Niziurski Edmund - Śmierć Lawrencea MON 1963r.pdf

(823 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Edmund Niziurski
Śmierć Lawrence`a
MON 1963
Śmierć Lawrence`a
Obidowicz leżał rozpłaszczony na brzuchu w paprociach za porębą. Co za głupia,
denerwująca sytuacja! Kiedy odwracał głowę, widział wymierzoną w swe plecy lufę pepeszy
z tą ohydną, dziurkowaną obudową, przypominającą mu przez jakieś dziwne skojarzenie
grzechotkę dziecięcą - i to było nieznośne. Kiedy zaś głowę podnosił, słyszał ten nieznajomy,
gdzieś z głębi piersi dobywany, zmęczony głos:
- Leż płasko!
Zrozpaczony przytulał się więc do ziemi i wbijał z wściekłością paznokcie w skórę, aż
do bólu.
Minęło już chyba ze dwadzieścia minut od chwili, kiedy na szosie usłyszał to przeklęte
wezwanie: „Stój, służba graniczna!”
Przez ten czas przeżył wszystkie stadia zwątpienia i nadziei. Był dziesięć razy w piekle
i dziesięć razy wydostawał się z niego. Nie mógł wszakże pogodzić się z myślą, że jest
zgubiony...
A wszystko przez ten przypadek. Tak... to niewątpliwie był przypadek. Nie popełnił
przecież żadnego błędu. Wszystko rozwijało się planowo.
Dokładnie o godzinie czwartej Kurt przybił do brzegu. Tym razem prognoza
meteorologiczna nie nawaliła. Gęsta mgła wisiała nad Odrą dając wyśmienitą, naturalną
osłonę...
Pas kontrolny przeszedł - jak zwykle - tyłem, dla psa z ewentualnego pościgu posypał
„tabaczki”, by zgubił trop. Miejsce wybrał na styku odcinków dwu strażnic. Od strażnicy w
Borkowie dzieliło go siedem, od strażnicy w Ostrowie - jedenaście kilometrów.
Stacja kolejowa znajdowała się o pół godziny drogi od rzeki. Płynąc z Kurtem słyszał
wyraźnie gwizd pociągu. Nie miał jednak zamiaru stamtąd odjeżdżać - na tych pustych
pogranicznych stacjach każdy gapi się na obcego człowieka jak na zwierzę cyrkowe.
To zresztą było zbyteczne. Dwa kilometry dalej przebudowywano mostek.
Przedsiębiorstwo robót kolejowych ślimaczyło się z tą robotą, jakby na zamówienie CIC 1 ,
pociąg zwalniał tu niekiedy do pięciu kilometrów na godzinę, a niekiedy stawał, zwłaszcza w
takie mgliste noce jak dzisiejsza.
Dojście było dyskretne. Miał tam w gęstej dąbrowie wprost wymarzoną ścieżkę,
zasypaną starymi, na pół zbutwiałymi liśćmi, szło się nią miękko i cicho jak po dywanie.
Wszystko było obmyślone do najdrobniejszych szczegółów. Obmyślone elastycznie, z
wariantami uwzględniającymi różne przypadki i „zmiany pogody”.
Tak, w tych warunkach to mógł być tylko przypadek.
Po prostu trzeba było akurat głupiego trafu, żeby na szosie znalazło się dwu „Jasiów”.
Jakby tam na niego specjalnie czekali. W pierwszej chwili tak nawet o tym pomyślał - że
czekają. Zrobiło mu się zimno... Więc koniec. Ale otrząsnął się szybko. Nonsens! Nie mogli o
nim w żaden sposób wiedzieć. Tak... Oczywiście, że nonsens. Od chwili gdy wyskoczył na
brzeg, upłynęło nie więcej jak dziesięć minut. Po prostu przypadek... Tak, nie ulega
wątpliwości, że to tylko przypadek. Ostatecznie nie było to nawet dziwne. Oni kręcą się. w
pasie przygranicznym - a on musiał przejść tę szosę...
To prawda, że trochę go zaskoczyli. Wyszli niespodziewanie zza dębów - tam przy
szosie rosły takie krzywe dęby...
1 CIC - Counter Intelligence Corps - organ kontrwywiadu amerykańskiego.
883010396.002.png
Właściwie to jeden z nich wyszedł. Taki sobie chłopaczek... z tych wyrośniętych,
niezgrabnych dryblasów, co to każdy mundur na nich za ciasny, chudy blondynek z
niebieskimi oczami. Tamten drugi pozostał w rowie - leżał na brzuchu z pepeszą i patrzył
gdzieś roztargniony w bok gryząc zieloną trawkę, okrągły i czerwony na swojej pospolitej
gębie.
Z początku potoczyło się wszystko normalnie. Dryblas wyrecytował tę ich
sakramentalną formułkę: „Stój, służba graniczna. Proszę dokumenty”.
Nie należało okazać zdziwienia ani tym bardziej przestrachu. Obidowicz powolnym,
niedbałym ruchem wydobył portfel z „papierami”, całym wysiłkiem woli starając się
opanować zdenerwowanie. Mimo wszystko była to jednak katastrofa.
Dokumenty miał wprawdzie w porządku. Najlepsze, najwłaściwsze, jakie można mieć
w podobnych okolicznościach, łącznie z dowodem osobistym, legitymacją służbową i
delegacją z ostemplowaną datą wyjazdu z Warszawy. Miał nawet legitymację Ligi Przyjaciół
Żołnierza. To usposabiało życzliwie...
Lecz... - stale to powtarzał w Centrali - dokumenty są dobre w odpowiednim miejscu i
czasie. Najbardziej nieposzlakowane dowody w lesie pogranicznym o czwartej dziesięć rano
wyglądają brudno, choćby nawet opiewały na „Tadeusza Kajetanowicza, inżyniera-leśnika i
inspektora Ministerstwa Leśnictwa” i choćby w delegacji służbowej napisano, iż deleguje się
go do nadleśnictwa Śródbórz, województwo Zielona Góra, w celu przeprowadzenia kontroli
wyników akcji zwalczania sówki choinówki. Już więcej liczył na te dwie obgryzione gałęzie
sośniny, które zerwał po drodze.
Dryblas długo wczytywał się w papiery... Kiedy wreszcie podniósł wzrok na
Obidowicza, zawahał się... To były jednak doskonale zrobione dokumenty - arcydzieło sztuki
poligraficznej. Gdyby nie ta wczesna pora, nie byłoby właściwie kwestii.
Obidowicz dostrzegł wahanie w niebieskich oczach chłopaka i serce zabiło mu
nadzieją...
Żołnierz uderzył dowodem osobistym o dłoń.
- Co tu robicie o tej porze?
Obidowicz uśmiechnął się wyrozumiałym, cierpliwym uśmiechem starszych panów.
Wiedział, że w takich wypadkach nie należy się zbyt gorąco i gwałtownie usprawiedliwiać.
Psychologia nie znosi przegięć.
- Przyjechałem o wpół do czwartej.
- Cóż z tego?
- No, zamiast czekać na stacji, wolałem... - wykonał nieokreślony ruch ręką.
Znów wahanie na twarzy wopisty. To, co mówił Obidowicz, nie było niewiarygodne.
Rzeczywiście o godzinie trzeciej trzydzieści przyjeżdżał pociąg z Gubina.
- A czemu nie idziecie szosą? Co robiliście w zaroślach?
Obidowicz wzruszył bezradnie ramionami, jakby dziwiąc się pytaniu. Potem wziął
nagle wopistę za rękaw i szepnął mu tajemniczo:
- Chodziłem po lesie.
Wopista popatrzył na niego zdziwiony. Potem zrozumiał żart i zaczerwienił się
zakłopotany. „Poczciwiec!” - Obidowicz uśmiechnął się w duchu. Zapewne nie chciał być
posądzony o brak poczucia humoru ani tym bardziej o tępą służbistość. Chłopak był - jak to
się mówiło w ojczyźnie - „morowy”. Lecz, dranie, już mu zaszczepili ten przeklęty
formalizm. Wopista opanował uśmiech i rzekł głośno, usiłując nadać swojemu głosowi
groźne brzmienie:
- Nie żartujcie... ja pytam poważnie...
- Więc dobrze; patrzyłem po drzewach, kolego... Niestety, mam taki zawód... i nawyk.
- O tej porze?
Obidowicz rozłożył ręce jakby ubolewając nad tępotą wopisty.
883010396.003.png
- Przecież mówię... pociąg, kolego podejrzliwy!
Wopista zaczerwienił się... Nieśmiały jakiś chłopak. - Widać, nie bardzo jeszcze
otrzaskany. Patrzył w rozterce na Obidowicza spojrzeniem niespokojnym i udręczonym.
Może pierwszy raz przeżywał podobne spotkanie. W każdym razie Obidowiczowi serce
utkwiło gdzieś w przełyku. Wiedział, że teraz zdecyduje się wszystko. Czy uwierzy?
Wopista zacisnął ręce na pepeszy... Nie, to jeszcze nie zawodowy łapacz. Widać, cała ta
czynność była dla niego niezbyt przyjemna, spuścił więc głowę i wykrztusił cicho:
- Bardzo przepraszam, obywatelu inspektorze... - tak powiedział: „inspektorze”. A więc
uwierzył. Obidowicz odetchnął pełną piersią. Wyciągnął rękę po dowody...
Na twarzy wopisty odbiło się zakłopotanie. - Bardzo przepraszam, obywatelu -
powtórzył zmieszany - ale obywatel pójdzie z nami.
To zakończenie było dosyć niespodziewane. W pierwszej chwili Obidowicz myślał, że
się przesłyszał. Było w tym wszystkim coś niezrozumiałego, słowa wopisty pozostawały w
jakiejś sprzeczności z jego zachowaniem, sprzeczności, której nie mógł pojąć. Wopista musiał
zauważyć zmianę w jego twarzy, bo dodał dobrotliwie, jakby od siebie, uspokajającym,
nieoficjalnym, prywatnym niejako tonem:
- To potrwa niedługo... niemal na poczekaniu, ale rozumiecie, obywatelu, musimy
sprawdzić...
Obidowicz pojął wtedy, że rzecz się rozstrzygnęła.
Jest to miejsce i pora, kiedy niedoświadczony adept, fuszer lub tchórz wychodzi z roli i
zaczyna mówić dużo, o wiele za dużo niż trzeba. Usiłuje mniej lub więcej naiwnie przekonać
służbę graniczną, że nie ma po co fatygować się z nim na strażnicę. Nieszczęsny zapomina, że
rzecz musi się toczyć według tekstu z góry ustalonego scenariusza - inaczej wypadnie z gry.
Strach kusi do odstępstwa, przedstawiając scenariusz jako nie pasujący do sytuacji, zbyt
sztywny, bezwzględny i tragiczny. Zamiast niego podsuwa podstępnie rzekomo łatwiejsze,
bezpieczniejsze, elastyczniejsze sposoby wyjścia: każe improwizować na własną rękę, każe
być sobą, co oznacza przegraną i koniec. Kimże jest bowiem człowiek wywiadu, gdy stanie
się tylko sobą? Kłębkiem strachu.
Obidowicz przemyślał te rzeczy dokładnie. Wiedział, jak należy postąpić w takich
wypadkach.
- Sprawdzić możemy tu! - syknął przez zaciśnięte zęby.
Postanowił grać dalej ściśle według tekstu, póki nie zapadnie kurtyna. A w scenariuszu
ta scena była rozgrywana bardzo prosto i mocno.
Wyciągnął błyskawicznie pistolet i oddał od biodra trzy szybkie strzały. Zobaczył jak
przez mgłę dziecięce oczy wopisty rozszerzone tragicznym zdumieniem.
W sekundę potem był już w rowie. Niemal w tej samej chwili usłyszał trzask automatu.
To ten drugi niezgraba pruł zza drzewa. Wysoka trawa nad głową Obidowicza położyła się
pokotem.
Obidowicz oddał resztę strzałów, po czym przebiegł kilka metrów rowem, odruchowo
zgięty wpół, aż do zakrętu szosy. Tu wyskoczył z dołu i wpadł w zarośla. Zatrzymał się
zadyszany za jakimś drzewem i obejrzał z nadzieją, że tamten został. Niestety... Zobaczył
przekrzywioną zieloną czapkę. Wopista sadził za nim wielkimi krokami krzycząc:
- Stój! Stój!
Obidowicz zmienił gorączkowo magazynek i plunął ogniem.
Wopista przypadł do ziemi. Obidowicz myślał, że ma dosyć, ale nowa seria z pepeszy
rozwiała złudzenie. Tamten kontynuował pościg.
Wpadli w starodrzew sosnowy o gęstym, bujnym podszyciu. Rosły tu ogromne, niemal
egzotyczne paprocie wielkości człowieka.
883010396.004.png
Obidowicz co chwila oglądał się za siebie i zaciskając szczęki ostrzeliwał gęsto. Trudno
było trafić, liczył jednak na to, że zmęczy i zniechęci szczeniaka do zbyt gorliwego pościgu.
Ale przeklęty „Jasio” wciąż biegł za nim z wilczym uporem i raz po raz pluł z rozpylacza.
Obidowicz zrozumiał, że nie odczepi się od niego. Postanowił zatem zmienić taktykę...
Przebiegł właśnie przez małą nieckowatą porębę porośniętą gęsto ogromnymi
paprociami i krzakami jałowca... Za porębą teren podnosił się w górę... Po drugiej stronie
niecki zauważył zwalone drzewo i dół po wykrocie, tworzący jakby naturalną pozycję
strzelecką.
„Tutaj!” - postanowił. Przerażała go zresztą wspinaczka pod górę, byłby wtedy
doskonałym celem dla „Jasia”.
Padł więc za wykrotem, rękę z pistoletem położył na pniu i czekał usiłując odzyskać
spokój i zimną krew. Trzy sekundy później paprocie rozchyliły się i wyjrzała czerwona twarz
żołnierza. Chłopak ostrożnie rzucał spojrzenia na strony dysząc szeroko otwartymi ustami.
Broń trzymał w pogotowiu.
Obidowicz dopuścił go na dziesięć metrów, wymierzył z zapartym tchem i oddał trzy
strzały jeden po drugim. Zdawało mu się, że posłyszał coś, jakby ciężkie westchnienie.
Wopista zapadł się w paprocie.
„Teraz dostał” - pomyślał z radością.
Kiedy jednak podniósł rękę, żeby otrzeć pot z czoła, powietrze rozdarł natychmiast
trzask automatu, a z pnia tuż obok posypały się drzazgi.
Obidowicz poczuł piekące ukłucie w palcu. „Łajdak, drasnął mnie” - zaklął z
wściekłością.
Palec broczył obficie. Widok krwi rozdrażnił go dziwnie i zdenerwował. Zaczął prać z
pistoletu w miejsce, gdzie padł wopista, tak długo, póki suche stuknięcie iglicy nie
uprzytomniło mu, że wystrzelał cały magazynek.
Ochłonął wtedy. Zdumiała go cisza, jaka panowała wokoło. Dopiero wówczas
zorientował się, że tamten już nie strzela. Zarośla naprzeciw sterczały nieruchomo. „Tym
razem musiałem go naprawdę zatłuc”...
Ogarnęło go zwierzęce pragnienie natychmiastowej ucieczki. Zdławił je jednak.
Nauczony doświadczeniem postanowił się naprzód upewnić. Zdjął czapkę z głowy, nasadził
ją na ułamaną gałązkę i podniósł ostrożnie do góry „na wabika”.
Lecz dookoła panowała cisza, tylko gdzieś z tyłu dzięcioł stukał uparcie w pień sosny...
Droga była wolna. Na wszelki wypadek postanowił jednak nabić spluwę. Ostrożność
nigdy nie zawadzi. Sięgnął po naboje i zaklął pod nosem. Bałwan! Wystrzelał się do
ostatniego pocisku! To prawda, że nie lubił obciążać się ołowiem. Nie nastawiał się zresztą na
prowadzenie długotrwałej strzelaniny. Tym razem jednak nerwy trochę go poniosły.
Chwilę ważył w ręce nieużyteczny pistolet - i cisnął go w krzaki. To nawet sprawiło mu
pewną ulgę. Pistolet w swojej robocie uważał za instrument ostatniej kategorii. Dobycie broni
oceniał jako klęskę i zło konieczne. Strzelanina nie jest właściwą metodą działania dla
szpiega. Zresztą spełniła już swoje brutalne zadanie: Uprzątnął z drogi przeszkodę. Jest
wolny... jeszcze wolny... a póki wolny, póty są szanse...
Ogarnęło go dziwne podniecenie, jakie czuć musi więzień, który nagle zobaczył, że
znajduje się sam poza bramą więzienia.
Ma teraz drogocenne pół godziny czasu. Wątpliwe, by ściągnięty strzelaniną patrol
alarmowy znalazł się szybciej na miejscu. Pół godziny czasu! Okres wydawał się straszliwie
krótki i długi zarazem.
W jego sytuacji każda sekunda była długa, każda sekunda miała wagę złota. Spojrzał na
zegarek: czwarta siedemnaście. Wszystko więc, co nastąpiło od zetknięcia z patrolem, trwało
zaledwie siedem minut. Tak... jeszcze są szanse.
883010396.005.png
Oczywiście, pociąg teraz już odpada. Stacje będą obstawione, podróżni obserwowani.
Zbyt wielkie ryzyko. Lecz i ten szczegół był przewidziany w operacji. Na taki wypadek
Kajzer przygotował melinę, gdzie można było doskoczyć w ciągu niespełna dwu godzin jazdy
końmi. Na bocznej polnej drodze w umówionym miejscu czekał na niego dwukonny wóz z
tucznikiem, inny komplet dokumentów i ubranie. W tej nowej roli - jako chłop, miał dojechać
do Trokowa, rzekomo na punkt skupu.
Wszystko to w mgnieniu oka przebiegło mu przez myśl. Podniecony poderwał się na
nogi.
I wtedy stała się rzecz dziwna. Oto bowiem tuż za sobą posłyszał po raz pierwszy ów
nieznajomy, dziwnie stłumiony, piersiowy głos. Głos bliski, a jakiś bezdźwięczny i zmęczony
- podobny do ciężkiego szeptu starego człowieka:
- Stać! Nie ruszać się!
To było niesamowite uczucie. Po raz pierwszy przeszedł go wtedy dreszcz. Obejrzał się
gwałtownie.
O pięć, może sześć kroków od siebie zobaczył opartą o ścięty pień lufę pepeszy.
Wzdrygnął się. Nigdy w życiu żadna rzecz nie wydawała mu się tak ohydna jak ta szara lufa
w swej dziurkowanej osłonie.
Lecz zaskoczenie trwało tylko ułamek sekundy. Wyćwiczony zmysł obronny
momentalnie zareagował.
Obidowicz padł błyskawicznie na ziemię, chciał wypróbowanym sposobem przetoczyć
się kilka metrów w bok i zniknąć za wykrotem. Lecz dwie kule z pepeszy bzykające po
liściach przygwoździły go do ziemi... Byłoby szaleństwem w tych warunkach ważyć się na
jakikolwiek ruch. Wyobraził sobie swoje plecy naszpikowane ołowiem i odechciało mu się
wszystkiego.
Leżał więc na brzuchu rozpłaszczony, bezbronny i oszołomiony i gryzł z wściekłości
palce... oto już koniec. Za chwilę podejdzie do niego wopista i zabierze do strażnicy.
Wiedział, co powinien uczynić w tej chwili... pomacał nawet na piersi szklaną fiolkę. To było
również przewidziane w grze. I niewątpliwie słuszne. Jednakże zdrętwiałe palce odmówiły
posłuszeństwa.
Nie... jeszcze nie teraz... Scenariusz mówi: „w ostatniej chwili”. Nie mógł się pogodzić
z tym, aby to była ostatnia chwila. Nie, zginie inaczej. Kiedy wopista podejdzie, rzuci się na
niego, stoczy ostatnią walkę. Tak, jeszcze jest czas.
Jednakże upływały sekundy, a wopista nie podchodził. Kiedy jednak Obidowicz
zdumiony ośmielił się unieść nieco głowę, natychmiast usłyszał ten sam piersiowy, głuchy,
rozkazujący głos:
- Leż płasko! Nie ruszaj się!
Opadł na ziemię. Kim był ten człowiek? Wątpliwe, by znalazł się tu jakiś trzeci
wopista. Wszystko wskazywało raczej, że to tamten „Jasio” zmienił niepostrzeżenie pozycję i
zaskoczył go od tyłu... Lecz ten głos, te dziwne metody... Nie pasowało to jakoś do niego.
Obidowicz leżał więc rozgorączkowany, a przez głowę przelatywały mu najbardziej
niedorzeczne myśli. Z początku przypuszczał, że wopista chce go zlikwidować na miejscu,
lecz zaraz odepchnął tę myśl jako bezsensowną. Gdyby chciał to zrobić, zrobiłby już dawno.
Oni zresztą nie mają tego zwyczaju. Najchętniej biorą żywcem.
Potem pomyślał, że pewnie wopista czeka jeszcze na kogoś, a może po prostu nie wolno
mu opuszczać pozycji.
Nie, to wszystko bzdura. Tu musi chodzić o co innego. Jest w tym zapewne jakaś ich
nowa metoda - bardzo prosta, ale nie znana jeszcze Obidowiczowi.
I po raz drugi przeszedł go dreszcz.
To niemożliwe, by miał zginąć tak głupio! Nie chciał, nie mógł w to uwierzyć. Pod
lepszą urodził się gwiazdą. Czeka go przyszłość. Takiego zdania był pułkownik Fabian i pan
883010396.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin