i że się z nim już nigdy nie rozstanie, a poza tym jeszcze inne nieodpowiedzialne rzeczy.

Z tej godziny wewnętrznej przygody prostoduszny młody człowiek wyniósł jedynie ów fant w postaci cienia i tę do prawdopodobieństwa zbliżającą się możliwość, że pani Chauchat prędzej czy później powróci tu na czwarty pobyt, gdy każe tak jej , choroba, zwalniająca ją od wszelkich więzów.

Ale kiedykolwiek to nastąpi, wcześniej czy później, Hansa Castorpa - jak to było powtórzone przy pożegnaniu - na pewno "wtedy już dawno tu nie będzie"; proroctwo to ze swą lekceważącą intencją byłoby jeszcze trudniejsze do zniesienia, gdyby nie pamięć o tym, że pewne rzeczy są przepowiadane nie po to, by nastąpiły, lecz właśnie, by nie nastąpiły, proroctwo ma służyć za zaklęcie.

Prorocy tego rodzaju urągając przyszłości mówią jej, jaką będzie, by się wstydziła być taką naprawdę.

A gdy ów duch w ciągu przytoczonej tu rozmowy a także kiedy indziej nazywał Hansa Castorpa joli bourgeois au petit endroit humide, co było niejako przetłumaczeniem powiedzenia Settembriniego o "wiecznym strapieniu", to pozostawało pytanie, który to składnik mieszaniny stanowiącej istotę młodzieńca okaże się silniejszy, bourgeois czy ten drugi...

A duch nie liczył się również z tym, że przecież sam wielokrotnie odchodził i wracał i że także Hans Castorp w odpowiedniej chwili będzie mógł wrócić, choć co prawda tylko po to tu jeszcze w ogóle pozostawał, aby nie potrzebował wracać: był to wyraźnie sens jego pobytu, podobnie jak pobytu tylu innych...

Jedno szydercze proroctwo karnawałowego wieczoru spełniło się rzeczywiście: Hans Castorp miał zły, pełen ostrych załamań wykres gorączki, który uroczyście sobie wyrysował: krzywa wzrastała w nim, a po pewnym obniżeniu się przebiegała jakby płaskowzgórzem lekko sfalowanym, utrzymując się wciąż ponad dawniejszym poziomem.

Była to zwyżka temperatury, której wysokość i uporczywość, wedle słów radcy Behrensa, nie zgadzała się z wynikiem badania.

- Jest pan jednak bardziej zatruty, przyjacielu, niżby się można było po panu spodziewać - powiedział.

- No, spróbujemy zastrzyków!

To panu dobrze zrobi.

Za trzy, cztery miesiące będzie pan zdrów jak ryba, jeśli wszystko pójdzie tak, jak niżej podpisany przypuszcza.

- I na skutek tego Hans Castorp dwa razy w tygodniu, w środy i soboty, zaraz po rannej przechadzce, miał się stawiać na dole w "laborze" na zastrzyki.

Obaj lekarze wykonywali kolejno ten zabieg, to jeden, to drugi, ale radca dworu wykonywał go z wirtuozją, z rozmachem, naciskając tłok równocześnie z ukłuciem.

Zresztą, nie troszczył się o to, gdzie kłuł, tak że ból nieraz był diabelny i miejsce ukłucia jeszcze długo piekło.

Ponadto zastrzyk mocno działał na cały organizm, wstrząsał systemem nerwowym niczym gwałtowny wyczyn sportowy, świadczyło to o jego sile objawiającej się także w tym, że na razie temperatura nawet się podnosiła: radca dworu tak to przepowiedział i tak się też stale działo, zjawisko było przewidziane i nic mu nie można było zarzucić.

Gdy już wreszcie przyszła na pacjenta kolej, zabieg odbywał się szybko; w mgnieniu oka miało się już antytoksynę pod skórą uda czy ramienia.

Parę jednak razy, gdy radca Behrens był w dobrym usposobieniu i nie odurzony tytoniem, z okazji zastrzyku dochodziło do krótkiej z nim rozmowy, którą Hans Castorp w taki mniej więcej sposób umiał poprowadzić: - Chętnie nadal wspominam nasz miły podwieczorek u pana, panie radco, w zeszłym roku, jesienią, kiedy się to tak przypadkiem złożyło.

Właśnie wczoraj, czy może trochę dawniej, przypominałem memu kuzynowi...

- Gaffky siedem - mówił radca dworu.

- To ostatni wynik.

Młodzieniec chce i znów nie chce pozbyć się swego jadu.

A przy tym nigdy jeszcze mnie tak nie męczył, jak ostatnio, że chce jechać i pobrzękiwać szabelką, ach, ten dzieciak.

Krzyczy mi gwałtu o te swoje pięć kwartalików, jakby to były eony.

Chce jechać, tak czy inaczej - czy i panu to mówi?

Powinien mu pan przemówić do sumienia od siebie, ale z naciskiem!...

Zgubi się człowieczysko, jeśli przedwcześnie zacznie łykać waszą miłą mgłę, tu z prawej w górze.

Taki buńczuczny wojak niekoniecznie ma dużo oleju w głowie, ale pan jako człowiek solidniejszy, cywil, społecznie wyrobiony, powinien mu dać reprymendę, zanim zacznie robić głupstwa.

- Robię to, panie radco - odpowiedział na to Hans Castorp nie przestając kierować rozmową.

- Robię to nieraz, gdy o tym przebąkuje, i myślę, że nabierze rozumu.

Ale przykłady, jakie się ma przed oczami, nie zawsze są najlepsze, z tym jest bieda.

Ciągle ktoś odjeżdża w równiny, własnowolnie i bez należytego upoważnienia, ale robi się z tego powodu uroczystość, jakby to był legalny wyjazd - i to zwodzi słabsze charaktery.

Na przykład, niedawno...

kto to niedawno jeszcze odjechał?

Jedna z pań z lepszego rosyjskiego stołu, pani Chauchat.

Do Dagestanu, jak opowiadano.

No, Dagestan, nie znam tamtejszego klimatu, ostatecznie mniej jest niekorzystny niż ten na północy nad wodą.

Jednakże w naszym pojęciu to nizina, choć może jest to kraj górzysty z geograficznego punktu widzenia, nie znam się tak bardzo na tym.

Jak tam żyć, gdy się nie jest wyleczonym, a brak podstawowych pojęć i nikt nie zna naszej organizacji, i co tam robić z leżeniem i mierzeniem?

Zresztą, ona i tak tu wróci, powiedziała mi to kiedyś przy okazji - skądżeśmy to o niej zaczęli mówić?

Ach, tak, wtedy spotkaliśmy pana w ogrodzie, jeśli pan, panie radco, sobie to przypomina, to znaczy pan nas spotkał, bo siedzieliśmy na ławce, pamiętam jeszcze na której, mógłbym ją panu dokładnie określić, siedzieliśmy na niej i paliliśmy.

A raczej, ja paliłem, bo przecież mój kuzyn, rzecz dziwna, nie pali.

Pan akurat też palił i poczęstowaliśmy się wzajemnie cygarami, jak to sobie właśnie przypominam - pańskie brazylijskie nadzwyczaj mi smakowały, ale myślę, że trzeba się z nimi tak ostrożnie obchodzić jak z młodymi końmi, bo może się przydarzyć, jak panu wtedy po tych dwóch małych importach, kiedy to pan myślał, że z falującą piersią galopuje na tamten świat.

Ponieważ się to dobrze skończyło, więc można się z tego śmiać.

A ostatnio znów obstalowałem sobie z Bremy parę setek "Marii Mancini", bardzo jestem przywiązany do tej marki, ze wszech miar ją lubię.

Tylko cło i porto podrażają je dotkliwie, a jeśli mi pan w przyszłości doda jeszcze jakichś nowych kosztownych zabiegów, panie radco, to ostatecznie nawrócę się na jakieś tutejsze zielsko - w oknach sklepowych widzi się zupełnie ładne.

A potem pozwolił nam pan obejrzeć swe obrazy, jak dziś pamiętam, była to największa przyjemność, byłem po prostu zdziwiony, co pan olejnymi farbami odważa się robić, ja bym się nie odważył.

Wtedy widzieliśmy też portret pani Chauchat z jej pierwszorzędnie namalowaną skórą - mogę powiedzieć, że byłem zachwycony.

Nie znałem jeszcze wtedy modela, jedynie z widzenia, z nazwiska.

Potem, na krótko przed jej obecnym odjazdem, poznałem ją też osobiście.

- Co pan mówi - odrzekł radca, tak samo (jeśli wolno cofnąć się wstecz) jak wówczas, gdy Hans Castorp przed pierwszym badaniem zakomunikował mu, że ma zresztą także trochę temperatury.

I więcej nie powiedział już nic.

- A tak, poznałem ją - potwierdził Hans Castorp.

- Jak wiemy z doświadczenia, nie jest wcale tak łatwo tu w górze robić znajomości, ale między panią Chauchat i mną to się w ostatniej chwili jednak jakoś ułożyło i doszło do tego, żeśmy przez rozmowy...

- Hans Castorp wciągnął powietrze przez zęby.

Właśnie dostał zastrzyk.

- Fff!

- syknął odwracając się.

- Musiał pan przypadkiem trafić w bardzo ważny nerw, panie radco.

O tak, tak, boli piekielnie.

Dziękuję, trochę masażu pomaga...

Przez nasze rozmowy zbliżyliśmy się nieco do siebie.

- Tak?

No i co?

- powiedział radca.

Pytał kiwając głową, z wyrazem kogoś, kto oczekuje bardzo pochlebnej odpowiedzi i już w pytanie wkłada od siebie potwierdzenie oczekiwanej pochwały.

- Przypuszczam, że moja francuszczyzna trochę kulała - rzekł Hans Castorp wymijająco.

- Ale ostatecznie, skąd mam mieć wprawę.

Jednak we właściwej chwili przychodzi coś do głowy, i w ten sposób porozumieć się można wcale nieźle.

- Pewnie, no i co?

- powtórzył radca swe wyzwanie.

I od siebie dodał: - Pięknie, prawda?

Hans Castorp zapinając kołnierzyk stał z rozstawionymi nogami i łokciami, z twarzą zwróconą ku sufitowi.

- Ostatecznie nie jest to nic nowego - powiedział.

- W miejscowości kuracyjnej mieszkają osoby czy też rodziny tygodniami pod jednym dachem, ale trzymają się z dala od siebie.

Pewnego dnia zawierają znajomość, szczerze sobie wzajem przypadają do gustu - a jednocześnie okazuje się, że jedna strona zbiera się do wyjazdu.

Wyobrażam sobie, że takie ubolewania godne rzeczy zdarzają się nieraz, a chciałoby się przynajmniej zachować kontakt, miewać o sobie wiadomości, wymieniać listy.

Ale pani Chauchat...

- Taak, a ona tego pewnie nie chce - zaśmiał się radca dobrodusznie.

- Nie, nie chciała o tym słyszeć.

A do pana czy nie pisuje czasami stamtąd, gdzie przebywa?

- E, Boże zachowaj - odpowiedział Behrens.

-Jej to ani w głowie.

Najpierw, przez lenistwo, a potem, jakżeby miała pisać?

Po rosyjsku nie czytam - kaleczę język, kiedy koniecznie trzeba, ale przeczytać nie umiem ani słowa.

Pan przecież także nie.

No, po francusku czy po nowo górno niemiecku miauczy kotka w przemiły sposób, ale pisać - to by ją wprawiło w najwyższe zakłopotanie.

Ortografia, dróg, przyjacielu!

Nie, co do tego to musimy się pocieszyć, młodzieńcze.

Ona przecież zawsze od czasu do czasu tu wraca.

To rzecz techniki i temperamentu, jak powiedziałem.

Jeden wyjeżdża raz po raz i musi potem raz po raz wracać, a inny od razu zostaje tak długo, że nie potrzebuje już nigdy wracać.

Jeśli pański kuzyn teraz wyjedzie, to niech mu pan powie, że łatwo się może zdarzyć, iż pan doczeka się jego uroczystego powrotu.

- Ale, panie radco, jak długo myśli pan?

Że on!

Że nie będzie na dole tyle czasu, ile był tu w górze.

Tak chce wiedzieć, co szczerze myślę, i to powiedzieć mu, jeśli pan zechce być tak uprzejmy.

W podobny zapewne sposób przebiegała taka rozmowa prowadzona przez Hansa Castorpa chytrze, jednakże z wynikiem znikomym, a nawet dwuznacznym.

Bo na pytanie, ile czasu trzeba pozostać, aby doczekać się powrotu tego, kto wyjechał przedwcześnie, dawała odpowiedź dwuznaczną, a o tej, która wyjechała, nie mówiła właściwie nic.

Hans Castorp nie będzie mieć żadnych o niej wiadomości, póki ich dzielić będzie tajemnica przestrzeni i czasu, ona nie będzie do niego pisywać, a także i on nie będzie miał sposobności do pisania...

Zresztą, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, dlaczegóż miałoby być inaczej?

Czyż to nie był mieszczański i pedantyczny pomysł, że muszą do siebie pisywać, podczas gdy przedtem nie uważał za konieczne ani za pożądane, aby z sobą rozmawiali?

I czy rzeczywiście on z nią "rozmawiał" - w tym sensie, w jakim ten wyraz rozumie kulturalny Zachód - wówczas, w ów wieczór karnawałowy?

Czy też raczej mówił przez sen, obcym językiem i w niezbyt cywilizowany sposób?

W takim razie po co pisać, na papierze listowym czy na kartkach pocztowych, jakie czasem do domu na równiny wysyłał, aby zawiadomić o wahaniach zdrowia i wynikach badań?

Czy Kławdia nie miała racji, uważając się za zwolnioną od korespondencji z racji wolności, jaką jej dawała choroba?

Rozmawiać, korespondować - to naprawdę zajęcie dla humanistów-republikanów, dla takich jak pan Brunetto Latini, autor książki o cnotach i wadach, któremu Florentyńczycy zawdzięczają swą ogładę i który nauczył ich mówienia i sztuki kierowania rzeczą pospolitą, zgodnego z zasadami polityki...

Skierowało to myśli Hansa Castorpa na Lodovica Settembriniego i zaczerwienił się tak samo jak wówczas, gdy do pokoju, w którym leżał chory, pisarz wszedł niespodziewanie i zapalił nagle światło.

Do pana Settembriniego mógł był również kierować swe pytania dotyczące nadzmysłowych zagadek, jednakże traktując je tylko jako wyzwanie i narzekanie, nie zaś w oczekiwaniu, że od humanisty, którego zabiegi skierowane były na ziemskie sprawy życiowe, otrzyma na nie odpowiedź.

Wszakże od owego karnawałowego wieczoru i gwałtownego opuszczenia salonu muzycznego przez pana Settembriniego wytworzył się między Hansem Castorpem a Włochem chłód, pochodzący u jednego z nieczystego sumienia, u drugiego z głębokiego niezadowolenia wychowawcy; a chłód ten sprawiał, że się wzajem unikali i tygodniami nie zamieniali ani słowa.

Czy Hans Castorp był jeszcze w oczach pana Settembriniego "wiecznym strapieniem"?

Nie, w oczach jego, jako tego, który moralności szukał w rozsądku i cnocie, był człowiekiem straconym...

A Hans Castorp zacinał się wobec pana Settembriniego, ściągał brwi i wydymał wargi, ilekroć czarne, błyszczące spojrzenie tamtego spoczęło na nim z milczącym wyrzutem.

To zacięcie minęło jednak niezwłocznie, skoro tylko literat po paru tygodniach znów doń przemówił, choć uczynił to jedynie mimochodem, i w formie aluzji mitologicznych, zrozumiałych tylko dla ludzi o zachodnim wykształceniu.

Było to po obiedzie; spotkali się w oszklonych drzwiach, które przestały już trzaskać.

Wyprzedzając młodego człowieka i z wyraźnym zamiarem, by niezwłocznie go opuścić, Settembrini rzekł: - No cóż, inżynierze, jakże smakował granat?

(Granat był w starożytności symbolem miłości).

Hans Castorp uśmiechnął się, ucieszony i zmieszany.

- To znaczy...

O czym pan mówi?

Granat?

Przecież granatów nie było?

Ja nigdy w życiu...

Chociaż tak, raz piłem sok z granatu z wodą sodową.

Miał słodkawy smak.

Włoch, który go tymczasem już wyminął odwrócił głowę i mówił akcentując każde słowo: - Bogowie i śmiertelni odwiedzali niekiedy państwo cieniów i znajdowali drogę powrotną.

Ale mieszkańcy podziemi wiedzą, że kto skosztuje owoców ich królestwa, należy już do nich.

I poszedł dalej, w swoich odwiecznych jasnych spodniach w kratę, zostawiwszy za sobą Hansa Castorpa, którego powinny były "przewiercić" słowa tak pełne łączenia i które poniekąd istotnie to uczyniły, choć to zarazem rozgniewały i rozweseliły tą swą pretensją.

I mruczał do siebie: - Latini, Carducci, zawracanie głowy, zostaw mnie w spokoju.

Jednakże był szczęśliwy i podniecony tym pierwszym zawiązaniem rozmowy, gdyż mimo swą zdobycz, ów makabryczny upominek, noszony na sercu, miał sympatię do pana Settembriniego, zależało mu na jego osobie i myśl, że tamten mógłby całkowicie i na zawsze go odtrącić i przestać się nim zajmować, byłaby dla jego duszy cięższa i straszniejsza niż uczucie chłopca, na którego w szkole machnięto ręką, który korzysta z dodatnich stron swej hańby, tak jak  było z panem Albinem...

Jednakże nie śmiał jeszcze sam zwracać się do swego mentora, ten zaś znów tygodniami nie zbliżał się do swego przysparzającego tu tyle trosk wychowanka.

Zmieniło się to dopiero wówczas, gdy fale czasu, toczące się w wiecznie jednostajnym rytmie, przyniosły Wielkanoc, obchodzoną w "Berghofie" równie pieczołowicie jak wszystkie etapy i zmiany, przerywające nierozczłonkowaną jednostajność.

Każdy przy pierwszym śniadaniu znalazł przy swym nakryciu pęczek fiołków, przy drugim otrzymał pisankę, a przy obiedzie odświętna zastawa była ozdobiona zajączkami z cukru i czekolady.

Czy odbywał pan, tenente, podróże morskie albo pan, inżynierze?

(Tenente: włoskie - porucznik.

- pytał pan Settembrini, gdy po jedzeniu, z wykałaczką w ręce podszedł do stolika kuzynów...

Jak większość gości skracali sobie oni dzisiaj obowiązek głównego werandowania o kwadrans, zasiadłszy do kawy z koniakiem.

- Te zajączki, te pisanki przypominają mi życie na wielkim parowcu wśród pustego od tygodni horyzontu, wśród słonej pustyni, w warunkach, o których okropności jedynie idealne wygody pozwalają powierzchownie zapomnieć, a w głębszych regionach umysłu świadomość tej okropności nurtuje jak utajony dreszcz...

I tutaj panuje ten sam duch, w którym na pokładzie takiej arki obchodzi się z pietyzmem te same uroczystości co na terra ferma.

(terra ferma: włoskie - ląd).

Jest w tym myśl o zaświatach, sentymentalne wspominanie kalendarza...

Na lądzie byłaby dziś Wielkanoc, wszak prawda?

Na lądzie obchodzi się dziś urodziny króla - i my ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin