May Karol - Dolina śmierci.doc

(1789 KB) Pobierz
Karol May

Karol May

"Dolina smierci"K~~ot M ~Y

.

W powieści tej spotykamy większość postaci

zaludniających mayowski Dziki Zachód na czele

z Old Firehandem i Winnetou oraz wszystkich,

którzy pojawili się już na kartach "Derwisza".

"Dolina Śmierci" będącjego kontynuacją stanowi

jednak całkowicie samodzielną, zamkniętą całość o

frapującej, miejscami pełnej grozy akcji.

Dalsze losy bohaterów będziecie mogli Państwo

znaleźć w kolejnej książce cyklu "Kozak i łowca

soboli", która ukaże się niebawem nakładem

naszego wydawnictwa.

Życzymy przyjemnej lektury.

utlCY~~

I!!-

RRAKtf`W

Niecodzienny list

Samotny mężczyzna jechał konno wzdłuż małego strumienia

spływającego z dalekiego wzgórza. Wzgórze to zdawało się byE celem

jeźdźca, bowiem w pewnej chwili uniósł głowę i poszukał go wzro-

kiem.

Mężczyzna nie był już młody; w każdym razie z pewnością miał na

karku pięćdziesiątkę. Jego twarz zbrązowiała od wiatru, a oczy uważ-

nie patrzyły w dal.

Ale nie tylko w dal - usiłowały również przeniknąć zarośla

rozciągające się po lewej i prawej stronie jeźdźca. Od czasu do czasu

przechylał głowę na bok i nadsłuchiwał. W takich momentach zwykł

był trzymać swą strzelbę gotową do strzału.

Posuwał się wolno do przodu. Jego wychudły kofi, podobnie jak

pan był zmęczony. Właśnie mijał kępę krzaków; wydało mu się, że z

ich strony doszedł go jakiś cichy szmer. Zatrzymał konia i zaczął

nadsłuchiwać, ale na próżno. Było to tylko złudzenie. Już miał

podążyć dalej, gdy nagle zarośla poruszyły się i wyszedł z nich

mężczyzna, na widok którego kofi gwałtownie stanął dęba, tak że

jeździec miał sporo kłopotów, aby uspokoić swego rumaka.

Wygląd nieznajomego był, trzeba przyznać, bardzo dziwny.

Spod smutnie zwisającego ronda przedpotopowego, filco-

wego kapelusza wyglądał spomiędzy zmierzwionej brody

5

przerażających rozmiarów nos. Z pozostałych części twarzy widać

było jedynie dwa ruchliwe, pełne sprytu oczka, które patrzyły mą-

drym spojfzeniem. Reszta ciała dziwnego mężczyzny tkwiła w starym

ubraniu myśliwskim z koźlej skóry, które zapewne zostało uszyte

na o wieie większą osobę i nadawało niskiemu wzrostem niezna-

jomemu wygląd dziecka, które postanowiło włoiyć na siebie szla-

frok dziadka. Z tego więcej niż dziwnego stroju wyglądały dwie

chudziutkie, krzywe nogi ginące niemal w olbrzymich, indiafiskich

butach. W ręce nieznajomy trzymał rusznicę, przypominającą bar-

dziej kij aniżeli brofi.

- Good day! - odezwał się z uśmiechem człowieczek.

- Good day!

- Przestał się pan już wreszcie dziwić? Otworzył pan swój dziób

jak bocian, który chce połknąć żabę razem z rogami, skórą i włosa-

mi!

- Dziękuję za pouczenie. Nie wiedziałem, że żaba ma rogi i

włosy. Poza tym nie wygląda pan na tyle apetycznie, aby chciał

pana ugryźć.

Człowieczek przyjrzał się jeźdźcowi uważnym spojrzeniem i po-

trząsnął głową.

- Gdzie się podział pafiski wóz?

Jeżdziec drgnął i obrzucił pytającego spojrzeniem, w którym od-

bijał się kompletny brak zaufania.

- Skąd panu przyszło do głowy, by pytać mnie o jakiś wóz?

- Ponieważ miał go pan, jeśli się nie mylę.

- Do diabła! Czyżby pan rozmawiał z tymi łotrami?

- Nie.

- 'Ib mi się nie podoba! Pytał pan o mój wóz. Zaprzecza pan

jednocześnie, że rozmawiał z tymi łotrami. Żądam uczciwej odpo-

wiedzi, w przeciwnym razie zmuszę pana do niej. Niech pan nie myśli,

że westman zadaje pytania tylko dla żartów!

Człowieczek roześmiał się rozbawiony. .

6

-Pan jestwestmanem?Pshaw! Nie musi pan przede mną udawaE!

Wie pan, kogo mi pan przypomina teraz?

- Kogo?

- Porządnego, niemieckiego leśniczego, który schwytał zło-

dzieja drzewa i usiłuje mu przemówić do sumienia.

- Pańskie oczy naprawdę nie są złe, dobry człowieku!

- Może pan spokojnie zostawić tego "dobrego człowieka", jeśli

się nie mylę. Pod tym względem nie znam się na żartach, sir!

- Nie chciałem pana obrazić. Proszę mi wybaczyć! Ale to

pafiskie porównanie z niemieckim leśniczym... Niech mi pan po-

wie, co pan wie o Niemczech?

- Zapewne więcej od pana. A może... pafiski angielski pachnie

mocno popiołem drzewnym. Tb jest całkiem możliwe, że ssał pan

smoczek nad Renem albo Łabą.

- Bo to prawda.

- A więc jednak! Jest pan Niemcem?

- Yes.

- Niech pan przestanie z tym swoim głupim yes! Jeśli jakiś

Niemiec chce mówić po niemiecku, to nie krzyczy przecież bez

przerwyyes albo oui! Ja też jestem stamtąd - kontynuował człowie-

czek po niemiecku. - Jesteśmy więc rodakami, że tak powiem!

Witam pana! Oto moja łapa!

Jeździe~ wahał się jednak i nie od razu uścisnął wyciągniętą rękę.

Jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie w przedpotapowym kapeluszu

i olbrzymich indiafiskich butach.

- Nie tak szybko - stwierdził po chwili również po niemiec-

ku. - Najpierw muszę się upewnić, że nie należy pan do tych

łajdaków, którzy mnie okradli.

- W swoim życiu poznałem wystarczająco dużo łajdaków, ale

dam się raczej pożreć, jeśli nie potrahę powiedzieć panu, który z

nich okradł pana. Kiedy to się stało?

- Przed czterema dniami.

- Gdzie?

- W okolicy, gdzie są tylko same skały, gładkie jak stół.

- Hm, znam taką okolicę. Ale ona leży nie cztery, tylko niecały

jeden dzień jazdy stąd.

- 1ó ona. Posuwaliśmy się bardzo wolno i musieliśmy często

zatrzymywać się na popas. Jest nas czworo, a mamy tylko jednego

konia.

- Znaczy się, że na osobę przypada tylko jedno końskie kopy-

to, jeśli się nie mylę. A pan jeszcze siedzi na tym biednym koniu i

sam omal nie spada z siodła ze zmęczenia. Niech pan zsiada i da

chwilę odpocząć zwierzęciu! Dwóch rodaków spotykających się w

Górach Skalistych może chyba pozwolić sobie na kwadrans poga-

wędki, prawda?

- Nie wiem, czy mogę panu zaufać.

- Posłuchaj przyjacielu! Komuś innemu dałbym za takie słowa

pięścią w zęby! Przyjeżdża sobie ktoś na takiej sparaliżowanej

szkapie i nie wie, czy może zaufać Samowi Hawkensowi! Oczywi-

ście, tutaj nie wolno nikomu ufać, nawet swemu rodakowi, ale w

moim przypadku może pan spokojnie zrobić wyjątek. Nie pożrę

pana, hihihihi!

- Sam Hawkens? Pan jest Samem Hawkensem? Słyszałem wiele

o panu! Oto moja ręka!

- No i wszystko w porządku. Niech pan więc zsiada w imię Boże!

- Ale stracę przy tym mnóstwo czasu! Muszę polować. Jeśli nic

nie upoluję, to moja rodzina nie będzie dzisiaj wieczór miała co jeść.

- Jeśli tylko oto idzie, to nie musi się pan martwić. Mam wystar-

czająco dużo zapasów, aby podzielić się z panem i pana rodziną.

Jeździec zsiadł w koficu z konia, puścił go wolno i usiadł obok

Sama na trawie.

- Kim są te trzy osoby, które znajdują się w pańskim towa-

rzystwie?

- To moja żona, syn i szwagierka. Chcę być wobec pana

g

uczciwy i opowiem panu wszystko. Uznał mnie pan za leśnika.

Jestem nim rzeczywiście. Nazywam się Rothe. Posiadłość w której

pracowałem dostała się w inne ręce. Doszło do sprzeczki z nowym

właścicielem. Miałem rację i upierałem się przy niej. On zapomniał

się w gniewie i sięgnął po szpicrutę. 'Il;go było dla mnie za dużo;

zacząłem się bronić i powaliłem go. Oczywiście zostałem zwolnio-

ny. Nie udało mi się znaleźć nowej pracy. Czekałem, szukałem, wszy-

stko na próżno. W koficu miałem już dość. M6j syn od dawna chciał

wyjechać do Ameryki. Podjąłem szybką decyzję. Spakowaliśmy się i

wyjechaliśmy. Myślałem jednak, że to wszystko będzie o wiele ła-

twiejsze. Chcieliśmy przejechać przez cały kontynent do Kaliforni.

Kupiliśmy kilka wozów, koni i wołów, załadowaliśmy cały majątek

i wyruszyliśmy do Santa Fe. '1'dm spotkaliśmy ludzi, którzy też chcieli

jechać do Kaliforni. Dołączyli do nas. Przed czterema dniami

dotarliśmy do skalistej wyżyny, o której mówiłem przed chwilą.

Wtedy okazało się, że zgubiłem po drodze cały pakunek koców.

Pojechałem z powrotem i po wielu godzinach znalazłem je. Nastał

już jednak wieczór. Kiedy wróciłem do naszego obozu, karawany już

tam nie było. Tylko moja żona, syn i szwagierka leżeli związani na

ziemi. Napadnięto na nich tuż po moim wyjeździe i związano. Zaraz

potem te łotry wyruszyły w drogę, zabierając ze sobą moje wozy.

- Oczywiście postanowił pan dogonić tych żartownisiów?

-1'dk, ale ich nie znalazłem.

- Musiał pan jednak odkryć jakieś ślady!

- Na skalistej ziemi?

Sam Hawkens uśmiechnął się na swój sposób pod nosem.

- I pan twierdzi, że jest leśnikiem i myśliwym! 'Pdk, tak, jeśli ślady

wozów nie są tak szerokie i głębokie jak Łaba, to rzeczywiście trudno

je zobaczy~! Tb jasne! Czy stracił pan wszystko?

- Wszystko, z wyjątkiem tego, co mam ze sobą.

- Czy pieniądze także?

- Tak. Były w wozie, którego pilnowały obie kobiety.

9

- Ile?

- Wymieniliśmy marki w Nowym Jorku. Ja dostałem Lysiąc

pięćset dolarów, ale moja szwagierka miała ich aż osiem tysięcy:

- Do stu piorunów!

-'Idk, jest zamożna, albo raczej: niestety, była zamożna.

- Mam wielką nadzieję, że znowu będzie. Oczywiście odbie-

rzemy pieniądze tym łotrom!

- Powiedział to pan tak, jakby to było samo przez się zrozu-

miałe. A my nawet nie wiemy, gdzie są ci złodzieje?

- Dowiemy się. Wrócimyfdo miejsca, gdzie się to wszystko

wydarzyło. ''Pdm znajdę ślady, za którymi po prostu pojedziemy.

- Po czterech dniach? - zdziwił się leśnik.

-Dlaczego nie? Gdyby rosła tam trawa, to jej zgniecione źdźbła

wyprostowałyby się po takim czasie i nic byśmy nie zobaczyli. Po-

nieważ jednak jest tam skała, to możemy jeszcze mieć nadzieję, że

znajdziemy jakieś ślady. Ciężki wóz ciągnięty przez woły zostawi

ślady nawet na najtwardszej skale. Od czterech dni nie było silnego

wiatru, ani deszczu, ślady nie zostały więc zatarte, lub rozmyte. Z

pewnością nie pojedziemy na próżno.

- Nawet jeśli dopadniemy tych złodziei, to nie odzyskam moich

pieniędzy!

- Dlaczego? Ilu ich jest?

- Dwunastu.

- I sądzi pan, że musimy się ich obawiać?'I~n nędzny tuzin łotrów

załatwię sam, jeśli się nie mylę. Nie mamy jednak czasu na dłuższe

pogawędki. Musimy już jechać. Czy pańska rodzina została daleko

z tyłu?

- Nie. Sądzę, że dotrzemy do nich w ciągu godziny.

-'Ihk długo?

-'1'dk, bo pan przecież będzie musiał iś~ pieszo.

- Ja? Hrn! Niech pan uważa!

Sam Hawkens włożył do usL dwa palce i gwizdnął przeraźliwie.

Odpowiedziało mu rżenie i z zarośli wyłoniło się zwierzę, na widok

którego dawny leśniczy wybuchnął śmiechem.

Nie był to bowiem kofi, lecz muł, ale tak stary, że wydawało się, iż

jego rodzice musieli żyć tuż po potopie. Długie uszy powiewającejak

skrzydła wiatraka były całkowicie pozbawione włosów. Od dawna też

nie miał już grzywy. Ogon składał się z nagiego kikuta. Do tego

wszystkiego zwierzę było przeraźliwie chude. Jednakże jego oczy były

jasne jak u młodego żrebaka; ich wyraz wywołałby szacunek każdego

znawcy.

Wybuch śmiechu leśnika spowodował nieprzyjemne zaskoczenie

Sama Hawkensa.

- Dlaczego pan się śmieje, panie Rothe?

-Jeszcze się pan pyta? Czy ten cap jest rzeczywiście pańskim

wierzchowcem?

- Cap? To prawda, że moja Mary jeszeze nigdy nie wygrała

konkursu piękności, ale mimo to nie zamieniłbym jej na tysiąc pełnej

krwi arabów. Sto razy uratowała mi życie; musi ją pan najpierw

poznać, aby potem wyrokować o niej, jeśli się nie mylę. Wsiadajmy!

Niebawem zapadnie wieczór. Musimy się pośpieszyć.

Obaj mężczyźni wskoczyli na siodła i pojechali w kierunku, z

którego nadjechałleśnik.

- Najpierw nie ufałem panu - powiedział Rothe - ponieważ

powiedział pan, że miałem wóz. Jeszcze pana nie zapytałem skąd

pan to tak dokładnie wiedział.

- Gdyby przebywał pan na prerii dłuższy czas, wcale nie mu-

siałby pan pytać. Ma pan za pasem bat. A bata używa tylko ktoś, kto

ma wóz, nieprawdaż`~ Ale nie gadajmy tyle, tylko jedżmy!

Droga prowadzi~a na wschód; jeźdźcy mieli więc za plecami

zachodzące słońce, a przed sobą trawiastą prerię usianą gdzie nie-

gdzie zaroślami. Sam Hawkens nie sądził, aby musieli zachować

szczegóPną ostrożność, jako że od dość długiego cf,asu nie pojawił

się w tej okolicy 7.aden lndianin.

Dlatego też wydał okrzyk zdziwienia, kiedy nagle zauważył po

lewej ręce dwóch jeźdźców pędzących galopem w ich stronę. Po chwili

zauważył ich również leśnik.

- Do diabła! - powiedział do Rothego. -A to ci historia! Tylko

niech pan, na miłość boską, nie zdejmuje teraz swej strzelby z

pleców!

-Dlaczego nie? Wydaje mi się, że to Indianie, a pan mówi, żebym

zostawił moją strzelbę w spokoju!

- Naturalnie! Widzi pan te orle pióra na ich głowach? Zb

wodzowie, a gdzie są wodzowie, tam zazwyczaj w okolicy znajduje

się i spora liczba wojowników. Wodzowie nie mają w zwycz.aju

jeździć samotnie po prerii. Ponieważ zaś jest ich aż dwóch, można

przypuszczać, że idzie tu o jakąś ważną sprawę. Na razie nie musimy

się niczego obawiać. Na wszelki wypadek zsiądźmy jednak z koni.

Niech pan robi dokładnie to samo, co ja!

Sam zatrzyinał swego wierzchowca, zsiadł z niego i stanął obok.

Dopiero teraz sięgnął po rusznicę, czekając aż Indianie się zbliżą.

Leśnik poszedł za jego przykładem.

Indianie podjechali się do nich bez lęku i zatrzymali swe konie

w odległości niecałych dwudziestu kroków.

- Stać! Ani kroku dalej! - zawołał Sam. - So będziemy

strzela~!

Czerwonoskórzy naradzali się przez chwilę cicho, a potem głoś-

no roześmiali, co raczej nie leży w zwyczaju tej nad wyraz poważnej

rasy. Pbźniej jeden z nich odezwał się w języku będącym miesza-

niną narzecza indiafiskiego, angielskiego i hiszpafiskiego.

- Czyżby blada twarz się lękał'a?

- Ani mi to w głowie!

-1ó wyjdź do nas, abyśmy mogli porozmawiać!

- Nie wiem, o czym mógłbym z wami rozmawiać. Kim jesteście?

- Powiemy ci potem.

-Ach, nie chcećie zdradzić mi swych imion? To niedobrze dla was.

12

Wsiądziemy więc na siodła i pojedziemy dalej.

- Wtedy my pojedziemy waszym tropem.

- Powiem wam więc, że możecie natknąć się na nasze kule, jeśli

staniecie się dla nas uciążliwi!

- Preria należy do wszystkich ludzi. Każdy może po niej podró-

żowa~, dokąd chce. ,

- O czym pan z nimi rozmawia? - zapytał Rothe. - Nie

rozumiem ani słowa z tego szwargotu.

Sam wyjaśnił mu problem.

- Tó brzmi wrogo - uznał leśnik. - Co robimy?

- Sam jeszcze nie wiem. Jak widzę, nie są to Komancze.

- Kim więc mogą być?

- Paunisami też nie są, tak samo jak i Siuksami, bo ci nie

zapuszczają się tak daleko na południe. Pomalowali twarze, ale nie

na barwy wojenne, po których można rozpoznać plemię, do którego

należą. Naprawdę nie wiem, o co tu idzie. Oprócz swoich koni, mają

jeszcze dwa osiodłane luzaki. Żaden wódz tak nie postępuje.

Sam Hawkens zdecydował się wyjść zza muła. Podszedł do

Indian, trzymając rusznicę gotową do strzału. Indianie również

zsiedli z koni i idąc za przykładem Sama, ruszyli mu naprzeciw

trzymając swe strzelby przygotowane do strzału.

Cała trójka zatrzymała się w odległości pięciu kroków od siebie.

- Czy przyszliście, aby wypalić z nami fajkę pokoju? - zapytał

Sam Hawkens.

- Być może wypalimy ją z tobą - odparł ten, który mówił już

poprzednio. - Chcesz usiąść z nami?

-'Pdk.

Usiedli więc teraz we czwórkę, po dwóch naprzeciw siebie, ze

strzelbami położonymi w poprzek kolan i badawczo się sobie przy-

glądali.

Obaj wodzowie byli niemal tej samej postury, wysocy

i szczupli, ubrani w stroje ze skóry bawolej. Swe włosy związali

13

w warkocze, do których umócowane były ich wodzowskie pióropusze.

'Ii~udno było rozpoznać rysy ich twarzy, bowiem niemal całkowicie

pokrywała je farba.

- A więc, czego chcecie? - zapytał Sam. - Dlaczego zatrzy-

mujecie nas?

- Chcemy poznać wasze imiona.

- Ja nazywam się Daniel Willers, a mój towarzysz Isaak Balten.

- Ja zaś jestem Ryczący Byk - przedstawił się z dumą wódz.

- A ja - stwierdził z taką samą dumą drugi z wodzów -

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin