London Jack - Malenka pani wielkiego domu.pdf

(820 KB) Pobierz
London Jack - Malenka pani wiel
London Jack Strona
Maleńka pani wielkiego domu
Rozdział pierwszy
Ocknął się wśród ciemności. Przebudził się lekko, gładko, bez ruchu — po prostu otwarł oczy
i uprzytomnił sobie, że jest ciemno. Nie musiał, jak to się najczęściej zdarza, dotykać rękami
przedmiotów wokół siebie i nasłuchiwać, żeby nawiązać kontakt z otaczającym go światem.
Ledwie się obudził, od razu odzyskał poczucie miejsca, czasu i własnej osobowości. Bez
najmniejszego wysiłku, gdy minęły godziny snu, podjął przerwany wątek życia na jawie.
Wiedział, że nazywa się Dick Forrest i jest właścicielem wielkiego majątku ziemskiego.
Pamiętał, iż przed kilku godzinami zasnął, kiedy czując, że oczy mu się kleją, założył zapałką
książkę pod tytułem „Road Town" i zgasił nocną lampkę elektryczną, przy której czytał.
Gdzieś w pobliżu sennie szemrała i pluskała fontanna. Z daleka doleciał odgłos tak słaby, że
tylko najczujniejsze ucho mogło go złowić. Dick uśmiechnął się z zadowoleniem. Poznał
gardłowy ryk Króla Polo — Król Polo to jego najlepszy byk rasy shorthorn, który trzy razy
zdobył złoty medal na kalifornijskiej wystawie rolniczej w Sacramento. Uśmiech pozostał na
twarzy Dicka Forresta, gdy przez chwilę cieszył się myślą o nowych tryumfach, jakie gotował
w tym roku Królowi Polo w hodowlanych ośrodkach na wschodzie Stanów Zjednoczonych.
Udowodni tamtym hodowcom, że byk, urodzony i wyhodowany w Kalifornii, może się
zmierzyć z najpiękniejszymi okazami wykarmionymi na kukurydzy w stanie Iowa, a także z
bykami importowanymi zza oceanu, z odwiecznych siedzib rasy shorthornów.
Uśmiech zniknął z twarzy Dicka. U wezgłowia łóżka zainstalowano w ścianie trzy rzędy
guzików. Dick sięgnął ręką i nacisnął guzik pierwszy z brzegu. W świetle, łagodnie
spływającym zza wielkiej kryszy pod sufitem, ukazała się weranda, która służyła za sypialnię.
Trzy ściany werandy zbudowane były z misternej siatki miedzianej. Od wewnątrz zamykała ją
betonowa ściana domu, z oszklonymi drzwiami.
Nacisnął drugi guzik. Jasny krąg światła padł na ścianę w miejscu, gdzie wisiały obok siebie
zegar, barometr i dwa termometry: ze skalą Celsjusza i Fahrenheita. Dick spojrzał i przyjął
ranne meldunki: godzina — 4.30, ciśnienie — 29.80, czyli normalne o tej porze roku i na tej
wysokości, temperatura — 36 stopni Fahrenheita. Jeszcze jedno naciśnięcie guzika i
wszystkie trzy podziałki znów zniknęły w mroku.
Trzeci guzik zapalił lampę do czytania, tak ustawioną, by światło padało z góry i z tyłu, nie
rażąc oczu. Powtórne naciśnięcie pierwszego guzika zgasiło lampę ukrytą za kryszą. Dick
wziął z nocnego stolika plik korekty, zapalił papierosa i z ołówkiem w ręku zabrał się do
roboty.
Weranda była najwidoczniej sypialnią, a zarazem pracownią. Urządzono ją w sposób
zapewniający największą wydajność pracy, ale i wygodę, daleką od spartańskiej prostoty.
¯elazne łóżko było pokryte szarą emalią tego samego koloru co ściana domu. W nogach
łóżka zastępowała pled szara wilcza szuba ze zwisającymi ogonami. Ranne pantofle leżały
na puszystej skórze kozicy.
Na wielkim biurku piętrzyły się porządnie ułożone książki, magazyny i notatniki. Znalazło się
tam jeszcze miejsce na zapałki, papierosy, popielniczkę i termos. Na ruchomej półce,
przymocowanej do ściany, stał dyktafon. Z okrągłych ram, wiszących pod barometrem i
termometrami, wyzierała uśmiechnięta twarz dziewczyny. Na ścianie, między rzędami
guzików i tablicą rozdzielczą, z otwartej kabury wystawała kolba automatycznego colta,
kaliber 44.
Gdy szare światło dzienne poczęło się sączyć przez drucianą siatkę, z uderzeniem szóstej
godziny Dick Forrest, nie odrywając oczu od korekty, sięgnął prawą ręką i nacisnął guzik w
drugim rządku. W pięć minut później na werandzie zjawił się Chińczyk w miękkich pantoflach.
W rękach trzymał lśniącą miedzianą tackę z filiżanką, spodkiem; srebrnym dzbanuszkiem do
kawy i równie miniaturowym dzbankiem ze śmietanką.
— Dzień dobry, Oh Lej — powitał go Dick.
Na ustach i w oczach Dicka pojawił się uśmiech.
— Dzień dobry, panie — odparł Oh Lej robiąc miejsce na nocnym stoliku.
Położył tackę, nalał kawy i śmietanki.
Widząc, że jego pan popija kawę i nie odrywa oczu od korekty, Oh Lej podniósł z podłogi
różowy czepek z włóczki, obszyty koronką, i wyszedł. A właściwie ulotnił się, zniknął w
otwartych drzwiach jak cień.
O wpół da. siódmej, co do minuty, zjawił się ponownie, tym razem z większą tacą w ręku.
Dick Forrest odłożył korektę, sięgnął po książkę pod tytułem „Hodowla żab" i zabrał się do
jedzenia. śniadanie było proste, lecz posilne: więcej kawy, pół grejpfruta, dwa jajka po
wiedeńsku, gorące jak piekło, z kawałkiem masła na wierzchu, i plasterek bekonu lekko
 
podsmażony — Dick wiedział, że jest to produkt jego własnej hodowli.
Słońce tymczasem przeniknęło przez siatkę w głąb werandy i dotarło do łóżka. Pierwsze
wiosenne muchy, zdrętwiałe od chłodu, obsiadły siatkę po drugiej stronie. Jedząc Forrest
obserwował; jak polują na nie żarłoczne osy. Silniejsze i bardziej odporne na mróz niż
pszczoły, nalatywały na otępiałe muchy. ¯ółci powietrzni piraci brzęcząc natarczywie spadali
na bezbronne ofiary i unosili je z sobą. Kiedy uleciała ostatnia osa, Forrest dopił kawę,
założył zapałką książkę o hodowli żab i wrócił do korekty.
Po chwili czysty i słodki głos skowronka, porannego śpiewaka, oderwał Dicka od pracy.
Spojrzał na zegar. Była siódma. Odłożył korektę i rozpoczął serię rozmów telefonicznych,
wprawną ręką operując urządzeniem centrali.
— Halo, Oh Daj — zaczął. — Czy pan Thayer już wstał?... Dobrze. Proszę go nie budzić.
Chyba nie będzie jadł śniadania w łóżku, ale proszę zapytać... Tak, właśnie, i pokaż mu, jak
się ma obchodzić z gorącą wodą. Może nie wie... Tak, naturalnie. Postaraj się jak najprędzej
o jeszcze jednego chłopca. Zawsze masę gości zjeżdża do nas na wiosnę... Oczywiście.
Zrób, jak uważasz. Do widzenia.
Pan Hanley?... Tak — już się przełączył i rozmawiał z drugą osobą. — Myślałem o tamie na
Buckeye. Muszę mieć kalkulację na dostawę żwiru i żwir z kamieniołomu... Tak, o to chodzi.
Moim zdaniem jard żwiru dowożonego będzie kosztował jakieś sześć do dziesięciu centów
drożej niż z kamieniołomu. Ta stroma górka strasznie utrudnia dojazd. Prószę zrobić
kalkulację... Nie. Nie damy rady zacząć wcześniej niż za dwa tygodnie... Tak, tak, nowe
traktory, jeśli oni w ogóle je dostarczą, zwolnią konie od orki, ale przedtem trzeba będzie
odesłać traktory do sprawdzenia... Nie, w tej sprawie proszę porozumieć się z panem
Everanem. Do widzenia.
Pan Dawson? — Dick zaczął trzecią rozmowę. — Ha! ha! W tej chwili u mnie na werandzie
jest 36 stopni.. W dolinach pewnie biało od szronu. Ale to chyba już ostatni przymrozek w tym
Toku... Tak, przysięgali na wszystko, że traktory dostarczą na czas, to znaczy dwa dni temu...
Niech pan zadzwoni do agenta na stacji... I jeszcze jedno. Proszę pomówić z Hanleyem w
moim imieniu. Zapomniałem mu powiedzieć, żeby postawił łapki na szczury i puścił w ruch
drugą partię muchołapek... Tak, zaraz. Parę tuzinów much wygrzewało się dziś rano u mnie
na siatce... Taki.. Do widzenia.
Po zakończeniu rozmów Forrest wstał z łóżka, wsunął nogi w pantofle i przez oszklone drzwi
przeszedł do łazienki, gdzie czekała go kąpiel przygotowana przez Oh Leja. W dziesięć minut
później Dick, już ogolony, znów leżał w łóżku i czytał książkę o żabach, a Oh Lej masował mu
nogi.
Były to kształtne nogi dobrze zbudowanego mężczyzny, który miał pięć stóp, dziesięć cali
wzrostu i sto osiemdziesiąt funtów wagi. Wypisana była na nich przeszłość Dicka. Na lewym
udzie miał dziesięciocalową szramę. Na kostce lewej nogi, od podbicia do pięty, znalazło
sobie miejsce z pół tuzina blizn, każda wielkości półdolarówki. Kiedy Oh Lej zbyt silnie gniótł i
nacierał mu lewe kolano, Dick mimo woli wzdrygał się. Prawą goleń znaczyły liczne ciemne
szramy, a wielka blizna tuż pod kolanem sięgała aż do kości. W środku uda pozostała po
głębokiej ranie ciętej trzycalowa blizna i drobne ślady szwów.
Nagle dało się słyszeć wesołe rżenie. Dick założył książkę zapałką, odwrócił się na bok i
spojrzał w stronę, z której dobiegło rżenie, a Oh Lej pomógł mu się ubrać. Drogą, wśród
kołyszących się fioletowych bzów, kroczył wielki koń niosąc na grzbiecie cowboya w
malowniczym stroju. W złotych promieniach poranka koń lśnił czerwonawym blaskiem,
śnieżna piana pryskała mu z potężnych pęcin, dumnie potrząsał grzywą, wodził wokół
ślepiami, a miłosny zew z jego potężnych płuc rozbrzmiewał dalekim echem wśród
zieleniejących pól.
Dicka Forresta ogarnęła radość i niepokój. Cieszył go widok wspaniałego zwierzęcia
kroczącego między żywopłotami bzów. A równocześnie bał się, że rżenie ogiera może
obudzić tę, która śmiała się z okrągłych ram portretu wiszącego na ścianie. Rzucił wzrokiem
na drugą stronę podwórza, ku okrytej cieniem werandzie zajmowanego przez nią skrzydła
domu. Spuszczone zasłony jej sypialni ani drgnęły. Ogier znów zarżał, ale spłoszył tylko
stado dzikich kanarków, które uleciały z kwitnących krzaków na podwórzu, wznosząc się niby
zielonozłoty snop światła, jaki rzuca zachodzące słońce.
Dick śledził wzrokiem ogiera i widział już w myśli piękne źrebięta rasy shire, mocnej kości,
potężnej budowy, bez najmniejszej skazy. A kiedy ogier zniknął wśród bzów, Dick jak zwykle
szybko wrócił do spraw, które go w tej chwili interesowały.
— Jak tam, Oh Lej, nasz nowy chłopak? Będzie co z niego?
— Niezły chłopak — brzmiała odpowiedź. — Jeszcze młody. Nieobyty. Powolny. Ale
pomalutku nauczy się.
— Skąd wiesz, że się nauczy?
 
— Budzę go już trzeci albo czwarty raz. śpi jak dziecko. I budzi się z uśmiechem na ustach,
tak samo jak pan. To bardzo dobrze.
— Ja się budzę z uśmiechem? — spytał Forrest. Oh Lej kiwnął głową stanowczo.
— Od lat stale budzę pana. Zawsze pańskie oczy, usta, cała twarz, wszystko się śmieje, o
tak, ledwie się pan ocknie. To bardzo dobrze. Kto się tak budzi, ma dużo rozumu. Wiadomo.
Nowy chłopak jest taki sam. Nie trzeba długo czekać — będą z niego ludzie. Nazywa się
Chow Gam. Jak pan będzie wołał na niego?
Dick Forrest zamyślił się.
— Jakie mamy już imiona? — spytał.
— Oh Daj, Ah Tak, Ah Wuj i ja, Oh Lej — wyrecytował Chińczyk. — Oh Daj powiada, żeby
nazwać tego ehłopca... — Zawahał się i spod oka spojrzał na swego pana. Forrest kiwnął
głową zachęcająco. — Oh Daj powiada, żeby nowego chłopca nazwać Aja Jaj.
— Hoho! — zaśmiał się Forrest z aprobatą. — Oh Daj jest dowcipniś. Dobre imię, ale się nie
nadaje. Nasza pani
nie lubi jaj. Musimy wymyślić inne imię.
— Ho Ho to bardzo dobre.
Forrest przed chwilą tak zawołał, wiedział więc, skąd Oh Lej czerpał natchnienie. .
— Dobrze. Niech się nazywa Ho Ho.
Oh Lej schylił głowę. Potem zniknął w. drzwiach. Zaraz wrócił z resztą ubrania Forresta.
Pomógł mu włożyć podkoszulek i koszulę, zarzucił. mu na szyję krawat, który Dick zawiązał
sam, po czym Oh Lej ukląkł, by włożyć mu sztylpy i przypiąć ostrogi. Stroju dopełniły
kapelusz, a la Baden Powell i pejcz indiański z nie wyprawionej skóry. Rękojeść pejcza
ukrywała pod skórzaną plecionką dziesięć uncji ołowiu. Pętlę pejcza Dick założył na przegub.
Ale nie był jeszcze wolny. Oh Lej podał mu paczkę listów i wyjaśnił, że przyszły ze stacji
poprzedniego dnia w nocy, gdy pan już spał. Dick zręcznie otworzył listy, przedzierając
kopertę z prawej strony, i szybko przejrzał całą korespondencję. Tylko nad jednym listem
chwilę się zastanowił, gniewnie marszcząc brwi. Odsunął od ściany dyktafon, nacisnął guzik.
Walec zaczął się obracać. Forrest szybko dyktował, bez chwili namysłu nad treścią
odpowiedzi i doborem słów:
W odpowiedzi na Pański list z 14 marca 1914 r. śpieszę donieść, co następuje:
Z przykrością dowiaduję się, że Pańska nierogacizna dotknięta została epidemią cholery. Nie
mniejszą przykrością była dla mnie wiadomość, że uznał Pan za stosowne mnie za to
obciążyć odpowiedzialnością. Szczerze też zmartwiłem się, gdy doszło do mej wiadomości,
że zdechł knur, którego Panu dostarczyliśmy. .
Mogę jednak Pana zapewnić, że u nas nie ma cholery i nie było w ciągu ostatnich ośmiu lat,
wyjąwszy dwie dostawy ze wschodnich stanów przed dwoma laty, lecz obydwa transporty,
zgodnie z przyjętymi przez nas zasadami, zostały natychmiast po ich odebraniu izolowane i
zlikwidowane, zanim nasze trzody mogły ulec zakażeniu.
Uważam za konieczne poinformować Pana, iż ani w jednym, ani w drugim przypadku nie
zgłaszałem do sprzedawców pretensji o dostawię zarażonej trzody. Natomiast z uwagi na
znany Panu zapewne fakt, że okres inkubacji cholery u świń. wynosi dziewięć dni,
sprawdziłem daty wysyłki i upewniłem się, iż świnie były zdrowe w chwili załadowania.
Czy nigdy nie przyszło Panu do głowy, że koleje w znacznej mierze ponoszą winę. za
rozpowszechnianie się cholery? Czy słyszał Pan kiedy, by okadzano lub dezynfekowano
wagon, w którym przewożono zakażoną trzodę? Proszę sprawdzić daty: po pierwsze —
wysyłki knura przeze mnie, po drugie — odbioru przez Pana, po trzecie — pojawienia się
objawów cholery u tego knura. Pisze Pan, że z powodu wiosennych powodzi knur był pięć dni
w drodze. Pierwsze oznaki cholery pojawiły się w siedem dni po odbiorze knura. A więc w
dwanaście dni od chwili, gdy go wysłałem. Nie. Trudno mi zgodzić się z Panem. Nie moja to
wina, że cholera wytrzebiła Pańską trzodę. Gdyby moje wyjaśnienia Panu nie wystarczyły,
proszę napisać do Stanowego Urzędu Weterynaryjnego i zapytać, czy w moim majątku były
wypadki cholery, czy ich nie było.
Z poważaniem...
Rozdział drugi
Forrest z werandy przeszedł przez dostatnio urządzoną ubieralnię, z otomanami w niszach
okien, licznymi szafami i okazałym kominkiem, obok którego było wejście do łazienki.
Następnie wszedł do kancelarii, długiego pokoju, gdzie mieściły się wszelkie biurowe
utensylia: biurka, dyktafony, szafki z aktami, półki pełne książek i czasopism, i gdzie aż po
powałę z belek wznosiły się szafy z szufladkami.
Przystanął na środku kancelarii i nacisnął guzik. Kilka półek przesunęło się na osi. Ukazały
się kręte schodki stalowe. Dick zszedł po nich uważając, by nie zaczepić ostrogami o półki,
które zamknęły się za nim. Na dole znów nacisnął guzik i jeszcze raz odchyliła się partia
 
półek z książkami otwierając wejście do długiego, niskiego pokoju, wypełnionego książkami
od podłogi po sufit. Dick podszedł do półki i pewną ręką sięgnął po książkę, której szukał.
Szybko ją przejrzał, znalazł interesujący go rozdział, przeczytał, kiwnął głową na znak, że jest
tak, jak myślał, i położył książkę na miejscu. Drzwi z biblioteki prowadziły do pergoli, wspartej
na kwadratowych kolumnach z betonu. Daszek zbudowano z sekwoi, której długie kloce
przegrodzone krótszymi mieniły się purpurą szorstkiej kory, podobnej do marszczonego
aksamitu.
Forrest najwidoczniej obrał nie najkrótszą drogę, idąc bowiem wzdłuż ścian domu i co chwila
skręcając zrobił dobre paręset stóp. W cieniu rozłożystych starych dębów, gdzie długa
bariera z umocowanych poprzecznie pni, obgryziona na nich kora i stratowany żwir
świadczyły, że wiele koni stało tu na uwięzi, czekała na niego kasztanka, złocistobrązowej
maści. Jej dobrze utrzymana, wiosenna sierść jarzyła się w blasku słońca, którego skośne
promienie przebijały się przez korony drzew. Była to ognista klacz. Z budowy przypominała
ogiera, a wąska ciemna pręga wzdłuż grzbietu świadczyła, że w żyłach klaczy płynie krew
mustangów.
— Jak się masz, Bestio? — spytał Dick zwalniając klacz z uwięzi.
Położyła po sobie uszy — tak małe, że mogły posłużyć za dowód miłosnych przygód jej
rasowych przodków z dzikimi klaczami górskimi — i błysnęła zębami i złymi ślepiami.
Gdy wskoczył na siodło, dała susa w bok, spróbowała stanąć dęba i tańcząc ruszyła drogą
wysypaną żwirem. Na pewno by stanęła dęba, gdyby nie martyngał, który nie pozwalał jej
zadrzeć głowy i tym samym chronił nos jeźdźca od jej gniewnego łba.
Dick tak już przywykł do tej złośnicy, że niewiele uwagi zwracał na jej dąsy. Jakby od
niechcenia, leciutko dotykając wodzami jej naprężonej szyi lub łechcząć ostrogą bok czy
delikatnie naciskając kolanem, nie pozwalał jej zboczyć z drogi. W pewnej chwili Bestia znów
zatańczyła i Dick ujrzał Wielki Dom.
Dom istotnie robił wrażenie niezwykle dużego, zawdzięczał to jednak bardziej pomysłowej
architekturze niż swoim rzeczywistym rozmiarom. Front miał osiemset stóp długości. Ale
znaczną jego część wypełniały wzniesione z betonu i kryte dachówką pasaże, które łączyły i
zespalały różne partie budynku. Było też sporo patio i pergol, i wszystkie mury, wraz z
licznymi występami i wnękami, tonęły w powodzi kwiatów i zieleni.
Architektura Wielkiego Domu była hiszpańska, ale nie należała do owej odmiany
hiszpańskiego stylu, która przed stu laty przywędrowała z Meksyku do Kalifornii i którą
nowocześni architekci przekształcili w styl kalifornijski. Wielki Dom, choć krzyżowały się w
nim różne wpływy, należało raczej zakwalifikować jako przykład stylu hiszpańsko-
mauretańskiego, byli wszakże znawcy, którzy stanowczo kwestionowali słuszność tej opinii..
Zbudowany z rozmachem, Wielki Dom nie przytłaczał jednak surowością kształtów, był
piękny i skromny zarazem. Takie właśnie ogólne wrażenie sprawiał na widzu. Jego długie,
poziome linie przecięte były tylko liniami . pionowymi oraz prostokątnymi występami i niszami,
dzięki czemu prostotą swych kształtów przypominał klasztor. Ale nieregularność dachu
ożywiała nieco monotonny obraz całości.
Niskiej, rozległej, choć nie przysadzistej budowli przydawały wysokości liczne graniaste
wieże i przewyższające je wieżyczki, nie nazbyt zresztą strzeliste. W ogóle Wielki Dom był,
budowlą mocną i wytrzymałą, która mogła stawić czoło trzęsieniu ziemi. I przetrwać tysiąc lat.
Najlepszy beton obłożono kremowym tynkiem z nie mniej rzetelnego cementu. Jednostajną
dla oka barwę murów okraszała gorąca czerwień hiszpańskiej dachówki pokrywającej
urozmaiconą płaszczyznę dachu.
Niesforna klacz znów zatańczyła. Dick Forrest skorzystał z okazji. Objął okiem cały Wielki
Dom i rzucił czułe spojrzenie w stronę długiego skrzydła po drugiej stronie podwórza.
Spiętrzone wieżyczki płonęły czerwienią w porannym słońcu, a spuszczone żaluzje w oknach
werandy świadczyły, że pani domu jeszcze śpi.
Wokół niego, w trzy strony świata, biegły falistą linią wzniesień pola uprawne i pastwiska
poprzedzielane ogrodzeniami. Pagórki przechodziły we wzgórza i zalesione zbocza gór, które
zamykały horyzont potężnymi szczytami. Czwartą część horyzontu była odsłonięta. Teren
opadał tu łagodnie ku rozległym, dalekim równinom, które nawet w przeźroczystym powietrzu
mroźnego poranka rozpływały się w dali.
Klacz parsknęła. ścisnął jej boki kolanami i sprowadził ją na skraj drogi. Naprzeciw jeźdźcowi
płynęła drogą, z chrzęstem żwiru pod kopytami, rzeka białego, lśniącego jedwabiu. Od razu
poznał stado swoich premiowanych kóz angorskich. Każda z nich miała rodowód spisany na
papierze Było ich około dwustu sztuk. Dick pamiętał, że na jego polecenie kozy zostały
poddane ścisłej selekcji j że w jesieni nie postrzyżono ich, wskutek czego sierść okrywająca
boki nawet najmłodszych' kóz była delikatniejsza niż kędziorki noworodka, biała jak włosy
albinosa i miała ponad dwanaście cali długości. Wiedział też, że sierść najlepszych okazów
 
można będzie ufarbować i jako sztuczne koki sprzedawać po zawrotnych cenach
niewiastom.
Forresta urzekło piękno stada angorskich kóz. Droga zmieniła się we wstęgę falującego
jedwabiu, obsypanego drogimi kamieniami — to złociste, kocie oczy kóz unosiły się na białej
fali, spozierając z bojaźliwą ciekawością na jeźdźca i niespokojnego konia. Za stadem szli
dwaj baskijscy pasterze. Krępi, barczyści, smagli, czarnoocy, o twarzach pełnych wyrazu i
filozoficznej zadumy. Na widok właściciela majątku zdjęli kapelusze i skłonili głowy. Forrest
podniósł prawą rękę, u której wisiał pejcz, i palcem wskazującym dotknął ronda kapelusza a
la Baden Powell w na wpół wojskowym ukłonie.
Klacz znów zaczęła kręcić się i tańczyć. ściągnął lekko wodze i tknął ją ostrogami. Obejrzał
się na czworonożny jedwab wypełniający drogę lśniącą bielą. Wiedział, co je tu sprowadziło.
Zbliżał się czas kocenia. Dlatego pasterze pędzili je z górskich pastwisk do zagród, gdzie
czekało obfite pożywienie i troskliwa opieka. Dick porównał je z najlepszymi kozami tureckimi
i z Południowej Afryki, jakie widział w swym życiu. Jego stado dorównywało tamtym. Tak,
dobrze się prezentowało., nawet bardzo dobrze.
Ruszył dalej. Zewsząd dobiegał klekot maszyn rozrzucających nawóz na polach. Daleko, na
niskich pagórkach o łagodnych zboczach, ujrzał liczne trzykonne zaprzęgi. Wiedział, że to
jego shirskie kobyły orzą ziemię, spod zielonej darni zboczy dobywając żyzny,
ciemnobrązowy czarnoziem tak miałki, że sam się rozsypywał w pulchną ziemię gotową
przyjąć ziarno. Pola te były przeznaczone na uprawę kukurydzy i sorgo, magazynowanych w
silosach. Zbocza innych wzgórz obsiano jęczmieniem, który sięgał już kolan, albo zieleniła się
na nich koniczyna i kanadyjski groch.
Wszędzie wokół rozległe pola i mniejsze zagony były łatwo dostępne i uprawiane w sposób,
który uradowałby, serce najbardziej wymagającego agronoma. Ogrodzenia dawały uprawom
pełną ochronę przed zakusami bydła i nierogacizny, w cieniu płotów nie znalazło schronienia
żadne zielsko. Na płaskich polach rosła lucerna, zieleniła się ozimina, gdzie indziej ziemia
czekała na wiosenne siewy. Na pastwiskach, położonych bliżej owczarni i chlewów, pasły się
krępe owce rasy shropshirskiej i francuskie merynosy lub buszowały białe żarłoczne maciory.
Na ich widok oczy zaświeciły się Forrestowi.
Wjechał w osadę, która byłaby miasteczkiem, gdyby nie brakowało sklepów i zajazdów.
Domki, w rodzaju bungalowów, solidnej budowy i miłe dla oka, otoczone były ogrodami, w
których rozkwitły już róże i inne kwiaty, nielękające się spóźnionych przymrozków. Dzieci,
ranne ptaszki, śmiały się i bawiły wśród kwiatów, matki wołały je na śniadanie.
Dalej, okrążając Wielki Dom w odległości pół mili, Dick przejechał wzdłuż szeregu
warsztatów. Zatrzymał się przed pierwszym z brzegu i zajrzał do środka. Pracował tam
kowal. Jego pomocnik kuł przednią nogę podstarzałej kobyle rasy shire, ważącej dobre tysiąc
osiemset funtów. Aby dopasować podkowę, pomocnik kowala spiłowywał klaczy kopyto.
Forrest spojrzał, ukłonił się i pojechał dalej. Po przebyciu stu stóp zatrzymał konia, wyjął z
kieszeni notes i coś w nim zapisał.
Potem minął inne warsztaty: malarnię, wozownię, ślusarnię i stolarnię. Właśnie spoglądał na
ostatni warsztat, gdy przemknął koło niego samochód dość dziwnego wyglądu,
półciężarówka. Samochód wjechał na główną drogę i popędził w stronę stacji kolejowej,
odległej o osiem mil od ranczo. Forrest wiedział, że w ten sposób każdego ranka odwozi się
produkty jego mleczarni.
Wielki Dom był głównym ośrodkiem majątku ziemskiego. W odległości pół mili otaczały go
różne gospodarcze budynki. Dick kłaniając się bez przerwy ludziom, którzy pracowali u
niego, minął galopem fermę mleczarską. Była to duża osada z licznymi wieżami silosów.
Transportery przenosiły nawóz i automatycznie spychały ładunek na maszyny rozrzucające
go na polu. Mężczyźni, którzy jechali konno lub bryczkami, zatrzymywali Forresta i odbywali z
nim krótkie, rzeczowe rozmowy. Wszyscy mieli odznaki wyższych szkół rolniczych. Pełnili
różne funkcje administracyjne w jego majątku. Ostatni z nich nadjechał na Palominie,
trzylatce, pełnej wdzięku dzikiej klaczy, półkrwi arabce. Ukłonił się pracodawcy i chciał jechać
dalej, lecz Forrest go zatrzymał.
— Dzień dobry panu — powiedział. — Kiedy moja żona będzie mogła odebrać tę klacz?
— Wolałbym ją oddać w przyszłym tygodniu — odparł pan Hennessy. — Właściwie już jest
ułożona, tak jak pani sobie życzyła, ale jeszcze nerwowa i niespokojna. W ciągu tygodnia
dam sobie z nią radę.
Forrest kiwnął głową na znak zgody. Hennessy, weterynarz, mówił dalej:
— Chciałbym zwolnić dwóch woźniców z taboru, który wozi lucernę.
— Cóż się stało?
— Jeden z nich, Hopkins, przyszedł niedawno z wojska. Z wojskowymi mułami pewnie jakoś
sobie radził, ale o shrie'ach nie ma pojęcia.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin