Demolder Eugcne - KWIACIARECZKA.doc

(108 KB) Pobierz

 

Demolder Eugčne

KWIACIARECZKA

 

 

 

 

Pani Chalumeau, handlarka ryb, co piątek zatrzymuje swój zielony, dwukołowy wózek przed oknami jednej z pierwszorzędnych pracowni krawieckich.

Handlarka już dawno głos zerwała ciężką pracą i odtąd Lucia, czarna, mała, chuda dziewczynka zawsze towarzyszy matce, pomaga, wywołuje towar.

Więc i teraz śpiewa zachrypniętym, piskliwym głosikiem:

— Ryby! Ryby! Świeże, wyborne ryby!

Potem uroczyściej, wolniej:

— Ślimaki! Ślimaki! Ślimaki!

I znów donośniej woła:

— Makrele! Makrele! )

Ukośnem spojrzeniem obejmuje złote litery, przymocowane w górze, na balkonie, które głoszą, że "Siostry Guizot" dostarczają sukien i okryć wszystkim szanującym się królewskim dworom.

A wzrok ten rzadko kiedy ją zawodzi, bo po niejakiej chwili rozchylają się ciężkie firanki, i w oknie, w obłoku muślinów i drogich koronek

pojawia się pięknie uczesana głowa jasnej, czy ciemnowłosej panny Guizot. Twarzyczka Luci rozjaśnia się wtedy pogodnym uśmiechem.

Właścicielka bogatego magazynu sprawdza świeżość towaru krótkim rzutem oka i daje wymowny znak ręką. Lucia wie już doskonale, co wyraża. I rzeczywiście w kilka minut później w bramie ukazuje się kucharka z dużym koszem. Waży w powietrzu ryby wprawnym ruchem, ogląda, wącha, patrzy, czy czerwone skrzela. Rybaczka zgadza się na cenę odrazu, — stałym odbiorcom zawsze warto coś odstąpić! Potem zręcznie i szybko sprawia zakupione ryby, i Lucia niesie je na piętro za kucharką, która nie włoży ich przecież do kosza — o! nie — za nic w świecie — przeszedłby tylko "niemiłym" zapachem!

Lucia z radością wbiega po kuchennych schodach. Jak tu inaczej, jak ładnie! Czuje się dumną jeśli na korytarzu przypadkiem minie którą z pracujących; czasem się prześliźnie koło uchylonych drzwi salonów magazynu, zagłębi w nie trwożne, nieśmiałe spojrzenie i ucieka z bijącem sercem. Niekiedy, bardzo rzadko, zaczyna rozmowę z "podręczną"; — większość to przecież dziewczynki w jej wieku. Jak przyjemnie dotykać szeleszczących, jedwabnych materji! Czy tam bardzo pięknie? I pełno ślicznych rzeczy? Wraca potem do ryb z ociąganiem, zwolna. Matka robi jej gorzkie wymówki.

Nic to! Ale magazyn! Jak tam pięknie! Jak musi być przyjemnie pracować w takiem otoczeniu, wśród tylu ślicznych rzeczy! W przeszły piątek rozmawiała o tem pragnieniu z Helenką. Jak

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

długo trzeba być "podręczną" ? Co robić, żeby się tam dostać ? Czy może marzyć o takiem niedościgłem szczęściu ?

— Matka musiałaby przyjść i sama poprosić te panie — objaśniła z powagą Helenka. — Zresztą, tyś chyba za mała. Masz z  lat, nieprawdaż? .

— Dwanaście.

— Nie wyglądasz na to — ciągnie "podręczna" z odcieniem wyższości. — Patrz, o pół roku jestem tylko starsza, a sięgasz mi zaledwie do ramienia.

Lucia wspina się na palce

— A właśnie dostaję ci do ucha — odzywa się tonem tryumfu.

— Pleciesz ! Ale to jeszcze niewszystko — mówi Helenka dalej i uśmiecha się napół ironicznie, pół smutno. — Tutaj przychodzić trzeba w kapeluszu, w całej, czystej sukience. Tutaj żadna nie nosi chusteczki na głowie. Z początku posyłanoby cię po igły, nici, śpilki, — lubiłam to nawet, bo jest się prawie ciągle na świeżem powietrzu. Potembyś dopiero przeszła do pracowni. Musiałabyś szyć kieszenie, marszczyć falbany, fastrygować. Wieczorem do podręcznych należy porządek. To już najnudniejsze. A rano na gwałt zbierać porozsypywane śpilki. Młyn prawdziwy! Jednak zarabia się prędko. Ja teraz dostaję dwadzieścia groszy dziennie.

I Lucia odchodzi rozgorączkowana, z zamyślonem czołem.

Raz, na wielkie prośby, Helenka uchyliła trochę drzwi pracowni "spódnic", — sama uczy się

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tutaj — i z dumą patrzy na koleżanki z oddziału "staników". Lucia nie zapomni nigdy tej uroczystej chwili! Dojrzała tylko jakieś materjały szyte złotem, aksamity, wełny, mieniące się girlandami przepysznych, kolorowych kwiatów, stosy jedwabnych falban, piękne futra. Stoły uginają się pod nieprzebranem mnóstwem owych cudów, barwne materje owijają jakieś posągi bez głowy.

— Manekiny — z dumą objaśnia Helenka.

W pracowni siedzi kilkanaście dziewcząt, tną, pasują, opinają te wszystkie śliczności. Pięknie uczesane, postrojone, zgrabne, Lucia mimowoli dotyka ręką swoich potarganych włosów.

Potem ucieka prędko, — zawstydzona. Ale już teraz nie zazna spokoju! Coś ją tam woła, ciągnie, nęci. Ona wie co, — piękno.

Jeszcze tego wieczora oświadczyła matce, że koniecznie, koniecznie pragnie dostać się do magazynu. Choćby na podręczną.

Ale jak uzyskać zgodę surowego ojca?

— Za pół roku będę zarabiać już dużo pieniędzy, — oznajmia wreszcie z przekonaniem.

Zwyciężyła ostatnie przeszkody.

I nazajutrz, po skończonym targu, zaczęły się przygotowania do wyprawy. Pani Chalumeau włożyła najlepszą swoją czarną suknię, głowę owinęła białą, wełnianą chusteczką, szyję, ręce, ramiona, policzki obficie skrapia wodą kolońską, co pochłania całą zawartość malutkiej flaszeczki. Lucia wysącza ostatnie krople na swoją sukienkę, potem

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

odrywa z korka wązką różową wstążeczkę i związuje nią misternie ciemny lok nad czołem.

Czuje się niezwykle dumna w czystem, świątecznem odzieniu, w nowych, sznurowanych bucikach, które tak przyjemnie skrzypią za każdem stąpnięciem! Obcasy i skrzydełka wspaniałego kapelusza dodają jej z pewnością więcej, niż pół łokcia wzrostu !

Już wchodzą w bramę i Luci wydaje się nagle, że zapach perfum ulotnił się zupełnie, że ich nie czuć nawet z blizka; zato na schodach rozchodzi się przykry odór ryby. I nie wie, czemu rumieńce jej biją na śniade policzki.

Stają wreszcie przed bogato rzeźbionemi drzwiami. — Proszę nacisnąć guzik — czyta Lucia złote litery z trudnością.

Po chwili drzwi uchylają się prawie bez szmeru, w jasnym przedpokoju stoi strojna panna, z kunsztowną fryzurą, obrzuca przybyłe badawczem spojrzeniem.

— Czego pani sobie życzy ? — pyta krótko.

— Chciałabym się dowiedzieć... przyszłam... czy nie przyjęłoby tutaj podręcznej? — szepcze nieśmiało rybaczka.

— Teraz nie. Mamy personel w komplecie.

I wymownym ruchem otwiera rzeźbione podwoje. Nagle w głębi korytarza ukazuje się otyła postać kucharki, niesie srebrną tacę, imbryk, filiżanki.

— Pani Chalumeau? — woła z przyjaznem zdumieniem. — A co was sprowadza?

Strojna panna wydyma pięknie wykrojone

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

usta i śpiesznie znika w półotwartych drzwiach salonu.

A Lucia odzyskuje pewność siebie i wymowę. Tak pragnie dostać się do magazynu. Takby starała się, jako podręczna!

— Gdybyż pani wstawiła się za mną! prosi gorąco, serdecznie. — Wieczorem mogłabym pomagać, umiem zmywać statki!

— To ci knot zabawny! odzywa się kucharka z uprzejmym uśmiechem. — Podobasz mi się, mała!

— I przyda się z pewnością. Lucia ma tyle gustu — wtrąca pani Chalumeau z głębokiem przeświadczeniem.

— Zaczekajcie trochę — odzywa się wreszcie kucharka. — Sama się rozmówię z panną Pauliną, te wszystkie sroki — i wskazuje na pracownię pogardliwym ruchem — umieją sądzić tylko po wyglądzie. Idźcie najlepiej do kuchni, stamtąd nikt was nie wyprosi, to moje królestwo.

Oddala się z protekcjonalną miną, zwolna.

Powraca tryumfalnie. Jasnowłosa panna Paulina zawsze jej słucha łaskawie. Jakże inaczej wdzięczność wyrazić kucharce ? A Marjanna przyrządza pyszne leguminy.

Więc wzywa je do pani. Wchodzą prawie drżące.

W głębi, w prześlicznej czarnej atłasowej sukni, na wysokiem, dębowem krześle z aksamitnem pokryciem, siedzi panna Guizot. Królowa nie może wyglądać wspanialej i majestatyczniej. Chwilę panuje niczem nie zmącona cisza.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Czy chcesz zostać krawcową ? — brzmi nagle łagodne pytanie.

— Tak, pani. Będę pracowała pilnie — odpowiada Lucia wzruszonym, przytłumionym szeptem.

— Zakatarzona ? — zwraca się dama do matki.

— Broń Boże, wielmożna pani. Troszkę zachrypnięta — wyjaśnia z niepokojem rybaczka. — To prędko przejdzie, jeśli przestanie głos zrywać. Takbym pragnęła, żeby tu się mogła dostać! O niczem nie myśli, tylko o tej nieszczęsnej pracowni. Nudzi i męczy bez końca, że chce uczyć się "czegoś pięknego".

Panna Paulina uśmiecha się leciutko, delikatnie.

— Miłe, ciche dziecko — mówi wkońcu. — Przyjmuję cię, chociaż właściwie potrzeba nam większej. Ale pamiętaj, że to zawód trudny, pracować trzeba usilnie.

— Jak się mała nazywa?

— Lucia Chalumeau.

— Zatem w poniedziałek o ósmej — odzywa się dama po krótkim namyśle.

Chwila ciszy. Więc naprawdę, czy je słuch nie myli ?

— Zaleca się punktualność, w pracowni trzeba być o ósmej — dorzuca panna Paulina surowszym, urzędowym tonem.

Pozdrawia je pożegnalnym ruchem ręki, i po chwili wysuwają się z pokoju dwie rozpromienione twarze. Za niemi kroczy Marjanna ze szczerem zadowoleniem na pucołowatych, czerwonych po

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

liczkach. Zawsze to przyjemnie wyświadczyć komuś przysługę. A tembardziej oddać ją zacnej kobiecie i jednocześnie przyciąć nosa tej nieznośnej sroce, pannie z magazynu, co pozwala sobie wypraszać za drzwi najuczciwszych ludzi!

Pani Chalumeau dziękuje jej w gorących słowach. Nigdy tego nie zapomni!

Przez pozostałe dni tygodnia Lucia przygotowuje się z zapałem do poniedziałkowego święta. Więc naprawdę ? Od ósmej rano do ósmej wieczorem! I wszystkie chwile dnia płynąć będą niby złote, i widzieć będzie tylko piękne rzeczy, sama czysta i zawsze porządnie ubrana. A kiedyś, kiedyś, w dalekiej przyszłości, widzi siebie w pięknej sukni, jak sama panna Paulina! Tylko warkocze czarne, tych już nie odmieni!

Uczy się szyć z pośpiechem, gorliwie, żeby jej tam nie wyśmieli. Już obrąbiła pół tuzina chustek, które niedawno dostała od chrzestnej, takiej pani, co ma sklep w halach.

W poniedziałek zerwała się równo ze świtem, nie mogła spać ze wzruszenia! Jak zwykle zapakowała śniadania młodszego rodzeństwa w koszyczki, dziś jeden jeszcze przybywa, jej własny! Świecący, nowy, pleciony z sitowia. Lucia kładzie kromkę chleba, dwie wędzone rybki, ulęgałkę. Potem wsuwa paczkę igieł do kieszeni, stalowy naparstek, wreszcie na długim sznurku u paska zawiesza nożyczki. Zardzewiałe, stare, od niepamiętnych czasów służyły do sprawiania ryb i obcinania knota u lampy. Lucia próbowała oczyścić

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

je oliwą z piaskiem, ale niewiele pomogło, a teraz ten drobny szczegół psuje całą jej radość.

O wpół do ósmej jest już przed oknami magazynu, i ogarnia ją taka nieśmiałość, że postanawia czekać na Helenkę. Kolo niej przechodzą długim sznurem pracownice, prędko, ciągłe, bez ustanku. Na zegarze bankowego gmachu bije ósma. Lucia czeka jeszcze, ale już ze łzami w oczach. Wtem na zakręcie ulicy ukazuje się drobna, zadyszana postać, śpieszy, biegnie, jak może najprędzej.

— Spóźniłaś się, Helenko — szepcze z wyrzutem dziewczynka.

— A tobie co do tego ?! — odrzuca opryskliwie starsza. — Nie kazałam ci na siebie czekać! Dostaniesz burę na początek — i zupełnie słusznie!

Wpadły bez tchu na schody. Helenka otwiera drzwi z bijącem sercem — i natychmiast rozlega się nielitościwy dzwonek.

— To my — woła drżącym głosem.

Zostawiają kapelusze w ciemnym gabinecie na wieszadłach, koszyczki składają w pokoju przyległym do kuchni.

Marjanna z przerażeniem patrzy na protegowaną.

— Czy wiesz, że gotowi cię wyrzucić ? — odzywa się z wymówką.

Ale dziewczęta nikną już w uchylonych podwojach pracowni. Przed lustrem stoi panna "starsza" i surowem spojrzeniem obrzuca podręczne.

— Która godzina? — pyta sucho, groźnie.

— Chora byłam, proszę pani usprawiedli 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wia się Helenka z błagalnym wyrazem w wystraszonych oczach.

Strojna panna marszczy brwi z widocznem niezadowoleniem.

— Pamiętaj, że zdarza ci się to po raz ostatni — mówi ostrym głosem. — Za następnym pójdziesz do kasy po pensyę.

— Nowa? — zwraca się do Luci, pytająco.— Twoje szczęście. Gdyby tu obecna była kierowniczka — mogłabyś wracać, skąd przyszłaś. Punktualność — albo — do widzenia.

Dwie grube łzy staczają się po śniadych policzkach dziewczynki.

— Zabieraj się do śpilek — odzywa się szeptem Helenka.

Podsuwa jej miseczkę, pełną skrawków i drobnych, błyszczących, punkcików. To śpiłki, porozrzucane uprzedniego dnia przez robotnice i dzisiaj zmiecione starannie. Trzeba je nagwałt oczyścić, przebrać.

Lucia ociera ręką wilgotne powieki.

— Płaczesz? dziwi się najbliższa towarzyszka. — Nie bądźże głupia! Tutaj nie żałują głosu. Prędko się przyzwyczaisz.

Naraz dzwonek dźwięczy dwukrotnem szarpnięciem: wzywają "starszą" do salonu. Poprawia misterną fryzurę i śpiesznie znika za portjerą.

Po kilku dniach Lucia całą duszą pochłania upragnione piękno. Już parę razy przenosiła stosy puszystych koronek. Wieczorem wraca z całą kieszenią niepotrzebnych skrawków i rozkłada je przed ciekawemi oczyma siostrzyczek.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Z tego ponsowego aksamitu robiłyśmy kostjum dla księżnej — objaśnia z niezwykłą powagą.

— A z białego atłasu ślubną suknię! Z różowej gazy dla dwóch pierwszych druchen.

Dzieci wpatrują się w Lucię, jak w tęczę, wszystko chcą widzieć, dotknąć się wszystkiego,— ostrożnie, z szacunkiem przysuwają różowe noski do połyskujących skrawków, co wyglądają niby zaklęte kwiaty i pachną tak ślicznie.

Czasem i ojciec przyłącza się do tego chóru. Delikatnie próbuje materji spracowanymi palcami. Różowa gaza zastanawia go dzisiaj najwięcej.

— To musi być niemocne i brudzi się z pewnością łatwo, aż dziw, jaki cienki "kamlot" odzywa się, kiwając głową.

Lucia wybucha nagle głośnym śmiechem.

— Ale piękne jak mgła, nieprawdaż — odpowiada poetycznie.

Nigdy nie czuła się taka szczęśliwa. Ale też rzeczywistość przechodzi jej marzenia. Każdego ranka rozwiązuje złote chwasty białych, kartonowych pudeł i wydobywa szeleszczące, barwne materje, obłoki kolorowych, jedwabnych muślinów, zwoje jakichś miękkich tkanin, haftowanych w cudne, delikatne kwiaty, stosy falban, falbanek, drogie pióra, aksamity.

Robotnice ją lubią, bo niemasz drugiej, któraby usłużyła równie chętnie, niemasz takiej, co zręczniej poda pasemko jedwabiu, przytrzyma kokardę, podniesie agrafkę. I nikt lepiej od niej nie potrafi przycinać fiszbinu. Jest nieoceniona. Więc

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

imię Luci we wszystkich ustach odzywa się przyjaznem echem.

A przecież ma jedną nieprzychylną duszę. To panna Anna, przez którą o mało nie zawarły się przed Lucią drzwi tego zaczarowanego królestwa. Nie może przebaczyć dziecku, że dostało się tutaj pomimo jej woli. Na każdym kroku stara się zaznaczyć swą niechęć.

Pewnej soboty popołudniu, kiedy robotnice pracują gorączkowo, przyczepiając ostatnie falbany, podszycia, ozdoby, i wykończają z pośpiechem zamówione stroje'— rozlega się donośny dzwonek telefonu.

— Księżna przybędzie za chwilę do miary!Żadna nie może położyć roboty, nie wydążą Jedna Lucia jest wolna. Po chwili wahania "starsza" kładzie na wyciągnięte ręce dziecka powłóczystą, atłasową suknię, przybraną bogato w stare, kosztowne koronki, i każe nieść na piętro. Dziewczynka idzie powoli, z rozjaśnioną twarzą: nigdy jeszcze nie dotykała takich cudów! Otwierają przed nią na rozcież podwoje, i stoi w ogromnym, podłużnym salonie, — od stropów do lśniącej posadzki zwisają wielkie, rzęsiście oświetlone lustra. I nagle cały pokój napełnia się mnóstwem drobnych, czarniawych dziewczynek — z obłokiem jedwabiów i koronek w ręku.

Drzwi skrzypnęły cicho, weszła robotnica, przysłana do miary. To panna Anna. Lekko, bez szmeru, sunie po miękkich dywanach.

Niedbałym ruchem odbiera z rąk Luci przy

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

niesioną suknię, rozwija — naraz odrzuca na sofę ze wstrętem.

— Okropność! — woła głośno. — Nieszczęście! Zwraca się do dziecka z rozgniewaną twarzą.

— Poczekaj!!

Znika w fałdach portjery i po chwili wraca z właścicielkami magazynu. Rozkładają, zwijają atłasy, zatykają nos wyperfumowaną, pachnącą chusteczką.

— Odór ryby! wstrętny odór! Ależ to okropność! Co powie księżna?! Nieszczęście!

Panna Anna otwiera prędko wszystkie okna.

— Zabieraj się, mała! — wybucha młodsza panna Guizot z gniewem. — Zabieraj się i nie waż mi się powrócić tu więcej!

Jasnowłosa panna Paulina już napełnia rozpylacz jakimś przezroczystym płynem z kryształowego flakona i delikatnie skrapia strój kosztowny. W salonie rozchodzi się woń pysznych perfum.

A Lucia już na korytarzu, idzie zwolna, niepewnym, ociężałym krokiem, sama nie wie, kiedy minęła przymknięte drzwi pracowni. Teraz owiewa ją duszne powietrze i chwyta się ręką poręczy, schody się przed nią kręcą, w głowie jej się mąci. Oczy ma suche, nie płacze, boi się zwrócić czyjąś uwagę najlżejszym choćby szmerem, nie chce mieć świadków swego upokorzenia. Na dole waha się przez mgnienie oka. Wrócić po kapelusz i koszyk, czy zostawić wszystko i biedź przez ulicę, jak dawniej, kiedy towar obnosiła z matką ?

Nie. Już nigdy nie przestąpi tamtych drzwi okrutnych. Wymyka się z bramy i puszcza się

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

pędem, ucieka, jakby ją kto gonił. Dopiero za zakrętem zwalnia zadyszana kroku. Poco, do czego się śpieszyć? W skroniach jej huczy, i stara się o niczem nie myśleć. Na rogu stoi obdarty, rozczochrany handlarz i zachwala jakąś wodę, co wywabia plamy. Lucia zatrzymuje się przed nim bezwiednie.

Wreszcie budzi się z odrętwienia, idzie dalej zwolna, niechętnie. Nareszcie majaczy znana kamienica! Ale mieszkanie zamknięte i puste. Na szczęście klucz wisi u stróża.

— Cóż to? Lucia chora ? — pyta zdumiony staruszek.

— Głowa mię boli — odpowiada dziewczynka niepewnym, zawstydzonym szeptem.

Zgrzyt klucza w zardzewiałym zamku, potem popycha drzwi szorstko.

— Ryby czuć — przebiega w mózgu Luci ostrym bólem.

Otwiera okno i do izdebki wpada fala mroźnego powietrza. Dziewczynka wchłania je szybko głęboko, spragnionemi piersiami.

Na schodach rozlegają się głośne, przyśpieszone kroki.

Po chwili drzwi odmykają się z głuchym łoskotem i na progu staje pani Chalumeau z dużym węgorzem w koszyku. Nie mogła go sprzedać, będzie na kolację.

— Lucia I Co tu robisz ? — odzywa się gniewnie.

Obrzuca córkę badawczem spojrzeniem, dostrzega ślady łez na twarzy.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Co się stało? Czyś chora? — pyta już łagodnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin