Herriot James - Kocie opowieści.rtf

(237 KB) Pobierz

 

James Herriot

 

 

Kocie opowieści

 

 

 

 

Przełożyła Anna Wiśniewska-Walczyk

Tytuł oryginału Cat Stories

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Warszawa 2002

DOM WYDAWNICZY BELLONA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Spis treści

----------------------------------------------------------------

    Wstęp             

1. Alfred - kot ze sklepu ze słodyczami             

2. Oskar - kot towarzyski             

3. Borys i koci dom pani Bond             

4. Olly i Ginny - kociaki, które nas wybrały             

5. Emilia i dżentelmen, który przemierzył cały świat             

6. Olly i Ginny - osiedliny             

7. Mojżesz - znaleziony w sitowiu             

8. Frisk - kot przywracany do życia             

9. Olly i Ginny - największy triumf             

10. Buster - bożonarodzeniowy kociak             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

   Koty zawsze odgrywały w moim życiu ogromną rolę. Najpierw, kiedy mieszkałem jeszcze w Glasgow, jako dzieciak, potem, kiedy prowadziłem praktykę weterynaryjną, i teraz, gdy jestem już na emeryturze, wciąż są przy mnie, rozjaśniając moje dni.

Właśnie przede wszystkim ze względu na nie wybrałem zawód weterynarza. W pierwszych latach szkoły mój zwierzęcy świat zdominowany był przez wspaniałego irlandzkiego setera o imieniu Don, z którym wędrowałem po szkockich wzgórzach przez blisko czternaście lat. Jednak gdy wracałem z owych eskapad, zawsze witały mnie koty, ocierały się o moje nogi, mruczały i przytulały pyszczki do dłoni.

Nigdy się nie zdarzyło, by w naszym domostwie nie mieszkało kilkanaście kotów, a wszystkie odznaczały się właściwym sobie czarem. Ich wrodzony wdzięk i delikatna budowa ciała, ich głębokie, czułe przywiązanie sprawiły, że były drogie memu sercu. Marzyłem o dniu, w którym wszystkiego się o nich nauczę na akademickim wydziale weterynarii. Kocia ochota do zabawy również dostarczała nam nieustannej rozrywki. 

Pamiętam jedną kocicę, na imię miała Topsy, która prowokowała najrozmaitsze igraszki nieustannie obtańcowywała Dona i podkradała się cichaczem do niego, z uszkami złośliwie postawionymi na sztorc, aż wreszcie psisko nie potrafiło już tego znieść i skakało na nią, co nieuchronnie Kończyło się długotrwałymi zapasami.                    

Co jakiś czas, kiedy koty chorowały, wzywaliśmy miejscowego weterynarza. Zwykłem zazdrośnie przyglądać się osobie, Która posiadła doskonałą wiedzę o budowie tych stworzeń, poznała każdą ich kostkę, nerw i ścięgno.                                                     

Nie mogłem ochłonąć więc ze zdumienia, kiedy dostałem się na akademię i zorientowałem się, że nigdzie nie zdołam znaleźć jakiejkolwiek informacji na temat moich ukochanych kotów. Jednym z podręczników było opasłe tomiszcze, zatytułowane Anatomia zwierząt domowych, autorstwa Sissona. Tylko bardzo krzepki mężczyzna mógł zdjąć je z półki, a przeniesienie tej księgi wymagało sporego wysiłku. Skwapliwie przerzucałem stronice, bogato ilustrowane schematycznymi szkicami budowy kom, wołów, owiec, świń i psów - w tej właśnie kolejności. O psie zaledwie wspomniano, jednakże na temat kotów nie mogłem niczego znaleźć. Wreszcie zajrzałem do indeksu. Nie natrafiłem na nie pod literą „k", pomyślałem więc: aha, oczywiście, coś powinno być pod literą „f, Felidae, czyli kotowate. Lecz i tutaj poszukiwania skończyły się fiaskiem, toteż ze smutkiem musiałem skonstatować, moi puchaci przyjaciele niegodni są nawet wzmianki.

Nie potrafiłem w to uwierzyć. Pomyślałem o tysiącach staruszków i inwalidów skazanych na przebywanie w domu, którzy ze swoich kotów czerpali radość i pociechę. Jedynie takie zwierzaki mogli trzymać w domu. A co na to weterynaria? Rzecz polegała na tym, że po prostu była zacofana o parę dziesiątków lat. Anatomia Sissona ukazała się w 1910 roku i do 1930 kilkakrotnie ją wznawiano. Tę zaś ostatnią edycję, pachnącą jeszcze farbą drukarską   czytałem wnikliwie w studenckich latach. Później często wspominałem, że chociaż wykonując swój zawód leczyłem duże zwierzęta, to postanowiłem zostać weterynarzem głównie dlatego, iż pragnąłem zajmować się psami i kotami. Jednakże dyplom uzyskałem w latach trzydziestych, w dniach wielkiego kryzysu, kiedy trudno było o pracę, skończyło się więc na tym, że przemierzałem w kaloszach górzyste tereny północnego hrabstwa York. Zakotwiczyłem

się tam na z górą pięćdziesiąt lat i cieszyłem się każdą spędzoną w tym miejscu chwilą, choć na początku sądziłem, że będzie brakować mi kotów.

Myliłem się. Koty były wszędzie. Mieszkały na każdej farmie. Odstraszały myszy i całe życie spędzały w wiejskim otoczeniu. Ceniły sobie wygodę i często, oglądając krowi łeb, dostrzegałem przytulne gniazdo kociąt, leżących przy matce w stogu siana.

  Widywałem je, jak przemykały między belami słomy albo rozkosznie wyciągały się w skąpanych promieniami słońca kątach, gdyż kociaki nade wszystko ceniły sobie ciepło. W chłodne zimowe dni rozgrzana maska mojego samochodu stanowiła dla nich nieodpartą pokusę. Jak tylko zajeżdżałem na podwórko farmy, zaraz jeden lub dwa anektowały mój samochód. Niektórzy farmerzy byli prawdziwymi miłośnikami kotów, chociaż woleli, aby przebywały na dworze i wypełniały swoje obowiązki. W takich miejscach znajdowałem małą drużynę niewielkich stworzeń, rozkoszujących się niespodziewaną gratką w postaci ciepła, a kiedy odjeżdżałem, wzór z zabłoconych łapek znaczył każdy cal rozgrzanej blachy. Błoto szybko wysychało, a ponieważ nie miałem ani czasu, ani zamiłowania do mycia karoserii, łapki stały się nieodłączną dekorację mojego auta.

W trakcie codziennego objazdu naszego prowincjonalnego miasteczka wielokrotnie natykałem się na niemłodych już gospodarzy, u których widywałem koty wylegujące się przy kominku lub na kolanach właścicieli. Towarzystwo tych zwierząt ogromnie urozmaicało życie staruszków.

Wszystko to nie pozwalało, bym zapomniał o kotach, aczkolwiek nasze oficjalne podręczniki lekceważyły je. Jednak działo się to ponad pięćdziesiąt lat temu, choć już i wtedy coś zaczynało się zmieniać. Zaczęto wspominać o kotach na wykładach w akademiach medycznych, natomiast ja bez wytchnienia starałem się zainteresować nimi studentów, którzy przyjeżdżali do nas na praktykę, a później, kiedy nasza praktyka rozszerzyła się, robiłem to samo z pojawiającymi się młodymi asystentami, napompowanymi ostatnimi nowinkami w tej dziedzinie wiedzy. Poza tym w fachowych pismach dla weterynarzy zaczęto publikować artykuły o kotach. Pochłaniałem je z wypiekami na twarzy.

Tak było w czasie mojej ponad pięćdziesięcioletniej praktyki weterynaryjnej, teraz zaś, kiedy już jestem na emeryturze i wszystko uległo poprawie, często sięgam pamięcią wstecz i dumam o zmianach, jakie w leczeniu zwierząt zaszły w ciągu mojego życia. Zaaprobowanie kotów było, rzecz jasna, jedynie niewielką częścią burzliwej rewolucji, jaka odmieniła moją profesję. Prawie zupełny zanik koni w gospodarstwach, wynalezienie antybiotyków, które niemal całkowicie wyeliminowały niemal średniowieczne medykamenty, jakie musiałem aplikować, wprowadzenie nowych metod operacyjnych, wchodzące nieustannie w życie cudowne, profilaktyczne szczepionki - wszystko to wydaje się spełnieniem marzeń.

Można się spierać lub nie, czy koty w dzisiejszych czasach należą do najczęściej spotykanych domowych stworzeń. Sławni lekarze weterynarii napisali o nich obszerne, znakomite dzieła, a niektórzy weterynarze specjalizują się tylko w tym gatunku, zlekceważywszy pozostałe.

Na biurku, przy którym piszę, jest spory stos starych podręczników, z których uczyłem się w tamtych zamierzchłych czasach. Między innymi Sisson, opasły jak dawniej, i wszystkie inne, które zachowałem, by zajrzeć do nich, kiedy próbuję przypomnieć sobie przeszłość albo kiedy chcę się serdecznie pośmiać. Obok nich są także znakomite nowe prace, traktujące tylko o jednym - o kotach.

Rozmyślam także o przedziwnych poglądach, jakie wiele osób żywi na temat kotów. Że to egoistyczne stworzenia, które uczucie okazują jedynie wtedy, kiedy mogą uzyskać jakąś korzyść, i, w przeciwieństwie do psów, nie potrafią obdarzyć człowieka wiernopoddańczą miłością. Że są stworzeniami absolutnie skupionymi na sobie i dbają wyłącznie o siebie. Co za bzdura! Wiem, jak koty potrafią ocierać się pyszczkami o moją twarz, a schowawszy pazurki, dotykać łapkami policzków. Moim zdaniem, są to objawy miłości.

Teraz, kiedy to piszę, nie mamy kota, gdyż nasz border terier nie akceptuje kotów i goni je. Jednak nie robi tego, póki koty nie zaczynają uciekać i mimo że walczy z każdym psem, nie bacząc na to, czy jest mniejszy, czy większy, w cichości ducha boi się kotów. Jeżeli kot staje w miejscu, Bodie, by go ominąć, ze strachu okrąża go szerokim łukiem. Lecz gdy drzemie - w trzynastej wiośnie życia to jego ulubione zajęcie - odwiedzają nas po sąsiedzku koty z wioski. Za kuchennym oknem mamy murek sięgający mi do piersi. Tam właśnie gromadzą się kociaki, by sprawdzić, czym możemy je poczęstować.

Trzymamy dla nich rozmaite łakocie, rozkładamy je na murku.                                       

Pojawia się jeden wspaniały złoto-biały kocur, który jest tak przyjazny, że woli raczej, by go głaskać niż karmić. Kiedyś niemal stoczyłem z nim bitwę - prawie wytrącił mi z dłoni pudełko ze smakołykami, gdy mrucząc rozgłośnie usiłował podepchnąć się pod moją rękę. Często muszę zaniechać karmienia i skupić się na głaskaniu kocura, lub, tak jak sobie życzy, drapać go pod bródką.

To jeden z najoczywistszych pewników, że kiedy człowiek przechodzi na emeryturę, nie powinien nawiedzać miejsca, w którym niegdyś pracował. Oczywiście, Skeldale House znaczy dla mnie o wiele więcej, wiąże się z tysiącem wspomnień, tam wspólnie z Siegfriedem i Tristanem spędziłem kawalerskie dni, rozpocząłem małżeński żywot, widziałem, jak dorastają moje dzieci, i przez połowę wieku święciłem triumfy, ponosiłem także porażki w mojej karierze weterynaryjnej, ale wciąż nie potrafiłem się oprzeć, by nie zajrzeć tam i nie odebrać poczty. Przy takich okazjach zerkałem ukradkiem, co się też tam dzieje.

Praktykę przejął mój syn, Jimmy, wraz ze wspaniałymi młodymi wspólnikami. W ubiegłym tygodniu stałem przed gabinetem, obserwując nieustanny napływ małych zwierząt, przybywających na konsultacje, operacje, szczepienia. Tak, to różniło się od pierwszych lat mojej pracy, z której dziewięćdziesiąt procent należało wykonywać w terenie.

Odwróciłem wzrok od strumienia futrzaków i spytałem Jimmy'ego:

   - Jakie zwierzaki najczęściej przyjmujesz w lecznicy?

Zastanowił się chwilę, nim odpowiedział:

   - Przypuszczam, że psy i koty, pół na pół, ale chyba jednak koty wysuwają się na prowadzenie.

 

 

1. ALFRED - KOT ZE SKLEPU ZE SŁODYCZAMI

 

Piekielnie bolało mnie gardło. Przez trzy noce z rzędu asystowałem przy koceniu się owiec na smaganych wietrzyskiem wzgórzach, a robiłem to tylko w koszuli z podwiniętymi wysoko rękawami, co dało początek przeziębieniu. Poczułem więc pilną potrzebę nabycia dropsów przeciwkaszlowych Geoffa Hatfielda. Może i było to niezbyt ortodoksyjne lekarstwo, jednak z dziecięcą ufnością wierzyłem w moc owych malutkich cukierków, które rozpływały się w ustach, śląc ożywcze lekarstwo w głąb dróg oddechowych.

Sklep leżał przy bocznej uliczce, niemal skryty przed wzrokiem przechodniów, i był mikroskopijny - niewiele większy niż dziupla. Nad oknem ledwie mieścił się szyld: CUKIERNIA GEOFFREYA HATFIELDA. Jednak zaglądało tam mnóstwo klientów. Szczególnie dzisiaj, w dniu targowym, sklepik pękał w szwach.

Zabrzęczał dzwonek, kiedy otworzyłem drzwi i wcisnąłem się do środka między miejscowe gospodynie i żony farmerów. Musiałem chwilę poczekać, lecz wcale mi to nie przeszkadzało, gdyż oglądanie pana Hatfielda przy pracy warte było wszystkie czekania świata.

              Pojawiłem się w odpowiedniej porze, albowiem właściciel był właśnie w wirze dokonywania wyboru. Stał zwrócony do mnie tyłem, siwowłosą lwią głowę przechylił lekko na szerokie ramię i pilnym wzrokiem przyglądał się wysokim słojom z cukierkami, stojącym rzędem pod ścianą. Ręce splótł na plecach, zaciskał je i rozluźniał na przemian, wpatrując się po kolei w każde ze szklanych naczyń. Przyszło mi wtedy na myśl, że lord Nelson, przemierzając mostek „Victory" i obmyślając, jak tu najlepiej podejść wroga, nie mógł być bardziej skoncentrowany.

Napięcie w sklepiku sięgnęło zenitu, kiedy Geoff wyciągnął rękę, następnie, kręcąc głową, cofnął ją i z westchnieniem podszedł do zgromadzonych dam. Ostatecznie, poważnie skinąwszy głową, wyprostował ramiona, wyciągnął dłonie i pochwycił jeden ze słoi. Obrócił się ku towarzystwu. Jego imponująca twarz rzymskiego senatora zmarszczyła się w dobrotliwym uśmiechu.

- Proszę, pani Moffat - zagrzmiał w kierunku zwalistej matrony i trzymając oburącz szklane naczynie zademonstrował je, przechylając lekko, z gracją i respektem jubilera z firmy Cartier prezentującego brylantowy naszyjnik. - Zastanawiam się, czy to by pani nie zaciekawiło.

Pani Moffat, dzierżąc koszyk na zakupy, pilnie obejrzała cukierki w słoju, owinięte w papierki.

- Hm, sama nie wiem...

- Jeżeli dobrze pamiętam, madam, wspomniała pani, że poszukuje czegoś w rodzaju rosyjskich karmelków, więc gorąco polecam te małe słodycze. Nie są zupełnie rosyjskie, mimo to bardzo smaczne, rozpływające się w ustach toffi. - Zrobił poważną, wyczekującą minę.

Soczyste tony jego opisu sprawiły, że zapragnąłem porwać cukierki i na miejscu je pochłonąć. Najwyraźniej podobny efekt wywarły na damie.

- Zgoda, panie Hatfield - oznajmiła łakomie. - Biorę pół funta. Sklepikarz ukłonił się lekko.

- Piękne dzięki, madam. Jestem pewien, że nie pożałuje pani swojego wyboru. - Mina złagodniała, pojawił się łaskawy uśmiech. Kiedy z uczuciem wysypywał toffi na wagę, nim profesjonalnym gestem zapakował je do torebki, ponownie zapragnąłem tych łakoci.

Pan Hatfield nachylił się, wsparł obiema dłońmi o ladę, nie odrywał wzroku od wychodzącej klientki, aż wreszcie pożegnał ją dwornym:

- Miłego dnia życzę, madam. - Teraz odwrócił twarz ku pozostałym gościom. - Och, pani Dawson, jak miło znów panią widzieć. Czym dzisiejszego poranka mogę sprawić pani przyjemność?

Dama, najwyraźniej zachwycona, uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Poprosiłabym o trochę tych nadziewanych karmelem czekoladek, które kupiłam w ubiegłym tygodniu, panie Hatfield. Były cudowne. Czy maje pan jeszcze?

- Oczywiście, madam, czuję się zaszczycony, że spodobał się pani mój wybór. Mają taki delikatny śmietankowy smak. Akurat tak się zdarzyło, że właśnie przywieziono towar, a w tym specjalne wielkanocne bombonierki. - Zdjął jedną z półki i zważył w dłoni. - Naprawdę śliczna i atrakcyjna, nie sądzi pani?

Pani Dawson energicznie pokiwała głową.

- O tak, rzeczywiście śliczniutka. Wezmę pudełko, ale chciałabym kupić coś jeszcze. Sporą torebkę słodowych landrynek dla rodziny, żeby miała co sobie possać. Wie pan, tych różnokolorowych. Ma je pan na składzie?

Pan Hatfield złożył strzeliście palce, utkwił w klientce badawcze spojrzenie i westchnął przeciągle, w zadumie. Na dłuższą chwilę zastygł w tej pozie, wreszcie okręcił się na pięcie, założył dłonie do tyłu i ponownie zaczął przegląd słojów.

Ta część przestawienia należała do moich ulubionych, więc jak zawsze nie mogłem oderwać zachwyconego wzroku. Scena była znajoma. Maleńki, zatłoczony sklepik, właściciel zmagający się z postawionym mu zadaniem i Alfred siedzący w odległym krańcu lady.

Alfred, kot Geoffa, był tutaj od zawsze. Siadywał wyprostowany i majestatyczny na wypolerowanym blacie, tuż koło zasłony, przy korytarzyku prowadzącym do saloniku Hatfieldów. Jak zwykle, życzliwie obserwował całą procedurę, przenosił wzrok od twarzy swojego pana ku twarzy klienta. Chociaż mogłem to sobie tylko wyobrażać, czułem, że na pyszczku kota odbija się żywe zainteresowanie negocjacjami i głęboka satysfakcja, gdy pomyślnie dobijano targu. Nigdy nie opuszczał swojego posterunku, nie przechodził też na pozostałą część kontuaru, ale czasami jedna lub druga dama głaskała go po łebku, a wtedy odpowiadał ogłuszającym mruczeniem i wdzięcznym podsuwaniem główki.

Typowe dla niego, że nigdy nie ulegał pokusie nieprzystojnego okazywania emocji. Byłoby to wbrew jego godności, a godność należała do niewzruszonych cech jego charakteru. Nawet jako kociak nigdy nie poniżał się do niestosownych zabaw. Trzy lata temu wykastrowałem go - czego najwyraźniej nie miał mi za złe - i wyrósł na potężnego, życzliwego burego kocura. Teraz patrzyłem na niego - wielki, wyjątkowo spokojny, zadowolony ze swojego świata. Nikt nie wątpił, że to kot o imponującym wyglądzie.

Nieodmiennie nasuwała mi się myśl, że pod tym względem był idealnym odbiciem swojego pana. Znalazły się tylko dwa takie egzemplarze, więc nic dziwnego, że zostali tak oddanymi sobie przyjaciółmi.

Kiedy nadeszła moja kolej, mogłem dosięgnąć Alfreda. Podrapałem go pod bródką. Spodobało mu się to, uniósł wysoko łebek, a z porośniętego gęstym futerkiem brzuszka dobyło się rozgłośne gruchanie, odbijające się echem po całym sklepiku.

Nawet zakup pastylek przeciwkaszlowych odbywał się z pewnym ceremoniałem. Olbrzym za ladą poważnie obwąchał paczuszkę, potem kilkakrotnie postukał się w pierś.

- Panie Herriot, może pan wyczuć samo dobro, zbawienne olejki. W mgnieniu oka przywrócą panu zdrowie. - Ukłonił się, uśmiechnął, a ja przysiągłbym, że Alfred także uśmiechnął się pod wąsem.

Utorowałem sobie między damami drogę i zmierzając ku drzwiom po raz tysięczny zdumiewałem się fenomenem Geoffreya Hatfielda. W Darrowby istniało wiele innych sklepów ze słodyczami, wielkich, o podwójnych witrynach, z towarami gustownie ułożonymi na wystawach, jednak żaden z nich nie dorównywał popularnością ciasnej dziupli, z której przed chwilą wyszedłem. Niewątpliwie należało to zawdzięczać niezwykłej technice kupieckiej Geoffa - z pewnością niczego nie udawał, on po prostu urodził się na kupca.

Jego maniery i kwiecisty sposób wyrażania się prowokowały liczne rubaszne komentarze mężczyzn, którzy wraz z nim jako czternastolatkowie skończyli edukację w miejscowej szkole powszechnej. W pubach często mówiono o nim „biskup", wszakże nie było to złośliwe, gdyż był powszechnie lubiany. A panie, rzecz jasna, uwielbiały go i gromadnie odwiedzały, by pławić się w jego troskliwości.

Mniej więcej miesiąc później znowu zajrzałem do sklepiku, by kupić trochę ulubionej przez Rosie mieszanki lukrecjowej, i natknąłem się na ten sam obrazek - na uśmiechającego się i przemawiającego grzmiącym głosem Geoffreya. Alfred siedział na swoim miejscu, bacznie obserwując najmniejszy ruch, para ta promieniowała majestatem i samozadowoleniem. Gdy zabierałem słodycze, właściciel sklepiku szepnął mi do ucha:

- Panie Herriot, punkt dwunasta zamykam na lunch. Czy byłby pan łaskaw zajrzeć do nas i zbadać Alfreda?

- Ależ oczywiście. - Spojrzałem na wielkiego kota na ladzie. - Coś mu dolega?

- Och, nie, nic... ale po prostu wyczuwam, że coś jest nie w porządku.

Później zapukałem do zamkniętych drzwi. Geoffrey wpuścił mnie do opustoszałego sklepiku, potem wprowadził przez odgrodzony zasłoną korytarzyk do salonu. Przy stole, popijając herbatę, siedziała pani Hatfield. Była osobą bardziej przyziemną od męża.

- No proszę, pan Herriot, przyszedł pan obejrzeć naszego małego kotka.

- Wcale nie jest taki mały - roześmiałem się. I rzeczywiście, siedzący przy kominku Alfred wyglądał jeszcze potężniej niż zazwyczaj. Spokojnie wpatrywał się w płomienie. Kiedy mnie dostrzegł, podniósł się, niespiesznie przemaszerował po dywanie i zaczął ocierać grzbiet o moje nogi. Dziwne, ale poczułem się wyjątkowo zaszczycony.

- On jest nadzwyczaj piękny, prawda? - powiedziałem cicho. Od jakiegoś czasu nie miałem bliższej styczności z kocurkiem, więc przyjazny pyszczek o ciemnych pręgach, biegnących ku inteligentnym ślepiom, zauroczył mnie jak nigdy dotąd. - No tak - ciągnąłem, głaszcząc futerko, lśniące wspaniale w migających płomieniach - jesteś wielkim, przystojnym facetem. Zwróciłem się do pana Hatfielda:

- Wydaje mi się, że nic mu nie dolega. Co was zaniepokoiło?

- Och, może to nic takiego. Rzeczywiście, wygląda jak zwykle, lecz od jakiegoś tygodnia zauważyłem, że jakby stracił apetyt i nie jest tak żwawy. Chyba nie zachorował... po prostu inaczej się zachowuje.

- Sprawdzimy. Hm, obejrzyjmy go sobie. - Troskliwie zająłem się kotem. Temperaturę miał w normie, śluzówki różowe. Wyjąłem stetoskop, osłuchałem serce i płuca - nie dosłyszałem niczego niepokojącego. Badanie brzucha również nie dało mi żadnych wskazówek.

- No cóż, panie Hatfield - odezwałem się - nie wydaje mi się, aby mu coś szczególnego dolegało. Może jest nieco osłabiony, choć wcale na to nie wygląda. Na wszelki wypadek zaaplikuję mu zastrzyk z witaminami. To powinno go wzmocnić. Jeżeli nie nastąpi poprawa, pozwolę sobie zajrzeć za parę dni.

- Stokrotnie panu dziękuję, doktorze. Jestem niewypowiedzianie wdzięczny. Uspokoił mnie pan. - Olbrzym wyciągnął dłoń ku ulubieńcowi. Przekonaniu, brzmiącemu w jego głosie, przeczyło malujące się na twarzy zatroskanie. Kiedy widziałem ich obu, ponownie odniosłem wrażenie, iż są do siebie podobni: mężczyzna i kot to człowiek i zwierzę, owszem, wszakże równie imponujące.

Przez tydzień nie miałem żadnych wiadomości o Alfredzie, założyłem więc, że wrócił do normalnego stanu, jednak jego pan w końcu do mnie zadzwonił.

- Panie Herriot, kot wciąż się tak samo zachowuje. Szczerze mówiąc, nic nowego, prócz tego, że nieco osłabł. Byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby go pan ponownie zbadał.

Wszystko odbyło się jak poprzednim razem. Dokładne badanie nie wykazało nic szczególnego. Zastosowałem kurację złożoną z mieszanki minerałów i witamin w tabletkach. Nie wydało mi się celowe aplikowanie antybiotyków, które niedawno otrzymaliśmy - temperatura nie podskoczyła, nie zauważyłem też najmniejszych objawów infekcji.

Codziennie przechodziłem tą uliczką- znajdowała się w odległości zaledwie stu jardów od Skeldale House - i weszło mi w zwyczaj przystawanie przed witryną sklepiku i zaglądanie do środka. Codziennie natykałem się na znajomą scenę: Geoff kłaniał się i uśmiechał do klienteli, Alfred zaś siedział na swoim miejscu przy końcu lady. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, a jednak... naprawdę z tym kotem było coś nie tak.

Zaszedłem tam któregoś wieczoru i znowu zbadałem Alfreda.

- Traci na wadze - stwierdziłem. Geoffrey kiwnął potakująco głową.

- Tak, mnie też się tak wydaje. Wciąż nieźle sobie podjada, jednak już nie z takim apetytem jak dawniej.

- Proponuję, by przez kilka następnych dni podawać mu te pigułki - powiedziałem - i jeśli nie nastąpi poprawa, zabiorę go do lecznicy i trochę gruntowniej przebadam.

Miałem paskudne przeczucie, że kotu wcale się nie polepszy, i nie myliłem się. No i któregoś popołudnia wniosłem do sklepiku klatkę dla kotów. Alfred był tak duży, że z trudem mógł się w niej zmieścić, ale się wcale nie opierał, kiedy delikatnie wpychałem go do środka.

W lecznicy pobrałem próbkę krwi i zrobiłem mu rentgen. Klisza nie wykazała żadnych zmian, a kiedy z laboratorium przysłano morfologię, też nie odbiegała od normy.

Do pewnego stopnia było to uspokajające, lecz nie na wiele się zdało, gdyż kot coraz bardziej opadał z sił. Kilka następnych tygodni przypominało koszmar senny. Weszło mi zwyczaj, by codziennie z niepokojem zaglądać przez okno cukierenki. Ogromny kot wciąż tkwił na swoim posterunku, lecz coraz bardziej tracił na wadze, aż wreszcie trudno go było rozpoznać. Zmieniałem mu liczne lekarstwa, jakie tylko przyszły mi na myśl, ale wszystko na nic. Przyprowadziłem Siegfrieda, by też go zbadał, wszakże jego diagnoza okazała się taka jak moja. Postępujące wycieńczenie mogło być oznaką rozwi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin