Niziurski Edmund - Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego UQB.rtf

(379 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

Edmund Niziurski

Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego


Spis treści:

 

1. Koń

2. Agenda, czyli moje ważne sprawy

3. Giga

4. Koń po raz drugi

5. Jak zostałem puzonistą

6. Spisek Cykanderów

7. Stawka na Konia

8. Jak uciąłem łeb końskiej sprawie

9. Jak trzymać dwie sroki za ogon

10. Bieg na czterysta metrów

11. O szkodliwości kibiców, w rodzaju Tubki, słów kilkoro

12. Kłopoty trenera Mamca

13. Dramat na bieżni

14. Zwycięzcy bywają smutni

15. Bigos dla zwycięzcy

16. Przechodzę przez strefę Medora

17. Dostaję w łeb albumem, czyli trudności rozmowy salonowej z Gigą

18. Tragiczne preludium do imienin Gigi

19. Wracam do sprawy kręcenia

20. Głowa mnie boli od przybytku, czyli za dużo gwiazd

21. Pretensje Nelli

22. Pierwsze emocje i niespodzianki

23. Nocnej awantury ciąg dalszy

24. Wielka gafa!

25. Scenariusze prawdziwe i zmyślone

26. Epilog na deszczu


1. Koń

To mi się zdarzyło od razu w nowej budzie. Od trzech dni, to jest od początku roku szkolnego, chodzę do nowej budy, czyli do szkoły nr 3, z racji tego, że mieszkam na Zabuczu. Prawie wszyscy z Zabucza zostali umieszczeni w tej okropnej budzie.

Szedłem właśnie do gabinetu lekarskiego po zwolnienie, kiedy ujrzałem naszego fizyka, pana Rogera, zwanego Rogerem Fizycznym w odróżnieniu od jego brata, znanego psychiatry w naszym mieście. Otóż Roger Fizyczny zbliżał się z przeciwnej strony niosąc na ramieniu szklaną rurę od pompy próżniowej. Chciałem zejść mu z drogi, ale on od razu mnie zatrzymał.

— No i cóż, spotykamy się znowu, Ogromski!

— Tak jest, proszę pana.

— Nie masz zbyt zachwyconej miny — zauważył.

— Chory jestem — jęknąłem, skurczyłem się i zgarbiłem, jak mogłem najżałośniej.

— Uprzedzam cię, Ogromski — Roger potrząsnął groźnie rurą od pompy próżniowej — nie myśl sobie przypadkiem, że będziesz tu znów dryfował, korzystając z faktu, że nikt cię tu jeszcze nie zna! Ja cię znam, Ogromski, to ci powinno wystarczyć.

— Wystarcza mi, proszę pana — zgodziłem się pokornie.

— Ech, gdybyś był mądry, Ogromski — westchnął Roger — to byś wykorzystał okazję.

— Jaką okazję? — nadstawiłem chciwie ucha.

— Masz szansę zacząć na nowo, to jest zupełnie nowa szkoła. Jesteś przesadzony na nowy grunt. W nowej szkole każdy jest jakby narodzony na nowo. Najważniejsze, żebyś się poczuł nowo narodzony, Ogromski, bez żadnych starych obciążeń.

— To jest myśl, proszę pana! — przytaknąłem żywo. — Niczego więcej nie pragnę, jak narodzić się na nowo. Tylko... czy to jest możliwe, opinia pójdzie za mną — jęknąłem dramatycznie i pociągnąłem nosem, żeby wzruszyć Rogera.

Roger Fizyczny poprawił rurę na ramieniu i chrząknął:

— Nie pójdzie.

— Pan nic nie powie?

— Nie. Zresztą będziesz miał nowego wychowawcę.

— Kogo?

— Pana magistra Szykonia. Będzie zarazem was uczył polskiego...

— Więc nie pan dyrektor Biegunowicz?

— Nie. Pan magister Szykoń. Ściągnięto go specjalnie z Urzędowa. Jest pełen zapału i energii. Pamiętaj, Ogromski, to twoja wielka szansa. Zapamiętaj!

— Zapamiętam, proszę pana!

Roger Fizyczny odszedł, a ja stałem przez chwilę oszołomiony. Szykoń z Urzędowa! Coś takiego! A potem przypomniałem sobie, że ten nowy okularnik z B, co ograł mnie w szachy, ten grubas, którego nazywają Zezowaty Dodo, podobno też jest z Urzędowa. Pobiegłem więc do Doda zasięgnąć bliższych informacji.

Dodo pokiwał głową.

— Jasne, że znam faceta. Będzie was uczyć Koń.

— Koń?!

— Dokładnie magister Szykoń, ale wszyscy nazywają go Koniem.

— Znasz go dobrze?

— Jasne. Uczył nas w Urzędowie.

— Co to za typ?

— Niesamowity.

— Okropny? Drętwy? Nerwowy? Złośliwy? — dopytywałem.

— On? Coś ty?! — żachnął się Dodo.

— No więc, jaki jest? — zdenerwowałem się.

— Koń? O, bracie, uważaj na Konia! On magluje...

— Magluje? W jakim sensie?

— Przewraca na drugą stronę, nicuje, on jest niebezpieczny. To znaczy, niebezpiecznie logiczny, zabójczo prosty i zdradziecko rzeczowy, a raczej chciałem powiedzieć na odwrót, to znaczy zdradziecko prosty i zabójczo rzeczowy, rozumiesz?

Skinąłem głową, ale szczerze mówiąc, miałem mętlik w głowie.

— Muszę mieć jeszcze dokładny opis postaci, cechy charakteru, skłonności, ewentualnie ułomności... — powiedziałem.

— Po co ci to?

— Koń jest moją szansą — odparłem — dlatego chcę dokładnie poznać Konia.

Dodo stropił się.

— Nie wiem, co ci powiedzieć... to jest skomplikowane... Musiałbym się zastanowić.

— Zastanowisz się później — powiedziałem — a teraz pokaż mi, jak on wygląda...

— Nie widzę go tutaj... Musiałbym go poszukać...

— Jak go znajdziesz, to mnie zawołaj, będę w poczekalni u lekarza szkolnego...

— Jesteś chory? — Dodo spojrzał na mnie zaskoczony, ale ja oddaliłem się szybko i zniknąłem w drzwiach gabinetu.

W poczekalni siedziało dwu pacjentów: blady jak nać piwniczna, ciemnowłosy, szczupły i nieco niższy ode mnie chłopczyna, zupełnie mi nie znany, oraz znany mi z widzenia niejaki Hipek z czwartej, jeden z licznych Tubkowskich zaludniających naszą szkołę. Biedak był gnębiony czkawką, dlatego wolałem zająć miejsce przy tym obcym chłopcu.

Z gabinetu wyszła Biała Niemiłosierna.

— Co ci jest? — zapytała.

— Mam mdłości i dreszcze — odpowiedziałem — prócz tego mam gniecenie, pieczenie i wiercenie... i jeszcze mi się troi w oczach...

— Naprawdę ci się troi? — zapytała Biała Niemiłosierna.

— No, nie wiem, może nawet mi się czworzy albo pięciorzy. Faktem jest, że widzę pięciu bliźniaków, jeden za drugim na krzesłach i wszyscy mają czkawkę.

— Zmierzysz sobie gorączkę — powiedziała Biała Niemiłosierna. Wsadziła mi pod pachę termometr i wróciła do gabinetu.

Natychmiast rozpocząłem intensywne mierzenie, mając na uwadze prawo fizyczne, które głosi, że przy tarciu wytwarza się ciepło.

Siedzący obok mnie koleś przyglądał się tym zabiegom z ciekawością i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, jak mi się zdawało. Postanowiłem więc zagaić, żeby skrócić nudę oczekiwań...

— Ty — odezwałem się — nie znam cię. Jesteś chyba nowy.

— Pierwszy dzień w waszej szkole — powiedział.

— I od razu gorączka? — mrugnąłem okiem.

— Gorzej — powiedział — uczulenie. Jestem na różne rzeczy uczulony. Dostałem właśnie zastrzyk próbny i czekam na wynik próby...

— Znam to — mruknąłem — mój ojciec też jest uczulony. To się nazywa alergia. Jak się nazywasz?

— Jacek — odparł. — A ty?

— Ja mam imię i nazwisko maksymalne — powiedziałem. — Nazywam się Maksymilian Ogromski, ale tu wszyscy mówią na mnie Cymek.

Jacek uśmiechnął się, a potem jakby zastygł w tym uśmiechu i rozbawiony przyglądał mi się nachalnie, aż mnie zaczęło to denerwować.

— Co tak bez przerwy szczerzysz zęby? — warknąłem. — Wesoło ci? Jeszcze nie dostałeś po kulach, ale poczekaj, dostaniesz i ty za swoje. — Wyjaśniłem mu dokładnie, jakie niebezpieczeństwa czyhają na niego ze strony Rogera Fizycznego, sióstr Burman od chemii i biologii, tudzież Iwana Groźnego od historii. — Lecz najbardziej uważaj na Konia! — zakończyłem.

— Na Konia? Jakiego Konia?! — zaniepokoił się.

Postanowiłem napędzić fąflowi trochę strachu.

— To nowy magister od polskiego. Niebezpieczny. On magluje, a prócz tego nicuje. Jest przy tym zdradziecko logiczny.

— Jak to — zdradziecko? — wykrztusił Jacek. — Dlaczego?

— Dlatego, że jest zabójczo rzeczowy — uciąłem bez namysłu. — To chyba zupełnie proste.

— Taaak... zu-zupełnie.

— Widzę, że jesteś trochę zrażony do Konia, ale nie przejmuj się, damy sobie radę z Koniem.

— Jak?

— Za bardzo jesteś ciekawy — uśmiechnąłem się z wyższością. — Ja sobie zawsze daję radę — rzekłem wyciągając termometr. — Zobacz, czterdzieści stopni gorączki. Z taką gorączką od razu dostanę zwolnienie co najmniej na trzy dni.

— Nie lubisz szkoły?

— To nie o to chodzi...

— A o co?

Chciałem powiedzieć, że chodzi o film i o Gigę, ale ugryzłem się w język i powiedziałem tylko:

— Chcę nakręcić film. To moja pasja. Akurat jutro będę miał kamerę, bo będę mógł pożyczyć od Cześka, bo to jest kamera brata Cześka i ten brat wyjedzie zdawać egzaminy...

— Rozumiem — chrząknął Jacek. — Czy... czy wszystkie role masz obsadzone, może i ja...

— Ty? — skrzywiłem się i spojrzałem na niego pogardliwie. — Owszem, potrzebuję kogoś do roli sportowca, ale to musi być siłacz i biegacz...

— Ja jestem silny. — Jacek naprężył muskuły.

— Zaraz zobaczymy. — Podałem mu siłomierz zawieszony na łańcuszku przy wadze lekarskiej. — Naciśnij.

Ścisnął, a ja spojrzałem zdumiony. Strzałka skoczyła aż na koniec skali.

— Dobry jesteś — powiedziałem. — Ile masz na czterysta metrów?

— Czasami schodzę poniżej pięćdziesięciu sekund.

Przyglądałem mu się uważnie.

— Nie wyglądasz na takiego zucha. Ty chyba jesteś przerośnięty i starszy ode mnie.

— Trochę — powiedział. — Więc jak, angażujesz mnie?

— Moglibyśmy założyć zespół filmowy... ale pamiętaj, ja będę głównym reżyserem i kierownikiem artystycznym.

— A mnie co zostawisz?

— Ty mógłbyś grać, no i pisać scenariusze, o ile masz cierpliwość i umiesz klecić zdania...

— Spróbuję — powiedział Jacek.

— Podobasz mi się — oświadczyłem.

— Ty też mi się podobasz.

W tym momencie do poczekalni zajrzał zadyszany i jak mysz spocony Dodo.

— Cymek? Jesteś tu?! — rozglądał się po mrocznym pomieszczeniu. Potem zdjął okulary i zaczął je przecierać nerwowo.

— O co chodzi? — zapytałem flegmatycznie.

— Uważaj — zasapał Dodo. — Koń się źle poczuł i miał tutaj przyjść... Lepiej pryskaj od razu. — Włożył na nos okulary, spojrzał. — O rany! — wrzasnął nagle, złapał się za usta i wybiegł przerażony.

Ja też poczułem się dziwnie słabo, chrząknąłem niepewnie:

— Wyjdę na chwilę — bąknąłem.

— Odchodzisz? — Jacek spojrzał na mnie z wyrzutem. — Już ci się nie podobam?

— Podobasz mi się — warknąłem.

— Miałeś mi zrobić gorączkę i pokazać, jak się ujeżdża Konia...

— Potem — wykrztusiłem cofając się do drzwi.

— No to zostaw przynajmniej termometr — powiedział Jacek.

— Termometr? A prawda! — Dopiero teraz przypomniałem sobie o termometrze. Wsunąłem rękę pod pachę, ale termometru tam już nie było, poczułem natomiast, że gładki przedmiot łaskocząc mnie lekko przesunął mi się po żebrach. Nim zdołałem go złapać, wyleciał spod koszulki, stuknął o podłogę i roztrzaskał się na drobne kawałki.

Akurat w tym momencie w drzwiach gabinetu stanęła Biała Niemiłosierna.

— Ogromski, do pani doktor! Gdzie twój termometr?

Przerażony dałem nura za drzwi.

— Ogromski, co ty wyrabiasz? — Biała Niemiłosierna wytrzeszczyła osłupiałe oczy.

— Niech siostra się nie przejmuje — usłyszałem jeszcze głos Jacka. — Zdaje się, że kolega Ogromski jest już wyleczony.

To była oczywiście lekka przesada. Dopiero teraz poczułem prawdziwą gorączkę i dreszcze, zakrztuszenie, zadławienie oraz ogólne zatkanie. Półprzytomny dopadłem w kącie korytarza Zezowatego Doda.

— Ty łotrze — zasapałem — powiedz, że się pomyliłeś. To nie był Koń!

— To był Koń — jęknął Dodo.

— Taki mały?

— On ma metr sześćdziesiąt dwa.

— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że on jest nieletni! Najważniejszej rzeczy mi nie powiedziałeś, że to jest nieletni Koń! Niedojrzały!

— On jest pełnoletni i dojrzały — powiedział Dodo. — On ma aż dwadzieścia cztery lata, tylko tak młodo wygląda... on prowadzi sportowy tryb życia, może dlatego... gdybyś i ty...

— Co ty mi tu... takie rzeczy... — sapałem z wściekłością. — Przez ciebie jestem skończony... skompromitowany, ośmieszony... Boże, co za wygłup, co za nieszczęście, co za pech! A tak się układało wszystko dobrze... Byłem jak nowo narodzony, zaczynałem na nowo! Koń był moją szansą i od razu podpadłem! Co teraz myśli o mnie Koń?

— Nie wyszło ci z Koniem, to fakt — pociągnął nosem Dodo — ale to dopiero trzeci dzień szkoły. Masz jeszcze dwieście dziewięćdziesiąt z górą dni...

— Jakich dni!? — jęknąłem. — I co teraz zrobi ze mną Koń?!

— To właśnie będzie ciekawe. — Dodo przecierał okulary.


2. Agenda, czyli moje ważne sprawy

Okropne dni. Żyję w ustawicznym napięciu jak skazaniec w oczekiwaniu na wyrok i kryję się przed panem Szykoniem. Wiem, że lada chwila mogę zostać wezwany na zasadniczą rozmowę do gabinetu dyra. Szykoń na pewno pochwalił się dyrowi Biegunowiczowi albo jego zastępcy, panu Rogerowi, jak zręcznie udało mu się mnie podejść w poczekalni gabinetu lekarskiego, jak skłonił mnie do niebezpiecznych wynurzeń i wywnętrzeń. To fakt, że wyciągnął ze mnie różne tajemnice szkolne i opinie, które w żaden sposób nie powinny były dostać się do wiadomości grona nauczycielskiego w tej formie. Co ja mówię! W ogóle nie powinny się dostać — w żadnej formie! Sytuacja jest beznadziejna. Koń nie przebaczy mi nigdy, że śmiałem go wziąć za ucznia i potraktować z góry. Właściwie ogólny ton naszej rozmowy był przyjazny, ale nie do przyjęcia dla przeciętnego pedagoga. Wprawdzie mogłem wpaść jeszcze gorzej i nabijać się złośliwie z mizernego wyglądu Szykonia, nie zrobiłem tego na szczęście, ale i tak powiedziałem co najmniej cztery razy za dużo. Tak, nie ma się co łudzić, podpadłem Koniowi i jestem spalony w tej budzie.

A do tego te fatalne stosunki personalne w samej klasie! Nie mogłem wdepnąć gorzej. Kiedy byłem Paskarzem i chodziłem do szkoły nr l, czyli do szkoły Jana Chryzostoma Paska, my, Paskarze, darliśmy ciągle koty z Cykanderami, to znaczy z uczniami szkoły nr 2, czyli szkoły Cypriana Kamila Norwida. A teraz okazało się nagle, że prawie cała moja klasa w nowej budzie — to właśnie Cykanderzy. Dziewcząt się nie boję, nawet lubię niektóre Cykanderki, ale rzecz w tym, że w mojej klasie znalazł się największy, najgorszy, najbardziej zawzięty Cykander, z którym nieraz miałem poważnie na pieńku, niejaki Klemens Mężyk czyli Męsio.

Od samego początku czuję w klasie ten opar niechęci, jaki mnie otacza. Na razie jest to opar nieuchwytny. Cykanderzy nie stawiają się, nie zaczepiają mnie, nie zauważają, jakbym był dla nich powietrzem, ale ja wiem, że to cisza przed burzą. Opar nienawiści musi się w końcu skroplić. I rozpęta się burza. Już teraz widzę, jak się zmawiają, jak szepczą po kątach, jak milkną nagle, gdy się zbliżam. Nie ulega wątpliwości: knują. A ten najmniejszy, niejaki Elek Gibas, syczy na mój widok. Muszę przyznać, że to syczenie Gibasa bardzo mnie denerwuje.

Najgorsze, że jestem praktycznie sam jak mysz w kosmosie. Nie ma tu nikogo z mojej zeszłorocznej paczki. Z poprzedniej budy chodzą tu ze mną tylko trzy dziewczyny i dwu chłopców, ale z tymi dziewczynami miałem w zeszłym roku zadry, a ci chłopcy... Z nich pociechy nie będzie. Jeden to Tomek Bulwa, biedny, wiecznie zastraszony kujon, którego wielki łeb pracuje na zwolnionych obrotach. Poczciwy nawet chłopczyna, ale w niczym nie może pomóc. Tak, Bulwa się praktycznie nie liczy. Drugi koleś to Eugeniusz Tubkowski. W jakim stopniu on jest eu — nie sprawdziłem, ale że jest geniusz, to na pewno. Tubka jest przeciwieństwem Bulwy. Nie przejmuje się szkołą, wszystkie wiadomości ma w małym palcu u nogi. Gdyby chciał, mógłby chyba zdawać do drugiej klasy liceum. Na przerwach jest niewidoczny. W dni pogodne i ciepłe spaceruje z godnością po ogrodzie szkolnym, samotnie zazwyczaj, czasem tylko w towarzystwie podobnych mu geniuszy z ósmej klasy. W dni deszczowe i chłodne zaszywa się w bibliotece albo też gromi w świetlicy najwytrawniejszych szachistów w partiach symultanicznych, a może takich partii grać naraz dziesięć i przeważnie wszystkie dziesięć wygrywa, czasem tylko remisuje. Co do mnie, utrzymuję z Tubkowskim stosunki poprawne, ale raczej chłodne. Nie mamy żadnych wspólnych zainteresowań ani interesów. Tubkowski jest to samowystarczalny geniusz szkolny. Nawet sojusz obronny ze mną go nie interesuje. W razie potrzeby korzysta z ochrony swego starszego brata, zwanego Ciężkim Tubką. Ten mocno zbudowany brzydal o małych oczkach i kwadratowej twarzy mimo pozorów niezaradności i ociężałości ma opinię niebezpiecznego faceta. Widziałem go parę razy w akcji. Rzeczywiście jest skuteczny, wysportowany i szybki, przy lada okazji lubi popisywać się swoją siłą, rozsadza go bowiem energia. Schwytanych delikwentów poddaje mękom fizycznym i torturom. Wszyscy omijają go z daleka.

Oto jak wygląda w skrócie moja sytuacja — z jakiegokolwiek spojrzeć na nią punktu, wygląda okropnie. Nic tu po mnie w tej klasie, trzeba wiać stąd póki czas. „Szczęściem zostały skrzydła do odlotu, lećmy i nigdy więcej nie zniżajmy lotu”. Tak powiada Adam Mickiewicz i muszę się zastosować do tej rady.

Trzeba przyznać, że ostatni mój lot był fatalnie zaniżony. Zupełnie niegodny Maksymiliana Ogromskiego, zwanego Klawym Cymkiem. „Nie dotrzymujesz kroku, synu — powiedział mój dobry ojciec — dałem ci ogromne nazwisko i wielkie, rzekłbym, maksymalne imię, a ty jakoś nie nadążasz, nie dotrzymujesz kroku, synu”. Nie da się temu zaprzeczyć. Byłem karłem. Pod wspaniałym imieniem i nazwiskiem kryła się nędza duchowa. I tak już od roku... od roku z grubym okładem. Cud, że w ogóle przeszedłem do siódmej klasy. Chyba tylko dlatego, że wszyscy zajęci byli reorganizacją, siostry Burman chorowały na grypę azjatycką, a pan Roger gotował się do objęcia nowego stanowiska w nowo zbudowanej szkole, biegał po mieście trzykroć bardziej zaaferowany niż zwykle i trzykroć rzadziej pojawiał się na lekcjach...

Tak jest, fatalnie nisko latałem, a parę dni temu na dodatek miałem przykry falstart. Grunt to dobrze wystartować do następnego etapu, a ja wystartowałem nierozważnie, można by rzec nieroztropnie czy raczej — delikatnie mówiąc — nieco niefortunnie, by nie rzec niemoralnie: wprost od próby oszustwa. Po prostu nie zastanawiałem się wiele.

Zabrałem się do rzeczy jak narwany Fredzio — łapu-capu, po bałaganiarsku. Bo w ogóle jestem bałaganiarz nie z tej ziemi i żyję bez planu, a tu trzeba z ołówkiem w ręku jak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin