Medeiros Teresa - Aksamit.pdf

(1647 KB) Pobierz
Teresa Medeiros
AKSAMIT
Tę książkę dedykuję amerykańskim autorom powieści romantycznych... wszystkim siostrom i braciom we
wspólnym boju, którzy sercem, atramentem i łzami pomagają mi trwać przy zdrowych zmysłach: Emily
Alward, Elizabeth Bevarly, Melissie Bregenzer, Normie Brown, Gwen Duzenberry, Elizabeth Lynn Gray,
Kristin Hannah, Karen Harper, Mary Hooper, Lori i Toniemu Karayiannim, Rebece Lee, Stephanie
Spearman, Shirley Turner oraz, Jean Marie Willet.
Andrei, która mi przypomniała, że są, sprawy, o które warto walczyć.
I — jak zawsze — Michaelowi.
Prolog
Północna Szkocja - Pogórze. Rok 1773
S ukinsyn wyglądał, jakby wyzionął ducha. Sebastian musnął ciało stopą, spodziewając się, że lada
chwila wysunie się stwardniała od odcisków łapa, szarpnie go za chude łydki i przewróci na ziemię.
Zesztywniał w oczekiwaniu na wybuch grubiańskiego rechotu, lecz zamiast tego ze sflaczałych ust
pociekła strużka piwa. Sebastian zebrał odwagę i szturchnął bardziej zdecydowanie, wbijając bosy paluch
w obnażony kałdun. Nic. Cisza, ani słychu pijackiego pochrapywania. Sukinsyn rzeczywiście wyzionął
ducha!
Sebastian przykucnął nad trupem. Jak to się stało, że odszedł tak spokojnie? Zawsze wyobrażał sobie, że
tej chwili towarzyszyć będzie gromowy ryk, furia bestii, która wzdraga się poddać, aż pulsujące żyły na
skroniach napęcznieją i trysną posoką. Tymczasem wszystko odbyło się inaczej: ojciec zgarbił się, osunął
z głuchym sieknięciem... i przeminął.
Grzbietem dłoni odgarnął lepki od brudu kosmyk, który opadł mu na czoło. Bezwiednie podniósł wzrok
na rzeźbione belki, podpierające wysokie sklepienie sali. Wstrzymał oddech i wsłuchał się w niezmąconą
ciszę. Jakby wszystkie dzwony świata równocześnie przestały bić i tylko powietrze drżało jeszcze echem
uderzeń. Dopiero teraz, niezagłuszane brzękiem tłuczonej zastawy i waleniem w stół rozjuszonej pięści,
zaczęły dobiegać go inne odgłosy: trzepotanie jaskółczych skrzydeł w poszyciu, szelest sosen za oknami,
poświst wiatru na wrzosowisku. Pochylił głowę, czując się w tej ciszy jak w katedrze. Był bliski łez, ale
wiedział, że nie ma czasu na szlochy. Zaraz nadejdzie MacKay. Odwieczny wróg ojca przybędzie do
zamku Dunkirk, by go sobie przywłaszczyć, o czym nieustannie ostrzegał zmarły rodzicie!. Sebastian
zacisnął usta. Niech sobie zabiera zamczysko, ale jego nigdy nie złapie!
Zacisnął palce na cholewach ojcowskich butów. Brendan Kerr po śmierci nie pachniał bynajmniej
gorzej niż za życia, lecz jeśli poleży jeszcze trochę w skwarze pełnego lata, sytuacja wnet ulegnie
zmianie. Chłopiec szarpnął raz i drugi. Miał ramiona chuderlawe, bo mięśnie nie nadążały za tempem, w
jakim rósł, ale nie brakowało mu zawziętości i właśnie dzięki niej udało mu się pociągnąć bezwładne
ciało po kamiennych flizach. Nieboszczyk podskakiwał na bażancich kościach, zaśmiecających posadzkę.
Dotarłszy do trawiastego podwórca, zatrzymał się. Dygotał z utrudzenia. Głód ściskał żołądek bolesnym
skurczem. Na gęstych, ciemnych rzęsach zawisły krople potu. Otarł je niedbale dłonią.
„Chłopcze, masz oczy dzieweczki... i równie mdłego ducha!”
Sebastian drgnął i zatoczył się do tyłu, długoletnim nawykiem uchylając się przed spodziewanym
ciosem. W popłochu potknął się o własne nogi i grzmotnął o ziemię, lecz nie wydał okrzyku bólu. Ale
ojciec nie podniósł się, by go ukarać. Brendan Kerr leżał skulony na trawie. Nad skronią zmarłego
krążyła zaaferowana mucha. Chłopak zacisnął zęby, tłumiąc chętkę, która naszła go znienacka: popchnąć
ciało rodzica, aż potoczy się po urwistym stoku i legnie na wrzosach kilkaset metrów niżej. Otrząsnął się.
Nie, mama nie życzyłaby sobie tego. Powinien urządzić ojcu przyzwoity chrześcijański pochówek.
1
Dobrze więc, pogrzebie go głęboko i narzuci kamienie - cały stos, żeby pamiętny głos już nigdy nie
przedarł się przez nie, by go dręczyć i prześladować.
Popołudniowe słońce stało nisko nad horyzontem, gdy Sebastian położył na grobie ojca ostatni skalny
odłamek. Stuknięcie kamienia odezwało się w leniwej ciszy jak wystrzał. Sebastian poczuł powiew
wiatru na umorusanym czole, wilgotna od potu tunika załopotała na żebrach. Wydało mu się, że ta chwila
wymaga czegoś więcej i powalane ziemią palce niezręcznie, jakby wstydliwie, uczyniły znak krzyża na
zapadłej piersi. Takim znakiem, symbolem wiary, żegnała się jego matka. Z trudem odgrzebał w pamięci
jego wspomnienie.
Nad wrzosowiskiem żeglował złocisty orzeł. Sebastian śledził majestatyczny lot. Czuł, jak budzi się w
jego duszy radość z odzyskanej wolności. Biegiem ruszył stromymi schodami wiodącymi na forteczną
wieżę, wpadł do komnaty sypialnej i gorączkowo zaczął wrzucać do sakwy skromny dobytek - podartą
tunikę, dwa przywiędłe ze starości ziemniaki i broszkę z filigranowego srebra, należącą niegdyś do matki.
Odwrócił się do wyjścia, lecz zatrzymał się nagle we wstędze złotawego blasku, którą słońce ścieliło na
podłodze izdebki. Upadł na kolana koło łoża, zerkając przez ramię wzrokiem winowajcy. Ostatnim
razem, gdy ośmielił się zajrzeć do ojcowskiego kufra, dostał takie baty, że przez kilka następnych dni
uszy dzwoniły mu od uderzeń w nie twardą pięścią. Drżącymi dłońmi uchylił wieka. Miękki zwój tartanu
leżał dokładnie tak, jak zapamiętał. Ojcowskie ręce zwinęły go z czułą dbałością, której synowi nigdy nie
okazał. Serce Sebastiana zatkało z niemej zazdrości. Kraciasty strój był pamiątką po czasach, gdy
Kerrowie i MacKayowie walczyli razem u swego boku, zjednoczeni w jednym klanie, prowadzeni przez
jednego wodza. Chłopiec przesunął brudny od ziemi palec po zielono-czarnych kwadratach wzoru,
marząc o tamtych dniach, gdy wzgórza rozdzwoniły się brzękiem mieczy, a jękliwy głos kobzy
przewiercał opończę mgieł w dolinach.
Wstał i narzucił strój przodków. Miękkie wełniane fałdy otuliły wychudłe ciało, ześlizgując się po
wąskich ramionach. Pogrzebał w sakwie, wyjął matczyną broszkę i spiął nią pled.
Szczerbaty od starości i zaniedbania mur tonął w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca, gdy
Sebastian wspiął się na jego wierzchołek i poszedł w dół urwistego stoku. Wrzosy kłoniły się pod
palcami wiatru na podobieństwo płowozłotych fal. Sebastian brnął przez nie biegiem, radując się
sprężystością młodzieńczych mięśni i urodzajnej ziemi, która uginała się pod stopami w rytm kroków.
Tartanowy pled smagał go po udach. Dobiegłszy do połowy wrzosowiska, chłopiec stanął i obrócił się, by
popatrzeć na ciemniejące na horyzoncie kontury zamczyska Dunkirk.
Przysiągł sobie, że pewnego dnia wróci tu. I to nie nocą, skradając się jak złodziej, lecz w pełnym
świetle dnia. Wjedzie dumnie po własnym podjeździe wystawną karocą, z wypchaną sakiewką w kieszeni
i żołądkiem, który nie będzie burczał z głodu, tak jak dzisiaj. Będzie tak potężny, że nikt nie odważy się
go zatrzymać - ani prawo, ani MacKay, ani echo drwiącego głosu ojca.
Odziany w wykwintne szaty stanie na szczycie wzgórza i splunie na grób ojca.
Pewnego dnia...
Gwałtownym ruchem podniósł sakwę, zarzucił ją. na plecy i ruszył kłusem w gęstniejący zmrok, nie
oglądając się już za siebie.
Część pierwsza
Szata wystawna, maniera dworska
Poruszy serca niewielu;
Lecz to dziewicza skromność i cnota
Jak ostry grot sięgnie celu.
Robert Burns
1
Hrabstwo Northumberland w Anglii. Rok 1791
P rudence przeciskała się przez gęste zarośla. Węzeł włosów na karku rozluźnił się i nasiąknięte
wilgocią pasma rozsypały się po ramionach. Na ułamek chwili przerwała szaleńczy bieg, by zręcznymi
palcami metodycznie, jedna po drugiej, wysupłać z potarganych pukli szpilki o perłowych główkach.
Wsunęła je głęboko w kieszeń i przygładziła materiał, upewniając się, że żadna nie wypadnie w biegu.
2
Właściwie wiedziała, że to zbytek troski: ciotka nie marnowałaby pieniędzy na drogocenne klejnoty dla
swojej szpetnej siostrzenicy, chociaż za nic w świecie nie przyznałaby się do takiej małostkowości.
Zanim podjęła bieg, wyżęła fałdy aksamitnej spódnicy. Ociekające deszczem liście smagały ją po
policzkach. Nagle oślepiająca błyskawica rozdarła mrok. Na tle rozjarzonego nieboskłonu odcinały się
ponurą czernią rozkołysane wichurą konary drzew. Prudence ponownie otworzyła usta, ale gwałtowny
podmuch porwał jej okrzyk, a do reszty zagłuszył go trzask grzmotu. Las giął się ku ziemi pod biczami
deszczu gęstego jak potop. Nawet rozłożyste baldachimy sosen nie dawały ochrony przed ulewą.
Prudence objęła ramionami szorstki pień i przechyliła głowę, nasłuchując, czy przez świst zawiei i
monotonny plusk deszczu nie przebije się zew rozpaczy. Podniosła głowę, wystawiając czoło na
smagnięcia ulewy. Zmagała się z pokusą, by dać się ponieść dzikiemu urokowi nocnej burzy. Chłonęła
wspaniałość grzmotu, lśnienie błyskawicy, ukąszenia letniego deszczu na odsłoniętej skórze. Jakże to
różne od zwyczajowego sposobu spędzania takiej pory, kiedy siedziała z książką na wyściełanej ławeczce
we wnęce okiennej i przyciskała twarz do oprawnych w ołów szybek, po których z drugiej strony
spływały wąskie jak sznurki strumyki! Zdjęta pierwotnym pragnieniem, szeroko otworzyła usta, by
nałapać słodkiego deszczu na chciwy język. Z żalem zdała sobie wszak sprawę, że nie ma czasu na
rozkoszowanie się naturą. Opieszałość mogła kosztować życie ukochaną istotę.
Przedarła się wreszcie przez gęstwę zarośli na szczycie stoku. Przemoknięta spódnica przywierała jej do
nóg, krępując ruchy. Wokół niej świszczał wiatr, szarpiąc mokre fałdy. Las rozbrzmiał potężnym hukiem.
Prudence wzięła go za kolejny grzmot, lecz kiedy jaskrawy błysk oświetlił drogę u podnóża stoku, pojęła
swój błąd. Potem światło zgasło i ponownie otoczyła ją ciemność. Wparła obcasy w błotnisty skraj
urwiska i wytrzeszczyła oczy, usiłując przebić słabym od urodzenia wzrokiem smagany deszczem mrok.
Rozróżniła zarysy powozu zaprzężonego w czwórkę koni, a nawet pozłacane kontury herbu na
drzwiczkach karety, lecz nie poznała, jakiego rodu to godło. Wtem zrozumiała, jaki jest powód nagłego
zatrzymania się powozu, i aż zachłysnęła się ze zgrozy.
Otaczały go sylwetki sześciu konnych. Kudłate wierzchowce parskały i ryły niecierpliwymi kopytami
ziemię, gdy jeden z napastników, najwyraźniej przywódca, warknął, wydając woźnicy jakiś rozkaz.
Nawet w ciemności widziała bladość twarzy nieszczęśnika. Ponownie rozległ się grzmot, tym razem w
pewnej odległości od wąwozu.
Prudence wbiła paznokcie w odsłonięte korzenie drzewa hikorowego, patrząc, jak jeden z bandytów
szarpie drzwiczki powozu, aż wypadają z zawiasów. Z wnętrza dobiegł przeraźliwy wrzask kobiecy.
Przywódca bandy z wolna podniósł ramię. Błyskawica, która właśnie rozdarła ciemność, odbiła się
mdłym blaskiem w lufie pistoletu. Jednak Prudence nawet nie zauważyła śmiercionośnego oręża, bo w
tejże chwili inny obraz przyciągnął całą jej uwagę: kłębek szaro-białego puszystego futra, który wystrzelił
jak z procy z gałęzi zwisającej nad powozem i uczepił się jego dachu.
Wrzasnęła:
- Sebastian!
Zapominając o ostrożności, rzuciła się w dół stoku, na poły ześlizgując się, na poły zataczając po
błotnistej pochyłości.
K rzyk z ciemności okazał się zgubą Sebastiana Kerra. Przekręcił się na grzbiecie wierzchowca,
szukając źródła zaskakującego zjawiska: ktoś wykrzyknął jego imię w świecie, gdzie nie nosił żadnego
miana. W przelotnej chwili obłędu niemal uwierzył, że słyszy głos matki, ochrypły z tęsknoty i lęku.
Potem noc wybuchła hałasem i ruchem szybkim jak myśl. Ukąszony biczyskiem koń rzucił się w bok, a
woźnica błyskawicznie, niemal nie ruszając się na koźle, odwrócił bat w ręku i zamachnął się masywną
pałką, trafiając Sebastiana prosto w brzuch. Pistolet bandyty wystrzelił, rozdzierając mrok jaskrawym
światłem. W powietrzu rozszedł się kwaśny odór prochu, a Sebastian poczuł, że spada z konia i twardo
ląduje na gościńcu. Usłyszał trzask kości w nodze, która podwinęła się pod padające ciało. Przeraźliwy
wrzask kobiety z powozu wciąż wiercił mu uszy i przez jedną szaleńczą chwilę pożałował, że jej nie
zastrzelił. Pozostałe konie stanęły dęba i rozpierzchły się w mroku, obryzgując leżącego i powóz lepkim
błotem. Zakapturzeni jeźdźcy pochylili się nisko nad grzywami swoich wierzchowców. Sebastian zamarł
w oczekiwaniu na śmiertelny cios biczyska. Zamiast tego woźnica zdzielił zaprząg, aż zwierzęta ruszyły z
kopyta, pociągając kolebiący się w kałużach powóz. Karoca odjechała. Przez pewien czas słychać było
dudnienie, potem zapadła cisza, przerywana tylko rytmicznym werblem deszczu i słabym echem grzmotu
ucichającej burzy.
3
Sebastian leżał w błocie, na wpół nieprzytomny z bólu. Do rozchylonych ust ciekły strużki ulewy. Czy
to naprawdę matka wykrzyknęła jego imię? Zamknął oczy i przywołał z pamięci melodyjny głos
wypowiadający francuskie słowa. Poczuł na czole muśnięcie czułej dłoni, która zawsze niosła ukojenie.
W miarę, jak mijał ból uderzenia, wracał mu oddech, a wraz z nim świadomość pulsującego bólu w
kostce. Cóż z niego za głupiec! To na pewno wołał go ojciec. Zacisnął silniej powieki, jak gdyby mógł w
ten sposób powstrzymać falę bólu, która wędrowała w górę nogi. W uszach dzwoniło echo
charakterystycznego, burczącego akcentu Szkota z Pogórza. „Sebastian! Idiotyczne imię, w sam raz dla
takiego głupka!”. Drgnął, podświadomie oczekując kopniaka wymierzonego zabłoconym buciorem w
obolałą kostkę, ale jedynie deszcz chłostał go gęstymi strugami, więc otworzył oczy i wrócił do
rzeczywistości. Poczuł zimno i błotnistą papkę pod łokciami. Gardło ścisnęła mu fala pogardy dla
tchórzliwych kompanów, którzy umknęli i zostawili go na pastwę niepewnego losu. Zaraz jednak zdusił
niechęć, pamiętając, że sam wbijał im do głowy tę naukę: „Nigdy nie ryzykujcie, czekając na rannych.
Ten, który upadł, to stryczek dla kolegi, który jeszcze może uciekać!”. Dzisiaj dowiedli, że są pojętnymi
uczniami. Nie powinien ich za to przeklinać! Sebastian skrzywił się na myśl o uniesionych w drwiącym
grymasie brwiach D’Artana, gdy banda powróci do Edynburga z pustymi rękami.
Zgiął się wpół, gdy ogarnęła go fala mdłości. Noc zaczęła się kiepsko - najpierw nieoczekiwana burza,
potem zaś pierwszy powóz, który zaczepili, nie zatrzymał się, a następnym powoził uparty zabijaka,
wierny otyłej, nazbyt wrzaskliwej matronie. Na dobitkę zaś po stoku zbiegła znienacka tajemnicza
postać...
Uniósł się na łokciach i wytężył wzrok, by przebić nim kurtynę deszczu. Kilka metrów dalej taplała się
w błocie młoda dziewczyna w poplamionej aksamitnej sukni. Wokół twarzy zwisały mokre strąki
włosów. Niepomna na ulewny deszcz, siedziała z pochyloną głową, Sebastian uświadomił sobie nagle, że
równie mało uwagi zwraca na niego. Mruczała pieszczotliwym głosem jego imię, ale kierowała je do
nastroszonego futrzanego kłębka, który tuliła do piersi! Poczuł w gardle dziwny skurcz, słysząc, jak
powtarza je tonem niekłamanego uwielbienia. Nawet urodziwe angielskie metresy, które przecież wprost
rzucały mu się na szyję, nie wypowiadały go z takim uczuciem w czasie licznych, acz krótkotrwałych
romansów! Przez ułamek chwili czuł dławiącą zazdrość o kociaka wtulonego w ramiona dziewczyny,
która głaskała przemoknięte futerko, łagodnie karcąc ulubieńca:
- Ależ z ciebie niedobre stworzenie, Sebastianie! Wszędzie cię szukałam... bałam się, że to Borys znowu
cię gdzieś zawlókł!
Kociak miauknął obrażonym głosem, jak gdyby sama myśl stanowiła ujmę dla jego godności. Ziewnął,
otwierając różowy w środku pyszczek tak szeroko, że zdawać się mogło, iż potrafi połknąć samego
siebie. Sebastianowi przemknęło przez myśl, że wcale by się nie zmartwił, gdyby tak się stało.
Odchrząknął znacząco, przenosząc poirytowane spojrzenie z kociaka na dziewczynę. Jej oczy
błyskawicznie zwęziły się w szparki. Spoglądała na niego z grymasem zaskoczenia. Ściskając kotka,
zaczęła się gramolić w jego stronę. Przeczołgała się przy tym przez jego obolałą kostkę.
- Ojej, jest pan ranny?
Ścisnął nogę, a palce aż zbielały mu z wysiłku, by stłumić okrzyk.
- Teraz to już na pewno! - syknął sarkastycznie.
Dziewczyna ponownie opadła na kolana.
- Może powinnam pobiec po szeryfa? To mój znajomy, wie pan?
Jęknął przeciągle, zastanawiając się, czy ta koszmarna noc nigdy się nie skończy.
- Owszem, potrafię to sobie łatwo wyobrazić!
Kociak wywinął się z objęć dziewczyny i pobiegł prosto do nóg Sebastiana. Wbił pazurki ostre jak
szpileczki w fałdy kiltu, aż Sebastian mimo woli zaskowyczał z bólu. Dziewczyna złapała ulubieńca i
odciągnęła go, ale kot nadal trzymał się pazurkami tartanu, zadzierając niebezpiecznie wysoko kraj
spódniczki.
- Och, ty niegrzeczne stworzenie! Znowu rozrabiasz? Proszę mu wybaczyć, sir. Lękam się, że natura
obdarzyła Sebastiana przewrotnym duchem. To niepoprawny psotnik i taki już chyba zostanie.
- Mnie samego oskarżano o podobną skazę charakteru - mruknął w roztargnieniu, bo całą uwagę skupił
na olśniewająco białej skórze dziewczyny. Pochylała się nad nim, usiłując wyłuskać kotka z wełnianych
fałd. Wreszcie odniosła sukces i wyprostowała się, wygładzając palcami ubłocony tartan. Utkwiła wzrok
w leżącym i znieruchomiała.
- Wiem, kim pan jest - oznajmiła szeptem. - Tym, którego zwą Straszliwym Szkotem, Bandytą
4
Kirkpatrickiem, prawda?
Jej spojrzenie padło na jedwabną maskę, która zakrywała górną połowę twarzy mężczyzny. Sięgnęła do
niej ręką. Sebastian chwycił smukły przegub stalowymi palcami i zatrzymał w pół gestu.
- Proszę bardzo, niechże mnie pani nazywa po prostu „Straszliwym”...
Pojęła aluzję i cofnęła dłoń. Kiedy poczuł, że jej ciało wiotczeje rozwarł palce. Nie zbita z tropu jego
niechęcią do odkrycia własnej tożsamości, dziewczyna uniosła się na czworakach i przysunęła twarz do
zamaskowanego oblicza, badawczo mu się przyglądając. Spłoszony Sebastian ujrzał w jej oczach nie
obawę, lecz - podniecenie. Przyszło mu do głowy, że powinien odgonić natrętną jak mucha pannicę, lecz
zdawał sobie sprawę, że ona jest jego jedynym ratunkiem, jeśli nie chce sczeznąć marnie na zimnym,
zabłoconym gościńcu.
- Czytałam o panu! - ciągnęła głosem przepojonym trwożnym szacunkiem. - Postrach granicy hrabstwa
Northumberland... upiór bez twarzy, który więzi w pętach terroru zarówno Anglię, jak i Szkocję.
Śmiertelna zaraza. Przekleństwo aparatu sprawiedliwości obu narodów. Ponure widmo chciwości i
dzikości, które nadal drzemią w cywilizowanej duszy człowieka współczesnego. Żaden podróżny na
naszych gościńcach nie może się czuć bezpieczny, póki pan grasuje. Żaden herb szlachecki nie chroni
przed pana napaścią. Rabuje pan, porywa i bezcześci...
- Na domiar złego oszukuję przy grze w wista! - przerwał w obawie, że uniesiona własną recytacją
panna zemdleje z ekstazy. - Co prawda nie potrafię zdusić podziwu dla biegłości pamięci, która
zachowała tak szczegółowe, acz wielce przesadzone opisy mojej zbrodniczej działalności, lecz w chwili
obecnej jestem tylko rannym, który leży na deszczu ze złamaną nogą, a głowa pęka mu z bólu. Nieopodal
jest szałas pasterski. Pomoże mi pani tam dojść?
Pochyliła się jeszcze niżej. Jej szeroko rozwarte oczy patrzyły na niego z nadzieją.
- Czy pan mnie porywa?
- Nie.
Po jej obliczu rozlał się wyraz rozczarowania.
- No, więc dobrze! - Wyciągnął pistolet zza pazuchy i wymierzył prosto w jej pierś. - Masz mi pomóc!
Pomogła mu. Wsunęła kociaka do kieszeni, ale zaczął się drzeć w niebogłosy, więc pospiesznie
wyłowiła go z powrotem, mamrocząc coś o szpilkach do włosów. Wsadziła nastroszone stworzonko do
drugiej kieszeni, otoczyła ramieniem plecy Sebastiana i pomogła mu podnieść się na nogi.
Zadziwiła go jej siła. Była o całą głowę niższa od niego, lecz smukłe kształty kryły w sobie grację
sprężystą jak stal. Stąpała pewnie i nawet wtedy, gdy on się potknął, ona nie traciła równowagi. Raz
uderzył się złamaną nogą o występ skalny i byłby się osunął na ziemię, gdyby nie podtrzymała go
ramieniem owiniętym wokół pasa. Wreszcie dobrnęli do płytkiego potoku. W środku przeprawy
zatrzymał się, niezdolny zrobić następnego kroku. Stali w rwącym nurcie spleceni jak kochankowie -
dziewczęce ramiona wciąż podtrzymywały go w pasie, on oparł znękane czoło o gładki policzek. Deszcz
omywał oboje, jakby stapiał ich w nierozerwalną całość.
- Nie mogę dalej! - wydyszał w jej mokre sploty, a wyczerpanie i ból sprawiły, że z jego głosu zniknął
akcent wykształconego światowca, a tym wyraźniej zabrzmiało charakterystyczne burczenie. - Zostaw
mnie tutaj i wracaj do domu, dzieweczko! Zrób to, zanim moja głupota sprowadzi śmierć na nas oboje.
- Bzdura! - odpowiedziała szorstko. - Mówiłeś, że szałas jest tuż za wzniesieniem. Po prostu się tam
wdrapiemy. - Nieco go otrzeźwiła jej praktyczna rzeczowość. - Cóż by to była ze mnie za chrześcijanka,
gdybym cię zostawiła na pewną zagładę?
- Cholernie mądra, ot co!
Mokre liście zaścielające stok zamieniły wspinaczkę w koszmar. Niejeden raz dziewczęca dłoń
zaciskała się na jego dłoni, by skierować ją ku wystającym z gruntu pałąkowatym korzeniom, których
mógł się uchwycić i podźwignąć omdlewające ciało. Kiedy byli już niemal u szczytu, zraniona kostka
załamała się pod nim. Upadł i zsunął się prawie do połowy zbocza. Kiedy toczył się w dół, maska spadła
mu z twarzy, ale nie był już w stanie się tym przejąć. Leżał z policzkiem przyciśniętym do czarnego
błota, z ulgą zapadając się w mgłę otępienia. Dziewczyna dobiegła do niego i chwyciła za szarfę
zawiązaną w pasie. Ból spowodowany mocnym szarpnięciem przywołał go do przytomności. Cierpienie
fizyczne sprawiło, że zalała go fala gniewu. Podniósł głowę i ryknął:
- Dziewczyno, daj mi spokój, do cholery! Albo, Bóg mi świadkiem, zastrzelę cię!
- Będziesz miał z tym pewien kłopot, bo to ja mam twój pistolet.
Jego całkiem już otrzeźwiało spojrzenie natrafiło na ciemny otwór lufy, która mierzyła prosto w niego.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin