Burnett Frances Eliza - KRAINA BŁĘKITNYCH KWIATÓW.doc

(110 KB) Pobierz
Burnett Frances Eliza

Burnett Frances Eliza

Kraina Błękitnych Kwiatów

             

 

Ziemię tę zaczęto nazywać Krainą Błękitnych Kwiatów kiedy król Amor, silny, postawny monarcha o wielkiej urodzie, zszedł ze swego zamczyska na niedostępnym górskim szczycie i przejął władzę. Poprzednio zwano ją Krainą Króla Mordreth'a, a ponieważ pierwszy król o tym imieniu był nieokiełznanym i pełnym okrucieństwa władcą, imię jego przynosiło jedynie ponure wspomnienia.

Na kilka tygodni przed narodzinami Amora jego słaby, egoistyczny i bardzo młodziutki ojciec  który także nosił imię Mordreth  zginął w czasie polowania. A matka  jasnowłosa niewiasta o czystym, niewinnym spojrzeniu  zmarła zaledwie kilka godzin po porodzie. Zdążyła jednak nieco wcześniej posłać po swego czcigodnego przyjaciela i nauczyciela, który uchodził za najstarszego i najmądrzejszego człowieka na świecie. Mędrzec ów, dawno temu, schronił się w górskiej pieczarze, aby nie patrzeć na głód, zamieszki i nienawiść goszczącą w sercach ludzi, w kraju rozpościerającym się na równinach, u stóp gór.

Był to imponujący starzec o olbrzymim wzroście i wspaniałych błękitnych oczach, nasuwających myśl o morskich głębinach. Były one jednocześnie podobnie czyste jak oczy królowej. Zdawały się widzieć wszystko i odzwierciedlać jedynie myśli piękne i szlachetne. Wszyscy odczuwali pełen respektu lęk widząc go kroczącego majestatycznie po mieście. Nazywali go po prostu Starcem.

Piękna królowa odsunęła rąbek haftowanej kołdry pokrywającej łoże ze złota i kości słoniowej i pokazała mu maleńkie niemowlę uśpione u jej boku.

— Urodził się, by zostać królem. Tylko Ty możesz udzielić mu pomocy  rzekła.

Starzec spojrzał na maleństwo.

— Ma długie i silne rączki i nóżki. To dobrze świadczy na przyszłość. Będzie z niego wielki król  rzekł.  Oddaj mi go.

Królowa podała nowo narodzonego.

—Zabierz go stąd szybko, zanim usłyszy kłótnie pod wrotami pałacu  rzekła.  Weź go do zamczyska na szczycie niedostępnej skały. Zatrzymaj go tam, aż dorośnie na tyle, by zejść i zostać królem. Kiedy słońce zatopi się w chmurach odejdę z tego świata, ale jeśli mój potomek będzie z tobą, mimo swego sieroctwa nauczy się wszystkiego, co powinien wiedzieć król.

Starzec wziął dziecko, owinął je w fałdy swej długiej, szarej szaty i odszedł dostojnie pałacową bramą, przez brzydkie miasto, po równinach w stronę góry. Kiedy zaczął wspinać się po stromych zboczach słońce właśnie zachodziło, obrzucając złotem pomieszanym z różem wielkie skały, dzikie kwiaty i krzewy obrastające z obu stron prawie niewidoczną ścieżkę.

Starzec nie potrzebował żadnej ścieżki, gdyż wiedział doskonale którędy iść. Wspinał się coraz wyżej, a mały król Amor mocno spał opatulony w zwoje jego szaty. Wreszcie dotarli na szczyt i rozgarnąwszy chaszcze skręconych winnych latorośli, ugwieżdżonych bladymi pączkami o słodkim zapachu, Starzec zatrzymał się, by popatrzeć na zamczysko, które wisiało na najwyższej turni i wyglądało spoza górskiego szczytu na morze, niebo i równiny rozpościerające się w dole.

Teraz niebo przybrało barwę granatową, a usiane było miliardami gwiazd. Wokół panowała taka cisza, że reszta świata zdawała się być odległa o tysiąc kilometrów, zaś brzydota, nędza i ludzkie niesnaski były całkowicie nierealne. Owiewał ich wiaterek przynoszący słodką, świeżą woń. Starzec odwinął niemowlę z fałd swej szaty i złożył na dywanie pachnącego mchu.

— Gwiazdy są tu bardzo blisko  rzekł.  Obudź się, młody królu, i zobacz jak blisko. Dowiedz się, że to twoje siostry, a bratem jest wiatr, który ofiarowuje ci świeżość oddechu innych braci  drzew. Jesteś w domu.

Wówczas król Amor otworzył oczy, a ujrzawszy nad sobą gwiazdy pośród błękitu uśmiechnął się i chociaż nie przeżył jeszcze całego dnia, wyrzucił rączkę do góry i dotknął nią czoła.

— Salutuje im jako król i żołnierz  rzekł Starzec  chociaż czyni to nieświadomie.

Zamczysko było olbrzymie i wspaniałe, choć stało opuszczone od stulecia. Przez trzy pokolenia jego królewscy właściciele nie byli zainteresowani przyglądaniem się światu z tak wielkiej odległości. Nie wiedzieli nic o wietrze, drzewach i gwiazdach. Mieszkali na równinach, w miastach, polując, uśmierzając bunty i nakładając wielkie daniny na swoich nieszczęsnych poddanych.

A zamczysko w samotności przeżywało kolejne lata i zimy. Miało mury obronne i wieże, które odbijały się na tle nieba, a wewnątrz mieściła się wielka sala balowa, sale dla setek gości i pokoje dla tysiąca zbrojnych rycerzy, zaś dziedziniec zamkowy był wystarczająco wielki, by rozgrywać na nim turnieje rycerskie.

Mały król Amor żył więc samotnie pośród tej przestrzeni i przepychu, a jedynymi jego towarzyszami byli Starzec i równie leciwy służący. Znali oni obaj pewną tajemnicę, która pozwalała zachować młodość, mimo upływu czasu. Wiedzieli, że są braćmi wszystkiego, co istnieje na świecie, a także że człowiek, do którego dostępu nie ma gniewna lub zła myśl, nie musi bać się przeciwnika. W każdym ich zachowaniu uwidaczniała się mądrość, siła i prostota, a nawet najbardziej dzikie stworzenia przystawały na ich widok, by im przekazać pozdrowienie, które byli w stanie zrozumieć. Ponieważ złe myśli nie przychodziły im nigdy do głowy, nie znali uczucia strachu. Udzielało się to i dzikim stworzeniom, które także nie odczuwały lęku i dlatego też język jednych stawał się zrozumiały dla drugich.

Każdego ranka wychodzili o świcie na mury obronne, aby popatrzeć na wspaniałe słońce wychylające się z wolna z morza purpury. Jedno z pierwszych wspomnień małego króla Amora, które towarzyszyło mu do końca życia, wiązało się z porannym rytuałem. Starzec budził go delikatnie, opatulał w obszerne fałdy swej długiej, szarej szaty i niósł w górę po krętych i wąskich kamiennych schodkach, aż wreszcie wydostawali się na szczyt olbrzymiego zamczyska, które zdawało się maleńkiemu chłopcu dosięgać aż do nieba.

— Słońce wstanie za chwilę i obudzi świat  mówił Starzec.  Królewiczu, patrz i podziwiaj ten cud.

Amor unosił swą malutką główkę i chłonął wszystko. Był dopiero w wieku kiedy zaczyna się rozumieć niektóre sprawy. Kochał Starca i wszystko, co jego opiekun mówił i robił.

Daleko, poniżej niebotycznych skał, leżało morze. Uśpione nocą, było ciemnobłękitne lub fioletowe, lecz teraz powoli zmieniało kolor. Niebo ulegało także przebarwieniem  stawało się coraz bledsze, potem nieco rozjaśniało się, podobnie jak morze, następnie lekki rumieniec przesuwał się po ziemi i wodzie i różowił wszystkie małe, przepływające obłoczki.

Król Amor uśmiechnął się do ptasich treli dochodzących z drzew i krzewów i do jaskrawozłotego słońca, ukazującego się na krawędzi oceanu i rozbryzgującego tańczące po falach promyki.

Słońce unosiło się coraz wyżej, olśniewało blaskiem i napełniało zachwytem chłopczyka, który klaskał w rączki z radości. Ale już w następnej chwili cofnął się z krzykiem, słysząc głośne trzepotanie i

towarzyszące mu machanie potężnych skrzydeł wielkiego ptaka, który wyfrunął ze szczytu stromej skały i wzbijał się ku rozpromienionym porannym niebiosom.

— Naszym sąsiadem jest orzeł  rzekł Starzec.  Zbudził się i poleciał złożyć poranne uszanowanie słońcu.

Królewicz siedział wyprostowany, przyglądając się w zachwycie zjawiskom rozgrywającym się w oślepiającym blasku na skraju świata, skąd nagle oderwała się ku górze kula żywego złota zmieszanego z ogniem i nawet on zrozumiał, że słońce już wzeszło.

— O świcie każdego dnia wznosi się w taki sam sposób  rzekł Starzec.  Popatrzmy razem, a ja opowiem tobie legendy na jego temat.

Siedzieli więc na blankach i Starzec opowiadał. Były to historyjki o małych ziarenkach ukrytych w ciemnej ziemi i oczekujących na złote ciepło słoneczne, które budziło je do życia. Dzięki niemu uprawne pola pokrywały się falującymi łanami pszenicy, z której wypiekano chleb. Były to opowieści o nasionkach, które ogrzane rosły i dojrzewały przemieniając się w pachnące pąki kwiatów i opowiadania o korzeniach i soku drzew przenoszonym ku górze i ożywiającym gałęzie zielenią liści.

Pojawiali się tam także mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy spragnieni słońca i radujący się na jego widok.

— Każdego dnia, świecąc na niebie, słońce daje życie lub powoduje jego dojrzewanie. Lecz wielu o tym zapomina. Królewiczu, chodząc podnoś głowę wysoko. Nigdy nie zapominaj o słońcu.

Każdego ranka wstawali o świcie i oglądali razem cud wstającego dnia, zaś w pierwszą niepogodę, gdy niebo zasnuły szare chmury i słońce nie pojawiło się tam gdzie zwykle, Starzec opowiedział coś innego.

— Płonące złoto skrywa się za nisko wiszącą szarością. Chmury są tak ciężkie od deszczu, że muszą oderwać się, a wówczas deszcz spadnie na ziemię ulewą lub w towarzystwie burzy, a spragniona ziemia będzie chciwie spijać jego krople. Ziarenka, nasionka i korzonki zostaną napojone, a świat ucieszy się z bogactwa świeżego życia. Źródełka będą bulgotać, a strumyki nabiorą wartkiego pędu przemierzając swoje ścieżki pośród leśnej zieleni. Bydło będzie radować się na widok pełnego wodopoju, a ludziom dany będzie wypoczynek. Młody królu, chodząc podnoś głowę wysoko i często spoglądaj w niebo. Nigdy nie zapominaj o chmurach.

Codziennie słysząc tego typu słowa król Amor nauczył się, co oznaczają słońce i chmury, pokochał je i poczuł się ich

             

               

 

 

  

 

             

 

 

bratem. Jego pierwsze wspomnienie burzy wiązało się także ze Starcem. Olbrzym wziął go na mury obronne i razem przyglądali się ciemnym chmurom, z których przelewała się ulewa. Ich fioletowy odcień przecinały co chwilę oślepiające zygzaki błyskawic. Grzmoty przetaczały się z łoskotem i zdawały się zmieniać w huk ukryte gdzieś przedmioty, niewidzialne dla ludzkiego wzroku. Wicher ryczał dookoła zamku, bił w jego wieże, podrzucał gałęzie największych drzew, jakby to były piórka, i wprawiał w wir strugi deszczu spadające na ziemię. Królewicz Amor stał wyprostowany jak żołnierz, zastanawiając się, co robią w takim momencie ptaszki i czy orzeł powrócił do swego gniazda.

Mimo całego tego ryku, jakim natura okazywała swoje niezadowolenie przerażając świat zdany na jej łaskę, Starzec zachował spokój. W swej długiej szacie, na tle burzy wyglądał na jeszcze wyższego, niż był w rzeczywistości. A jego oczy były jak morska głębina.

Wreszcie rzekł cicho:

— To jest głos potęgi nieznanej człowiekowi. Żaden człowiek nie pojął jej jeszcze, choć przemawia do niego. Słuchaj uważnie! Niech twoja dusza milczy! Słuchaj, królewiczu! Unoś głowę wysoko i patrz często w niebo. Nigdy nie zapomnij o burzy.

Tak więc królewicz nauczył się kochać burzę i stawać się bez lęku jej cząstką.

Niewykluczone, że ułatwił mu to jego pierwszy kontakt z naturą, gdy położono go na pachnącym mchu w pierwszym dniu życia i nieświadomie salutował światu, czuł się bliski swoich sióstr  gwiazd  i kochał je.

W każdą pogodną noc Starzec wynosił maleńkiego króla na mury obronne i pozwalał mu usnąć pod rozbłyszczonymi miriadami gwiezdnymi. Przedtem spacerował trzymając go w ramionach lub siedział z nim w ciszy, czasami bajając cichym głosem, czasami milcząc z wzrokiem utkwionym w wysokim sklepieniu ponad nimi, jak gdyby gwiazdy mówiły do niego o doskonałym spokoju.

— Kiedy patrzysz na nie długo  rzekł  uspokajasz się i zapominasz o głupstwach. Odpowiadają na twoje pytania wskazując, że ziemia nie jest niczym więcej, niż jednym z miliona światów. Niech twoja dusza osiągnie pełnię spokoju, patrz często w górę, a zrozumiesz ich mowę. Nie zapominaj nigdy o gwiazdach.

Tak więc, w miarę jak chłopczyk rósł, jego świat zdawał się zawierać coraz więcej piękna i cudownych zjawisk; słońce i księżyc, burzę i gwiazdy, strugi równo lejącego deszczu, szybki wzrost roślin, lot orła, piosnki i gniazda małych ptaszyn, zmieniające się pory roku i pracowitość brunatnej ziemi rodzącej zboże i owoce.

— Wszystkie te cuda w jednym świecie, gdzie ty jesteś człowiekiem  rzekł Starzec.  Chodząc, młody królu, unoś głowę wysoko i patrz w górę. Nie waż się zapomnieć o żadnym z tych cudów.

Niczego nie zapominał. Żył i swoimi jasnymi oczyma, pełnymi radości, patrzył na wszystko. Na szczycie swej góry nigdy nie usłyszał brzydkich słów. Nie wiedział nawet, że w myślach mogą się pojawić wrogość lub podłość. Podrósłszy nieco często spacerował po szczytach, nie bojąc się ani burzy, ani dzikich bestii. Lwy o zmierzwionych grzywach ze swymi połowicami podchodziły do niego łasząc się, jak kiedyś ich ojcowie łasili się do Adama w ogrodzie edeńskim. Nigdy nie przyszło by mu do głowy, że te stworzenia nie są jego przyjaciółmi. Nie wiedział nawet o istnieniu ludzi, którzy zabijają jego dzikich towarzyszy. Nauczył się jeździć po wielkim dziedzińcu zamkowym i dokonywać wyczynów wymagających siły. Nie nauczono go strachu, więc nie przychodziło mu nawet do głowy, że może nie podołać jakiejś próbie charakteru. Wyrósł na wysokiego, dorodnego chłopca; mając dziesięć lat wyglądał na szesnaście, zaś w wieku szesnastu lat był już olbrzymem. A przyczyną tego było jego braterstwo z burzą i czerpanie siły z gwiazd.

Jedyną przykrą przygodą jaka mu się przytrafiła, było pewne zdarzenie, gdy miał dwanaście lat. Z królestwa położonego u podnóża gór, na równinach, przysłano specjalnie dla niego wyhodowanego młodego konia. Równie piękne zwierzę nigdy dotąd nie urodziło się w królewskich stajniach. Kiedy wprowadzono go na dziedziniec oczy królewicza rozbłysły radośnie. Większą część poranka spędzał ujeżdżając rumaka i próbując skoków na końskim grzbiecie. Starzec w swej komnacie, położonej w wieży, słyszał jego okrzyki zachwytu i zachęty. W końcu młody król udał się na krętą górską drogę, by i w takich warunkach wypróbować swego rumaka.

Powróciwszy udał się natychmiast do komnaty w wieży, na pogawędkę ze Starcem.

Starzec podniósł wzrok znad swej wielkiej księgi i popatrzył na niego z powagą.

— Pójdźmy na mury obronne  rzekł chłopiec.  Musimy porozmawiać.

Poszli więc, a kiedy stali patrząc na świat rozpościerający się u ich stóp, na turkusowy łuk nieba powyżej, oczy Starca nabrały jeszcze poważniejszego wyrazu.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

— Opowiedz mi, królewiczu  rzekł.

— Zdarzyło się coś dziwnego  rzekł król Amor.  Poczułem coś, czego nigdy wcześniej nie doznałem. Jechałem konno polem po równinie, gdy mój rumak dojrzał coś, co wzburzyło go do tego stopnia, że odmówił mi posłuszeństwa. Był to młody lampart, który przyglądał się nam zza drzewa. Rumak stawał dęba i parskał. Nie reagował na moje słowa, cofał się i kręcił dookoła. Na próżno usiłowałem go przekonać i wtedy zupełnie nagle, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zmusić do posłuszeństwa, poczułem przypływ tego nieznanego dotąd uczucia, które przebiegło ogniem przez całe moje ciało. Zrobiło mi się gorąco i zdałem sobie sprawę, że twarz pokrył mi szkarłatny rumieniec, serce wali mi szybciej niż zwykle, a krew zdawała się wrzeć mi w żyłach. Z ust wyrwały mi się szorstkie, brzydkie słowa  zapomniałem o łączącym nas braterstwie  uniosłem dłoń, ścisnąłem ją w pięść i kilkakrotnie uderzyłem konia. Już go nie kochałem i czułem, że on także nie odczuwa do mnie miłości. Ciągle jeszcze jest mi gorąco i przykro od tego nowego doświadczenia. Nie odczuwam już radości. Czy to co poczułem, to był ból? Nigdy dotąd nie zaznałem bólu. Nie znam go. Czy to był ból?

— To było coś gorszego  odparł Starzec.  To był gniew. Kiedy człowiek pozwala, aby opanował go gniew, wówczas popada w trującą gorączkę. Traci siły, władzę nad sobą samym i nad innymi, zatraca się w czasie, w którym mógłby uzyskać cel, którego

najbardziej pragnie. Złość nie powinna mieć dostępu do tego świata.

Tak więc przy tej okazji król Amor dowiedział się całej prawdy o złości, bowiem długo siedzieli na blankach i Starzec opowiadał mu w jaki sposób trucizna rozchodzi się w żyłach osłabiając człowieka i czyniąc zeń głupca. Nocą Amor leżał pod sklepieniem niebios patrząc na siostry gwiazdy i czerpiąc z nich spokój.

— Jeśli przeleżysz noc na blankach myśląc wyłącznie o ciszy i o gwiazdach, zapomnisz o gniewie i jad, jaki ci wszczepił, zniknie. Jeśli zajmiesz umysł pięknymi myślami, wypędzą one wszystkie myśli niegodne ciebie. W gwiazdach nie ma miejsca dla zła i ciemności  to powiedział mu Starzec.

*

Na równinie, u stóp skały, na której stał zamek, rozpościerały się wspaniałe ogrody, otoczone murami. Posadziła je wdowa po pierwszym królu Mordreth, a po jej śmierci zaniedbane zdziczały. Kiedy królewicza sprowadzono na szczyt góry, starzec wraz ze służącym ponownie doprowadzili je do pełni rozkwitu. Gdy Amor dorósł na tyle, aby posługiwać się małą łopatką, zaczął pomagać w ogrodzie. Pod dotykiem jego rąk, jak pod wpływem czaru, wszystko rosło w dwójnasób szybciej. Ptaszki, pszczoły i motyle fruwały koło niego mówiąc do niego przyjaźnie. Wiedział którędy wiedzie droga pszczół do miodu. Motyle siadały mu na rączkach i uczyły go różnych rzeczy. Ptaszki opowiadały mu o swoich wędrówkach, a z dalekich krajów sprowadzały mu nasionka, które chłopiec siał w swoim ogrodzie, a z których rozkwitały potem piękne kwiaty. Pewna jaskółka, prawdziwy obieżyświat, obdarowała go ziarenkiem z tajemniczego ogrodu pewnego cesarza, ogrodu, którego nikt nigdy nie widział oprócz czterech cesarskich niewolników w nim urodzonych i zobowiązanych do nieopuszczania go do końca życia.

Król Amor zasadził ziarenko na swoim klombie. Wyrósł z niego błękitny kwiat o nadzwyczajnej urodzie. Jego kolor był czysty i nasycony głębokim odcieniem. Pąki zwieszały się z długiej łodyżki, a w pierwszym roku dały tysiąc ziarenek. Co roku król Amor sadził więcej kwiatów i co roku rosły coraz wyżej i piękniej i kwitły przez coraz dłuższy czas. Kiedy wiał letni wiatr, jego podmuch zwiewał obłoczki delikatnego zapachu, które czasami opadały wzdłuż zbocza przynosząc nieszczęsnym mieszkańcom krainy króla Mordreth'a błogie zapomnienie kłótni i nędzy.

Unosili oni głowy, aby zaczerpnąć trochę tego wonnego powietrza, zastanawiając się, cóż to takiego dzieje się na szczycie góry. Każdego roku król Amor zbierał ziarenka i przechowywał je w nie używanej zamkowej wieży. Tymczasem i sam król rósł, nabierał sił, rozumu i urody. Każda roślina, każdy chwast, każde czworonogie stworzenie, wiatr, gwiazdy na niebie przekazywały mu wiedzę i mądrość. Wzrok miał jasny i przenikliwy, a gdy patrzył na człowieka, umiał czytać jego myśli i nakazać mu wyjawienie prawdy. A siłę miał tak wielką, że gołymi rękami bez trudu łamał na kawałki żelazne sztaby.

Kiedy król skończył dwadzieścia lat Starzec wziął go na blanki i podawszy mu lunetę kazał przyjrzeć się stolicy położonej na dole i wszystkiemu, co się tam dzieje.

— Widzę ludzi zbierających się w tłumy  rzekł Amor, popatrzywszy przez kilka chwil.  Widzę jaskrawe kolory, łopoczące sztandary i łuki triumfalne. Wydaje się, że przygotowują jakąś wielką uroczystość.

— Lud przygotowuje się na twoją koronację  rzekł Starzec.  Jutro zostaniesz sprowadzony z wielkim ceremoniałem w dolinę i ogłoszony królem. Nauczyłem ciebie wszystkich cudów świata i pokazałem, że nie ma rzeczy niepotrzebnych, prócz szalonych i niegodziwych myśli. Nauka była ci potrzebna, abyś mógł rządzić swoim królestwem. Zejdziesz teraz w dolinę i przekażesz ludziom mądrość uzyskaną od górskich braci. Zobaczysz rzeczy dalekie od piękna i czystości, lecz trzymaj, młody królu, głowę uniesioną wysoko i nigdy nie zapominaj słońca, wiatru i gwiazd.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Patrząc na króla Starzec dodał do siebie w duchu:

— Kiedy stanie przed nimi pomyślą, że mają do czynienia z herosem.

Następnego ranka wspaniała procesja wyruszyła krętą drogą na zamek. W paradzie uczestniczyli książęta, szlachcice i rycerze oraz tłumy gawiedzi. Lśniła broń, błyszczały kolory odświętnych szat, sztandary i proporce powiewały nad nimi przy wtórze grających złotych i srebrnych trąbek.

Starzec, wciąż w tej samej szacie, stał obok króla Amora na szerokim kamiennym tarasie, którego strzegły gotowe do skoku rzeźbione lwy.

— Oto młody król!  rzekł.

Zauważywszy króla ludzie reagowali tak właśnie, jak przepowiedział Starzec. Patrzyli na niego z lękiem, cofnąwszy się. Niektórzy padali na kolana, widząc przed sobą boskiego olbrzyma. A to był jedynie zwykły młody człowiek, co prawda o wielkiej sile i niezwykłym umyśle, który różnił się jednak tym od innych, że wolny był od nieprzyjaznych myśli, a dotychczasowe życie przeżył w bliskim sąsiedztwie gwiazd. Sprowadzono królewskiego mustanga, przyozdobionego złotą uprzężą, i na jego grzbiecie król zjechał po górskim zboczu i bramą miejską dotarł do stolicy swego królestwa. Życzył sobie, aby Starzec jechał obok niego. W drodze do miejsca koronacji ujrzał nieznane mu dotąd obrazki. Oprócz haftowanego jedwabiu i aksamitnych zasłon domów bogaczy dostrzegł także brudne, boczne uliczki, nędzne przejścia i popadające w ruinę domostwa. Widział opuszczone dzieci, które na jego widok uciekały przerażone do swoich norek i obdartusów toczących boje o lepsze miejsca w tłumie. Nieszczęsne, szorstkie twarze zerkały na przechodzącą paradę zza węgła, ale nikt nie uśmiechał się, ponieważ ludzi tych dzieliła nienawiść, lęk i brak zaufania do innych. Wszyscy oni bali się młodego króla i dalecy byli od odczuwania do niego sympatii, choćby dlatego, że pochodził on od króla Mordreth'a, który był podłym i egoistycznym władcą.

Zauważywszy jego potężny wzrost i uniesioną wysoko głowę, bali się jeszcze bardziej. Sami mieli głowy zwieszone i nie widzieli niczego oprócz kurzu i brudu pod stopami. Żyli w nieodłącznym towarzystwie kłótni, często doznawali lęku i brzydkich uczuć. Ogarnął ich więc natychmiast strach przed królem wraz z przekonaniem o jego nadmiernej zarozumiałości. Nabrali przekonania, że taki olbrzym jest w stanie dopuścić się dwakroć większej podłości niż poprzedni władcy, skoro jest od nich dwukrotnie silniejszy. Taką mieli nędzną naturę, że od pierwszego wejrzenia doszukiwali się w człowieku i w każdej rzeczy wszystkiego co najgorsze i od początku reagowali przerażeniem na wszystko co nowe.

Książęta i dygnitarze jadący w orszaku próbowali chronić króla Amora przed widokiem nieszczęśników i ich zaniedbanych ulic. Wskazywali mu pałace i dekoracje, a także piękne damy na balkonach obrzucające kwiatami jego trasę. Król chwalił cały ten przepych, salutował balkonom wznosząc wzrok do góry, a miał przy tym tyle radości w roześmianych oczach, że niewiele brakowało, żeby damy same rzuciły się z balkonów do jego stóp krzycząc, iż nigdy dotąd nie były świadkami koronacji tak pięknego, młodego królewicza.

— Nie patrz tak, Wasza Wysokość, na ten motłoch  rzekł premier.  To tylko tłum nic niewartych, podłych złodziei i nierobów.

— Nie patrzyłbym na nich  odparł król Amor  gdybym wiedział, że nie mogę im pomóc. Nie należy przypatrywać się ciemnościom, gdy nie ma szans na ich rozjaśnienie światłem. A na tych tutaj patrzę, bo coś należy zrobić. Tylko jeszcze nie wiem co.

— Jest taka nienawiść w ich oczach. Nie patrz, Wasza Królewska Mość. To może ciebie rozgniewać, Panie  rzekł młody książę, który jechał tuż obok.

— Nie pora na gniew  rzekł Amor unosząc wysoko koronowaną głowę.  Gniew jest bezwartościowy.

Po zachodzie słońca odbył się wielki bankiet, a po nim wspaniały bal, podczas którego dworzanie i książęta podziwiali piękno i urok nowego króla. Był o wiele bardziej błyskotliwy i czarujący, niż którykolwiek z królów Mordreth'ów. Jego śmiech był tak autentycznie wesoły, że napełniał uczuciem szczęścia tych, którzy go słyszeli, chociaż wcale nie wiedzieli dlaczego. Kiedy bal rozkręcił się na dobre, król wyszedł na środek sali balowej i przemówił do wytwornego towarzystwa.

— Widziałem szerokie ulice i pałace i wszystko to jest piękne w mojej stolicy  rzekł.  Teraz nadeszła pora, żebym poszedł w boczne, ciemne uliczki. Chcę porozmawiać z różnymi ludźmi, nawet z nędznikami, kalekami, pijakami i złodziejami.

Wszyscy podnieśli głosy pełne oburzonego sprzeciwu. Te właśnie rzeczy ukrywano przed nim. Królowie nie powinni być narażeni na takie widoki.

— A jednak pójdę tam  powiedział z pięknym, acz dziwnym uśmiechem.  Pójdę tam pieszo, jedynie biorąc sobie Starca za towarzysza. Bal ma trwać dalej.

Przecisnął się przez rozbawiony tłum, ze Starcem u boku. Na głowie miał nadal koronę, gdyż pragnął, żeby lud wiedział, że oto przyszedł do niego król.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Szli ciemnymi ulicami, po zakazanych zaułkach, bocznych przejściach i podwórkach, a ludzie uciekali na ich widok jak szczury, podobnie jak robiły to dzieci, zmykając z rynsztoka, gdy zbliżała się ku nim parada. Król Amor nie mógłby ich widzieć, gdyby nie przyniósł z sobą jasnej latarni, którą trzymał wysoko ponad głową. Światło jaśniało nad jego piękną twarzą i koroną nadając mu wygląd boskiego herosa, a ludzie na jego widok przypadali do ziemi z przerażeniem, zadając sobie w duchu pytanie, jak ten wspaniały król może zechcieć rozprawić się z nędzarzami, takimi jak oni. Ale niektóre małe dzieci uśmiechały się do niego, ponieważ były pod wrażeniem jego młodości i wyglądu. Nikt z tych mieszkańców ruder i ciemnych zakamarków nie mógł zrozumieć, dlaczego król przyszedł do ich części miasta sam, pieszo i to w dniu koronacji. Wielu z nich obawiało się, że następnego dnia poleci pozabijać ich wszystkich, a domostwa spalić, bo po cóż mu utrzymywać przy życiu takie jak oni plugastwo.

W pewnym momencie, gdy przechodził ciemnym podwórkiem, wypadł na niego gdzieś z bramy szaleniec, podsuwając mu pod nos grożącą pięść.

— Nienawidzimy ciebie!  krzyczał.  Nienawidzimy ciebie!

Mieszkańcy podwórka wstrzymali oddech z przerażenia, zastanawiając się, co teraz nastąpi. Tymczasem król stał spokojnie, unosząc wysoko latarnię i patrząc z góry na szaleńca z głęboką troską w oczach.

— Nie ma czasu na nienawiść na tym świecie  rzekł.  Nie ma na to czasu.

I poszedł dalej.

Wyraz troski nie opuszczał jego twarzy przez następne godziny, gdy kontynuował swą wędrówkę do chwili, kiedy stwierdził, że zobaczył to wszystko, co chciał.

Następnego dnia pojechał z powrotem na górę, do swego zamku na niedostępnej turni, a noc zastała go leżącego na blankach zamku, zapatrzonego w niebo, tak samo, jak robił to w dawnych czasach.

Wiał lekki wiatr, a król patrzył w gwiazdy.

— Nie wiem, moje siostry  rzekł do nich.  Powiedzcie mi  poprosił.

I leżał w milczeniu, aż jego duszę napełniła wielka, błoga cisza nocy, zaś gdy gwiazdy zaczęły tracić swój blask, usnął w niezwykłym spokoju.

*

Ludność w królestwie, na równinie, wyczekiwała z niepokojem następnych decyzji króla. Na razie folgowano sobie we wzajemnej nienawiści, kontynuując zadawnione kłótnie ze zdwojoną mocą. Bogaci żarli się między sobą o względy króla, przepełnieni zazdrością i zawiścią. Biedni stawali się bardziej agresywni pod wpływem lęku. A każdy bał się, że któryś z sąsiadów doniesie coś na temat jego przeszłych grzeszków. Jedynie jacyś dwaj chłopcy, którzy przerwali naraz pracę w środku pola, aby rękoczynami rozstrzygnąć nieporozumienie, nagle stanęli jak wryci na wspomnienie czegoś i jeden z nich powiedział zduszonym głosem:

— Nie ma czasu na złość. Nie ma na to czasu.

I powrócił natychmiast do pracy, a w ślad za nim zrobił to jego towarzysz.

A kiedy skończyli pielenie chwastów, zaczęli mówić o tym, co się stało. Przypomnieli sobie, że poprzedniego dnia pokłócili się przed ukończeniem pracy, a w efekcie nie zapłacono im i poszli do domu smętni, z obolałym ciałem od razów, których sobie wzajemnie nie żałowali, po czym udali się bez kolacji na spoczynek.

Nie, nie ma na to czasu  utwierdzili się w przekonaniu.

Na początku następnego tygodnia rozeszła się plotka o wydaniu nowego prawa  o przepisach tak dziwnych, że trudno było w nie uwierzyć. Ustawa stanowiła o jakichś błękitnych kwiatach. Cóż prawo mogło mieć wspólnego z kwiatami i jakżeż kwiaty miały się do ustaw? Ludzie sprzeczali się na temat ewentualnego znaczenia takiej ustawy. Ci, którym zawsze najpierw przychodziły do głowy paskudne pomysły podejrzewali, że błękitne kwiaty mają zostać posadzone w ogrodach bogatych specjalnie po to, by zatruć roznoszącą się od nich wonią wszystkich biednych.

Jedynymi, którzy spokojnie przyjęli tę wiadomość, byli dwaj wspomniani chłopcy oraz grupa ich przyjaciół, którzy zaczęli przekazywać między sobą jakby szyfr słowami: „Nie ma czasu na gniew". A jeden z nich dodał jeszcze jedno zdanie: „Nie ma czasu na lęk  wykrzyknął do kolegów na polu.  Bierzmy się szybko do roboty".

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Tak więc szybko skończyli pracę i mieli jeszcze mnóstwo wolnego czasu na zabawę.

Wreszcie pewnego ranka ogłoszono, że nowy król zamierza urządzić festyn na świeżym powietrzu dla wszystkich swoich poddanych. Miał on się odbyć na równinie, pod murami miasta, a król wykorzystał tę okazję, by osobiście proklamować i ogłosić ustawę o błękitnych kwiatach.

— Teraz poznamy prawdę  zrzędliwie szeptali najbardziej przerażeni, niechętnie powłócząc nogami w kierunku równiny, aż ujrzeli ich nasi znajomi chłopcy, posługujący się królewskim szyfrem.

— Nie pora myśleć o najgorszym!  wykrzyknął najmądrzejszy z nich tak donośnie, jak tylko potrafił.  Nie pora. Pośpieszmy się, bo przyjdziemy spóźnieni na festyn.

Na te słowa odwróciło się wiele głów, skłonnych do ich wysłuchania, ponieważ w głosie chłopca usłyszeli wesołe, a jednocześnie domagające się posłuszeństwa tony, znamionujące wewnętrzną siłę. Nigdy przedtem nie zdarzyło się im usłyszeć czegoś takiego, i to z ust tak młodego chłopca, na ziemi króla Mordreth'a.

Równinę pokrywała wysoka, zielona trawa, a nad nią rosły drzewa, szeroko rozpościerając swe gałęzie. Przygotowano bogato zdobiony podest, na którym postawiono tron króla Amora, zrobiony ze złota i kości słoniowej. Kiedy zebrał się tłum król podniósł się z tronu i stał przed swym ludem  piękny olbrzym o oczach pałających jak gwiazdy, z wysoko uniesioną głową. Odczytał swą ustawę. Głos jego był donośny i wyraźny. Dotarł do wszystkich  i tych stojących blisko i tych w oddaleniu. Usłyszał go nawet pewien mały, kulawy chłopiec, który stał na skraju tłumu i nie miał najmniejszej nadziei na usłyszenie lub ujrzenie czegokolwiek. A oto co król przeczytał:

W mym ogrodzie, na górskim szczycie, rosną Błękitne Kwiaty. Pewien ptaszek, jeden z moich malutkich braci, sprowadził ich nasionka z ukrytego ogrodu pewnego cesarza. Urodę tych kwiatów można porównać jedynie do piękna nieba o wschodzie słońca. Mają przedziwną moc. Odpędzają zło i nieszczęścia, wyzwalają od pecha i ponurego nastroju. Przy nich nie ma czasu na niezadowolenie, nie ma czasu na zło. Słuchajcie mojej ustawy. Jutro każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko w mym królestwie otrzyma nasionka, nie pominiemy nawet osesków. Wszyscy mężczyźni, kobiety, dzieci i niemowlęta, zgodnie z nakazem nowego prawa zasieją nasionka, po czym będą je podlewać, nawozić, a także dbać o to, aby wyrosły z nich Błękitne Kwiaty. Zadaniem każdego będzie doprowadzenie rośliny do kwitnienia. Matki przytrzymają rączki niemowląt nad ziemią tak, aby nasionka spadły w odpowiednie miejsce do gruntu. W miarę dorastania maleństw matki powinny pokazywać im poszczególne etapy wzrostu roślinek, począwszy od chwili, gdy pierwsze kiełki zaczną przebijać się przez brunatną glebę. Matki powinny opowiadać dzieciom o Błękitnych Kwiatach od najwcześniejszego niemowlęctwa. Najpierw dzieciom spodoba się bajanie o nich, potem zachwycą się kolorem i pokochają kwitnienie kwiatów i od tego momentu czar zacznie działać dla ich dobra. Kwiaty przyniosą im szczęście i udane życie. Kwiatów nie mają siać jakieś wybrane osoby, tu i tam, lecz każdy z moich poddanych, bez wyjątku. Ci, którzy nie posiadają własnej ziemi, mogą skorzystać z dowolnej części jakiegoś wolnego pola. Kwiaty można siać wszędzie, przy drogach, w szczelinach między murami miejskimi, w starej skrzynce, w doniczce lub w nie używanej balii, w dowolnym, nie zagospodarowanym miejscu, nawet należącego do kogoś pola czy ogrodu.

Każdy jednakże musi zasadzić osobiście swoje nasionka, dbać o nie i pilnie strzec. W przyszłym roku, kiedy Błękitne Kwiaty zakwitną, przejadę moje królestwo wzdłuż i wszerz i porozdzielam nagrody najlepszym ogrodnikom.

Taka jest moja ustawa, której każdy ma przestrzegać.

— Co się stanie, jeśli nasionka któregoś z nas nie wzejdą?  zrzędzili najbardziej lękliwi.

— Nie pora zastanawiać się nad tym!  wykrzyknął znany nam chłopiec.  Weźcie się do siania!

Kiedy premier i jego świta oznajmili królowi, że należy wybudować większe i potężniejsze więzienia dla mnożących się przestępców oraz że niezbędne są podwyższone podatki, aby wydobyć kraj z nędznego położenia, odparł:

— Poczekajcie, aż zakwitną Błękitne Kwiaty.

Wkrótce wszyscy mieszkańcy królestwa zaczęli pilnie przykładać się do prac rolnych, kopiąc ziemię, siejąc i podlewając, przy czym malutkie dzieci oddawały się temu zajęciu z taką samą pasją, jak dorośli. Nawet nieroby, pijacy, złodzieje, którzy nigdy dotąd nie zhańbili się żadną pracą, wyszli ze swoich obskurnych melin, aby wykonać polecone zadanie, w jasno świecących promieniach słońca.

Wsianie kilku nasionek nie stanowiło żadnej skomplikowanej pracy. Jednakże lękali się, ponieważ widok potężnego króla Amora różnił się znacznie od wszystkich znanych im dotąd monarchów, miał przy tym taki wzrok, zdaniem niektórych dam cudowny, jednak dla nich nieprzenikniony, władczy, nie znoszący sprzeciwu. Stąd, pełni strachu, nie umieli odpowiedzieć na

             

               

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin