Kirst Hans Hellmut - Powojenni zwyciezcy.pdf
(
1261 KB
)
Pobierz
Kirst Hans Hellmut - Powojenni
HANS HELLMUT KIRST
POWOJENNI
ZWYCIĘZCY
Oto niezwykłe i przerażające zarazem dzieje człowieka nazwiskiem Zygfryd
Sonnenberg, jego przyjaciela i jego nieudanej rodziny. Bytfon tylko fryzjerem.
Zarówno on sam, jak i wszyscy jego bliscy stali się w jakiś sposób ofiarami
epoki, w której żyli.
Wydawało się wówczas wszystkim, że nastał czas przełpmu, w którym wiele zaieży od Yadzi, a
jednocześnie świta nadzieja «a kpszą pizysziość. Byio to jednak tylko złudne mniemanie, gdyż
panujące stosunki wielu zniszczyły, a w ogóle sprzyjały powstawaniu konfliktów i budziły gniew.
Zygfryd Sonnenberg i jego przyjaciel zrozumieli ducha tych czasów. Nie chcąc ulec bez oporu,
postanowili bronić się. Byli zdecydowani walczyć na śmierć i życie. Zygfryd nie zawahał się nawet
przed zabójstwem.
Spróbuję opowiedzieć o tym wszystkim w tej powieści, a być może uda mi się wyjaśnić istotę
niektórych poczynań.
Księga I
Rok 1950 — DZIEŃ BEZ ZEMSTY
1. Świat, który trudno zrozumieć
Pociąg, zapewne mocno przeładowany, sapiąc i dysząc wjechał na dworzec. Zatrzymał się,
cały dygocąc. Nazwę stacji obwieszczała zaledwie jedna, krzywo zawieszona, ale niedawno
odmalowana tablica: Rosenburg. Rozległo się donośne wołanie: „Trzy minuty postoju!
Wysiadający pasażerowie udadzą się do przejścia w celu sprawdzenia biletów! Toalety na
dworcu są nieczynne!"
W zatłoczonych wagonach mrowili się ludzie. Kilku, przepychając się gwałtownie,
wydostało się przez okna. Inni spadali przez otwarte drzwi i ze stopni wagonów jak opite
krwią pijawki.
Wśród pasażerów, którzy wysiedli z pociągu tego dnia w maju 1950 roku, znajdowali się
dwaj mężczyźni w znoszonych i spranych mundurach dawnego Wehrmachtu. Tak samo jak
setki tysięcy podobnych im w ostatnich latach, powracali do tych resztek Niemiec, jakie
pozostały po drugiej wojnie światowej. Obaj mieli chlebaki, zwinięte koce i nic poza tym.
Niczego zresztą wówczas nie potrzebowali.
Twarze ich były wymięte, wychudłe i szare jak ich mundury. Jednakże w oczach
pobłyskiwała dziecięca ciekawość i ostrożnie zaczajona nadzieja. Nie poszli za kłębiącą się
gromadą zdążającą do przejścia, lecz, nie porozumiewając się ani słowem, ruszyli
niespiesznie w stronę stojącego na peronie napełnionego wodą koryta.
Kiedy tam doszli, uwolnili się od swego nędznego bagażu, opuszczając go po prostu na
ziemię, i powoli zdjęli kurtki. Widząc to, przybiegł natychmiast zawiadowca stacji, spasiony
człowieczek, nawykły do komenderowania tonem z dziedzińca koszarowego.
— Zanieczyszczanie wody jest zabronione! U nas wszystko zaczyna
powoli wracać do normy. Musicie uprzejmie zastosować się do tego! — krzyknął.
— Do kogo on mówi? — Niższy z repatriantów rozejrzał się wo
kół. — Jest tu jeszcze ktoś oprócz nas?
Zawiadowca stacji dopiero teraz przyjrzał się przybyszom trochę dokładniej. Miał przed
sobą dwóch mężczyzn o podobnym mniej więcej wyglądzie; zresztą to samo można było
powiedzieć o wszystkich repatriantach. Co prawda jeden z nich był trochę wyższy, wyglądał
też na lepiej odżywionego, a poza tym zachowywał się dość powściągliwie, natomiast ów
drugi, mniejszy, robił wrażenie bezczelnego typa. W każdym razie zawiadowca zorientował
się, że jeśli zechce postawić na swoim, będzie miał przeciwko sobie ich obu. Byli bowiem
jak bracia.
No dobrze — powiedział niby to już udobruchany — na pewno jesteście repatriantami,
co?
Wcale nie! Myśmy się tylko przebrali za repatriantów — odezwał się żywo mniejszy.
— Tak naprawdę przysyła nas Wysoka Komisja Sojusznicza w celu zbadania jakości wody
na niemieckich dworcach kolejowych.
Nie straciliśmy jeszcze poczucia humoru, co? — zaczął się ostrożnie wycofywać
zawiadowca. — Brawo! To mi się podoba.
Oni tymczasem pozdejmowali koszule i nachylili nad korytem, prawie zanurzając się w
nim. Nie zważając na to, że woda jest letnia i stęchła, a przy tym niespecjalnie czysta,
ochlapali się nią prychając, zadowoleni z długo oczekiwanego odświeżenia.
Kiedy wycierali się do sucha koszulami, drobniejszy z nich — był to Tomasz Brandin —
przyglądał się koledze z pewnym zaciekawieniem i troską.
— Jak się zatem czujesz, Zygfrydzie, mój szanowny przyjacielu? Nie
ogarnia cię na nowo uczucie miłości do stron rodzinnych?
Zygfryd Sonnenberg nie odpowiedział. Jak urzeczony patrzył na teren stacji i na to, co
było widać poza nią. Budynek dworcowy leżał w ruinie, ale była to ruina trochę
uporządkowana — gruz starannie ułożono w stosy, oczyszczono dróżki, urządzono prowi-
zoryczne wejście i wyjście, całość ogrodzono płotem i zbudowano z desek barak z napisem:
„Sprzedaż biletów — Nadawanie bagażu — Biuro dworcowe".
Wydawało się jednak, że dalej prócz ruin nie ma już nic, tylko stosy
8
kamieni, wzgórki gruzu, resztki murów z martwymi oczodołami w miejscach, gdzie dawniej
były okna.
Mój Boże — odezwał się przerażony Zygfryd Sonnenberg. — Jak to się mogło stać?!
Nie pytasz chyba mnie. — Tomasz Brandin spojrzał na niego lekko zdziwiony. — Z
tym powinieneś się zwrócić do kogo innego. Może do tych, którzy bezpośrednio lub
pośrednio uczestniczyli w tym kataklizmie. Niektórzy z nich z pewnością jeszcze żyją, nawet
tu, w twoim Rosenburgu. Poza tym przecież wiedziałeś wcześniej, że twoje miasto było
bombardowane jeszcze w samym końcu wojny. Mówiono o tym w ostatnim komunikacie,
jaki udało ci się usłyszeć prawie pięć lat temu.
No tak — przyznał zdławionym głosem Zygfryd Sonnenberg — ale ja nie tak to sobie
wyobrażałem. Nie aż tak! Miasto wygląda jak starte z powierzchni ziemi!
A jednak nie całkiem — mitygował go Tomasz Brandin — kilka domów jeszcze stoi.
Widać kwitnące drzewa i krzewy, także ludzie w pociągu byli dość weseli. Okolica jest
rzeczywiście taka wspaniała, jak mi zawsze opowiadałeś. Właśnie teraz prezentuje się w całej
krasie! — Wskazał budowlę, wznoszącą się w pewnej odległości na łagodnym wzgórku.
Twór ten, złożony z dziwacznie stłoczonych tarasów i wieżyczek, coś w rodzaju niedużego
zamku, z daleka robił wrażenie zachowanego całkiem dobrze. Był to właściwy Rosenburg, od
którego wzięło nazwę miasto. — Dawniej, patrząc z dworca, na pewno nie można było
dojrzeć tego cacka w pełnej okazałości.
Nie było to wcale potrzebne — odparł gniewnie Zygfryd Sonnenberg. — To właśnie
tam wzięło początek wiele nieszczęść, które spadły na nasze miasto! Nawet w ostatnich
czasach. Być może znów zanosi się na coś podobnego.
Czyżby to była siedziba Wernersów? — zapytał Tomasz Brandin z nagłym
ożywieniem. — Mam na myśli tę wpływową rodzinę, o której mi tyle opowiadałeś.
O którą zawsze tak bardzo wypytywałeś! — poprawił go Zygfryd Sonnenberg. — A ja
czasem zadawałem sobie pytanie, skąd się bierze ta ciekawość? Przecież wcale nie znasz tych
ludzi.
Nie.
No, to już wkrótce poznasz ich bliżej. Tu po prostu nie sposób
9
uniknąć styczności z nimi, z wszelką pewnością tak samo jest także dzisiaj. Brali oni
wprawdzie udział we wszystkich wojnach, ale sami dotychczas jeszcze żadnej nie przegrali.
Tomasz Brandin usiłował podtrzymać towarzysza na duchu:
Nie musisz patrzeć na wszystko aż tak pesymistycznie!
Czy mogę inaczej patrzeć na tak kompletne zniszczenie?
Wobec tego pociesz się, że akurat ten śliczny, przedziwny zameczek jak z bajki
pozostał nienaruszony — poradził mu Tomasz Brandin.
Właśnie ten zameczek zasługiwał na zbombardowanie — powiedział twardo Zygfryd.
Taka reakcja u człowieka zazwyczaj bardzo zrównoważonego godna była uwagi. — To, co
nazywamy losem, zawsze dotyka nie tych, których naprawdę powinno dosięgnąć.
Słusznie! — potwierdził Tomasz Brandin. — Zawsze krzywdzi tylko biedaków i
poczciwców! Oni są bezradni i stworzeni jakby tylko po to, by ich gnębić i wyzyskiwać. Nie
znają języka, w którym mogliby się poskarżyć lub wyrazić protest. Stale są zdani na czyjąś
łaskę i niełaskę.
Czy koniecznie tak musi być, Tomaszu? I czy my także mamy być tacy?
Nie musimy i wcale nie mamy zamiaru! Skąd twój pesymizm?
Stąd, że teraz pora pomyśleć o wszystkich, którzy żyli razem ze mną tu, w tym mieście,
w moim świecie. Zadaję sobie pytanie, co się z nimi działo, kiedy nasz Rosenburg zamieniał
się w gruzowisko?
Zdaje mi się, Zygfrydzie, że co do tego mogę cię uspokoić. Podczas jazdy pociągiem
wyczytałem w gazecie, że statystyka dowodzi pewnej prawidłowości: zmasowane ataki
bombowe były w stanie równać z ziemią co mniejsze miasta jak ten twój Rosenburg, ale nie
potrafiły jednocześnie uśmiercić całej ludności. Tylko co dziesiąty gryzie ziemię lub raczej
odłamki betonu.
Nigdy nie potrafiłeś mnie skutecznie uspokoić — stwierdził Zygfryd Sonnenberg. —
Dla mnie ważna jest jedynie odpowiedź na pytanie, kto z mojej rodziny pozostał przy życiu.
Spróbujmy się o tym przekonać, drogi przyjacielu. Obawiam się, że nie można
wykluczyć pewnych niespodzianek, które po części mogą się okazać nawet przyjemne.
10
Znów ubrani w stylu odpowiednim dla repatriantów powracających z niewoli opuścili
dworzec kolejowy w miasteczku Rosenburg, którego oficjalna nazwa brzmiała „Rosenburg-
Nowe Osiedle". Szli wśród ruin uprzątniętymi do czysta ulicami. Na zwałach gruzu rosły
dzikie krzewy obsypane wiosennym kwieciem — złociście żółtym, ciem-nofioletowym,
białym.
Wydawało się, że Tomasz Brandin postanowił nie dostrzegać nic oprócz piękna kwiatów.
Natomiast jego przyjaciel Sonnenberg wyglądał na przytłoczonego potężnymi rozmiarami
zniszczeń.
To był kiedyś nasz kościół! — powiedział, wskazując na piętrzące się wysoko
kamienne usypisko. — Tu mnie ochrzczono i tu później brałem ślub.
Jedno i drugie zapewne przeżywałeś z prawdziwą rozkoszą?
W ciągu ubiegłych pięciu lat niejednokrotnie okazywało się, że lepiej nie słyszeć tego
rodzaju słownych zaczepek. Tomasz Brandin bowiem z upodobaniem odgrywał rolę
upartego prowokatora, z premedytacją prawiąc przykrości.
Zygfryd Sonnenberg nie dał się odwieść od rozważań na temat ruin.
Tuż obok kościoła znajdowała się moja ulubiona restauracja. — Wskazał inny
wzgórek cegły. — Wytworna, po mieszczańsku solidna kuchnia! Serwowane tu kiełbaski,
duszone z kapustą i smażone na wędzonce, były na poziomie światowym, lepsze niż w
Norymberdze!
Może to i strata — zaśmiał się z niejakim trudem Tomasz Brandin. — W obozie
jedliśmy pieczone szczury. I nie powiedziałbym, że robiliśmy to bez przyjemności.
Zygfryd Sonnenberg wydawał się w tej chwili głęboko pogrążony we wspomnieniach.
Znów wskazał jakąś stertę ceglanego gruzu.
Tam mieścił się przytułek dla około pięćdziesięciorga nieślubnych dzieci i sierot.
Wspierałem ten zakład nie tylko finansowo, ale też moralnie.
Bardzo to piękne — stwierdził wyrozumiale Tomasz Brandin. — Oczywiście zależało
ci na tym, by w swoim Rosenburgu mieć opinię szczodrego obywatela. Czyżbyś miał ochotę
nadal odgrywać podobną rolę?
Zygfryd Sonnenberg odparł:
— Wojna przecież zmieniła tak wiele, a może nawet wszystko. Po
prostu przekształciła.
Nie jestem tego aż tak bardzo pewny.
W każdym razie nie" zamierzam godzić się na to, by mnie znów wykorzystywano i
posługiwano się mną jak wygodnym narzędziem. Zwłaszcza po wszystkim, co działo się
przez ten czas i co my obaj musieliśmy przeżyć.
Twoje słowa brzmią bardzo obiecująco!
Zygfryd Sonnenberg wskazał jeszcze jeden rozciągający się przed nimi obszar zasłany
różowawoczerwonym gruzem.
To był hotel. Pod pewnym względem można się było w nim czuć dość swobodnie.
I właśnie dlatego bywałeś jego gościem! Dopiero teraz cię poznaję.
Ale wciąż jeszcze nie dość dokładnie, Tomaszu. Dlaczego tak jest, zrozumiesz już
niedługo. O ile moja rodzina zachowała się przy życiu. Jeśli ocalał z niej ktokolwiek, także
potrafi cię wprawić w zdumienie. Oczywiście chciałbym, ażeby wszyscy jeszcze żyli!
Dlaczego nie miałoby się okazać, że tak właśnie jest? Przecież ty także przetrwałeś
wszystko. Gdzie właściwie mieszkałeś?
Zaraz za rogiem, przy ulicy Górskiej pod numerem piątym. Chodźmy, to ci pokażę.
Zygfryd szybko ruszył przed siebie. Obaj z Tomaszem skręcili w boczną ulicę, wciąż
przyspieszając kroku. Zygfryd szedł z wyrazem napięcia na twarzy, przeszukując oczyma
otoczenie. Widocznie i tu nie miał nadziei ujrzeć nic oprócz resztek zrujnowanych
budynków. Gdzieniegdzie stały ściany, tu i ówdzie zachowały się jeszcze ramy okienne,
choć pozbawione szkła. O kilka kroków od nich stała otwarta na oścież brama, a na niej
widniała tabliczka z nazwiskiem, które nie dało się odczytać. Jednak Sonnenberg je znał.
— To był kiedyś mój dom!
Wydawało mu się, że stoi nad grobem, choć ów grób nie był jeszcze nieodwołalnie
zamknięty.
Jego przyjaciel wygłosił niemal fachową opinię:
Całkiem solidny budyneczek, z pewnością porządnie podpiwniczony. Jestem pewien,
że tam na dole można było przeżyć.
Masz rację, Tomaszu — powiedział Zygfryd z dumą i odrobiną nadziei — zawsze
dbałem o to, by wszystko było solidne. Starałem się
także odpowiednio budować. Ale rozejrzyj się tylko! Jak okiem sięgnąć, żywego ducha.
Wygląda na to, że wszyscy wymarli!
12
— To tylko tak się wydaje — podtrzymywał go na duchu przyjaciel,
uważnie przyglądając się otoczeniu. — Spójrz naprzeciwko, zdaje się,
że tam ktoś jeszcze żyje.
Najpierw dostrzegli jedynie szybko poruszający się cień. Potem spośród resztek murów
wyszła na światło dzienne jakaś istota ludzka, okutana w szmaty i pokryta pyłem. Surowa,
energiczna twarz starej kobiety była okolona gęstwą brudnych, białosiwych włosów.
Akuratnie ona! — wyrzucił z siebie Zygfryd Sonnenberg.
Z wyglądu niezwykle miła starsza pani! — ocenił ją Tomasz Brandin w przystępie
dobrego humoru.
Tę panią Gartner — szepnął Zygfryd nie bez nutki mimowolnego uznania — zawsze
nazywano piekielną babunią! Czegoś podobnego widocznie nie sposób wytępić.
Ciemnoszara istota, jakby żywcem przeniesiona z innej epoki, wy-miętoszona i zakurzona,
podeszła do przybyszów. Umierając wprost z ciekawości, zlustrowała ich spojrzeniem; sapała
przy tym mocno, a potem z nagła wyszczerzyła do nich zęby.
Czy nie mylą mnie przypadkiem moje stare oczy? Czy to rzeczywiście jesteś ty,
Zygfrydzie, mój miły, kochany chłopcze?
Tak, to ja.
A więc przeżyłeś — stwierdziła żywo starucha, powszechnie nazywana matką Gartner.
— Chwast nie ginie tak łatwo.
Co można stwierdzić na pani przykładzie — oświadczył przyjaźnie Tomasz Brandin.
A któż to taki? — prychnęła stara kobieta. — Kogo przyprowadziłeś ze sobą,
Zygfrydku? Czy to przypadkiem ktoś z naszych?
On przyjechał ze mną — stwierdził Sonnenberg i wreszcie zapytał: — Co dzieje się z
moją rodziną?
Kogo masz na myśli?
Ma się rozumieć, moich najbliższych! Żonę, córkę, matkę, siostrę!
Czy to naprawdę twoi najbliżsi, mój drogi chłopcze? Jesteś pewien, że są ci oddani? A
może to tylko ty jesteś im oddany?
Czy chce pani przez to powiedzieć, że stosunki wewnątrz rodziny są chwilowo
niejasne? — zainteresował się Tomasz Brandin.
Ależ to diabelnie bystry chłopak! — stwierdziła z podziwem starucha. — Gdzieś się na
niego natknął?
Zygfryd Sonnenberg odrzekł niecierpliwie:
13
— W tej chwili jest to zupełnie bez znaczenia, matko Gartner. Na
razie interesuje mnie tylko jedno: czy moja rodzina przeżyła?
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę ni to z ciekawością, ni to ze współczuciem. Potem
odezwała się:
A dlaczego by miała nie przeżyć?
To znaczy, że żyją! Wszyscy?
I co z tego, że żyją? Bardzo mnie dziwi, że taki z ciebie delikatny i wrażliwy fryzjer!
Jesteś całkiem inny niż twój ojciec, maszynista kolejowy. To był dopiero kawał chłopa!
Gdzie oni mieszkają?
Starucha nareszcie dała się nakłonić do zaspokojenia jego ciekawości.
Przy Dworcowej.
Ale tam nie ma żadnych domów!
Z wyjątkiem jednego. Pod numerem trzynastym. Tam właśnie zagnieździli się niejako
w twoim imieniu.
Dworcowa trzynaście. To dom mistrza Adama. Pracowałem u niego jako czeladnik, a
on przygotowywał mnie do egzaminu mistrzowskiego. Wspaniały człowiek! — zwięźle
wyjaśnił Zygfryd Tomaszowi, po czym znów zwrócił się do pani Gartner: — To znaczy, że
Plik z chomika:
panzer1981
Inne pliki z tego folderu:
GROM jako instrument polityki zagranicznej i bezpieczeństwa RP.pdf
(380 KB)
Wojskowa Formacja Specjalna GROM.pdf
(25782 KB)
Grom.pdf
(25782 KB)
Kozak Magdalena - Operacja Faust.pdf
(173 KB)
Kozak Magdalena - Świt.pdf
(59 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 08.07.2024
Pliki dostępne do 21.01.2024
▨ GRAND THEFT AUTO IV [ PC ]
◩ Wikingowie - [480p]
A JEZUSOWI KAZALI SPAĆ
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin