09 Dzień dziewiąty.doc

(1252 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

VIKING 2010

Dzień dziewiąty, niedziela 11 lipca.

 

 

W nocy spałem jak niemowlę, nawet przejeżdżające na pobliskiej drodze samochody mi nie przeszkadzały. Dzisiaj już nie było byczenia się z rana, tylko trzeba było szybko wstać, by zdążyć na prom, który wyszukała mi wcześniej w Internecie żonka. Miejsce na nocleg wcale nie było takie banalne, bo okazało się, że obok namiotu jest jakiś rezerwat.

Coś w rodzaju bagna, na które można było wejść po przygotowanej kładce. Widok ciekawy, bo w tym miejscu raczej bagiennego terenu bym się nie spodziewał.

Takie bagienko wciągnęłoby mnie całego i to razem z Jelonkiem, jak nic.

Na podziwianie nie miałem zbyt dużo czasu, bo prom nie będzie specjalnie na mnie czekał. Ogień w tłoki i jazda w dół mapy po E4.

W miejscowości Órnskóldsvik zatrzymałem się pod samą skocznią narciarską na tankowanie.

Dach stacji był jednocześnie końcem skoczni narciarskiej. Ciekawe rozwiązanie architektoniczne.

Była ciepła i słoneczna niedziela, a Szwedzi w taki dzień wyciągają na drogi swoje cacuszka. Tego dnia widziałem najwięcej zabytkowych amerykańskich samochodów w swoim życiu. Widać, że Szwedzi mają kasę i chętnie wydają na przyjemności. Jak się jednak okazało, nie wszystkie motoryzacyjne zabytki były faktycznie zabytkami. Na stację zajechał Szwed z takim oto pojazdem.

Gdy właściciel spostrzegł moje zainteresowanie, podszedł i chętnie odpowiadał na moje pytania. W końcu otworzył samochód i szczęka mi opadła, bo zobaczyłem, że to automat.

Okazało się, że pojazd został zrobiony na specjalne zamówienie, za górę pieniędzy. Silnik, jak i podzespoły jezdne były zaadoptowane od Porsche.

Można się zdziwić, gdy taki pseudo staruszek odstawi człowieka na światłach. Ciekawie też konstruktorzy rozwiązali układ hamulcowy. Nowoczesne hamulce tarczowe ukryli przy samej przekładni różnicowej, dzięki czemu koła mogą spokojnie udawać te starodawne.

Ciekawe jak się prowadzi takie cudeńko, ale tego już się chyba nigdy nie dowiem? Prom wzywa nieubłaganie. Koło Homón przejechałem przez wielgaśny most, nad jakąś odnogą Bałtyku.

Na moście, jak widać na załączonym obrazku, trochę wiało. Most fajny, bo duży, ale połączenie mostu z lądem im nie wyszło. Połączyli czymś w rodzaju super śliskiej blachy i moje tylne koło doznało uślizgu. Dobrze, że nie przyszło mi hamować na tej blasze, bo bym nie utrzymał sprzęta w pionie.

W Sundsvall postanowiłem poszukać Kościoła z racji niedzieli. Niestety Kościół był, ale mszy nie było, ani nie mogłem znaleźć, o której będzie. Kościół bardzo ładny i zadbany.

W środku też ślicznie i chyba nawet przy wejściu jakaś pani zbierała za wstęp, ale gdy wchodziłem była zajęta rozmową przez telefon i nie zwróciła na mnie uwagi.

Dziwne, niby cywilizowany kraj i nie kradną, a rower pod samym Kościołem, przypięty do kościelnej tablicy ogłoszeń i do tego ma jeszcze przykręcone tablice rejestracyjne.

Starówka w Sundsvall wygląda zachęcająco, ale dzisiaj mi się śpieszy i odpuszczam sobie.

Po mieście jeździ się bardzo przyjemnie, czyściutko, ulice szerokie, a ruch znikomy.

Szybko wydostałem się na główną E4.

Od czasu do czasu w Szwecji coś mi śmierdziało, coś jak ryby z trocinami. Ciężko mi opisać ten zapach, ale w kilku miejscach po prostu występował ten charakterystyczny smrodek.

Na kolejnej stacji paliwowej zetknąłem się z hazardem. W specjalnie wydzielonym kąciku hazardzisty, można było legalnie oddawać się sprawdzaniu swojego poziomu szczęścia.

Nie rozumiałem tego, co się tam dzieje, ale były jakieś gonitwy, losowania, kupony itp.

Chwilę przed zrobieniem fotki było pełno ludzi, ale jakaś gonitwa się skończyła i sobie poszli. U nas państwo walczy z hazardem, a tu wprost przeciwnie.

Po drodze na chwilę wstąpiłem do Chin, a może Indii?

To chyba jednak Chiny, bo widać mur chiński. Słabo znam tą kulturę, więc nie wiem z czym mam do czynienia. Zwiedzać nie ma, kiedy to chociaż fotka na pamiątkę się przyda.

Dojechałem w końcu do Sztokholmu, ale trochę jakby za późno, bo w tymże samym momencie, gdy mój statek przygotowywał się do odpłynięcia. Prom wypływał nie z samego Sztokholmu, tylko z oddalonego o 30km Nynashamn. Brakło mi jakieś 40 minut i może udało by się zdążyć wjechać na pokład. Szybko zameldowałem o tym żonie. Nie ucieszyła się, ani trochę, ale podpowiedziała mi jednak, bym sobie teraz pozwiedzał trochę Sztokholm. Nigdzie mi się już nie śpieszyło, zatem spokojnie mogłem to uczynić. Wjazd do stolicy Szwecji budził we mnie małe obawy, czy aby nie przepadnę w tej miejskiej obcej gęstwinie? O dziwo wszystko poszło wyjątkowo gładko i już byłem w centrum stolicy. W jednym tylko miejscu się zapytałem tubylca, jak wjechać na teren starówki? Okazało się to równie proste. Ulice szerokie, dobrze oznaczone, a ruch niewielki. Spodziewałem się gigantycznych korków, jak na miano stolicy państwa przystało, a tu nic. Można powiedzieć, że komunikacyjne pustki. Spokojnie zaparkowałem na samej starówce, na specjalnie przygotowanym miejscu dla motocykli. Taki wymalowany prostokąt z napisem MO. Najpierw nie wiedziałem, co jest grane i pierwsze moje parkowanie odbyło się obok tego prostokąta, ale w drugim miejscu już załapałem, o co chodzi, bo inne motocykle parkowały właśnie w tym namalowanym prostokąciku. Elegancko wcisnąłem się między nie i to za darmo bez żadnych opłat.

Starówka jest naprawdę piękna. Pełno odnowionych zabytkowych kamieniczek, oraz innych ciekawych zabytkowych budowli. Można spokojnie spędzić tam cały dzień.

 

Pokręciłem się po starówce, aż natrafiłem na małą przystań. Zaparkowałem maszynę i poszedłem fotografować miejscowego morskiego potwora, który najwyraźniej gustował w tutejszych dziewicach.

W moim chorym umyśle zakiełkowała równie lubieżna myśl. Może by sobie zrobić ,,zdjęcie rozwodowe’’ ze Szwedkami?

Przy którymś z dzisiejszych tankowań, widziałem na stacji dwie wysokie Szwedki w charakterystycznych krótkich szwedzkich spódniczkach i z blond kucykami na głowie. Wyglądały identycznie jak Szwedki na którymś z polskich kultowych filmów, zatem za takimi Szwedkami zacząłem się rozglądać. Niestety jak na złość pasujących do scenariusza Szwedek w okolicy nie było, więc trzeba było wykorzystać te, które się akurat nawiną.

Szybko znalazły się trzy Szwedki spokojnie siedzące na ławeczce. Dwie blond, jedna nie, ale najważniejsze, że Szwedki. Podszedłem i grzecznie się zapytałem, czy mogę zrobić swojej żonie żart i zrobić sobie z nimi fotkę? Ku mojemu zdziwieniu od razu zgodziły się.

Najlepsze było, gdy zapytałem się, czy są faktycznie Szwedkami? Okazało się, że to najprawdziwsze w świecie Niemki. Na chwile mnie zatkało i nie wiedziałem, co powiedzieć, potem grzecznie podziękowałem i ubawiony sytuacją odjechałem w siną dal. Zawsze Niemki kojarzyły mi się z brzydkimi Helgami, a tu taka niespodzianka na szwedzkiej ziemi.

Przy wyjeździe ze starówki na jednym rondzie trochę się zakałapućkałem i podchodziłem do niego jeszcze dwukrotnie, zanim uświadomiłem sobie, że za pierwszym razem pojechałem jednak dobrze. Potem poszło już gładko i szybko wylądowałem na obwodnicy. Miałem do wyboru, znaleźć gdzieś nocleg w pobliżu promu i zaczekać do jutra, albo jechać dalej. Czekać prawie cały jutrzejszy dzień na prom nie brzmiało kusząco, to już lepiej w tym czasie sobie jechać. Tak też zrobiłem. Jadę ile się da, a potem będę się martwił. Żona nie będzie zadowolona, jak się dowie, co mi znowu chodzi po głowie. W perspektywie miałem szansę zobaczyć gigantyczny most przez Bałtyk, łączący Szwecję z Danią, a to niezwykle kusząca perspektywa. Za Norrkóping zjechałem z głównej E4 na E22, bliżej morza. Zawsze to będzie łatwiej znaleźć jakiś nocleg. Ciemno szybko się zrobiło, bo już przed 22-gą, a noclegu brak. Dopiero za Valdemarsvik minąłem tablicę kierującą na kemping. Jak szaleć to szaleć, dzisiaj śpię w luksusie. Na teren kempingu wjechałem przed samą północą. Wszyscy już spali, tylko przy jednym kamperze jeszcze imprezowały jakieś niedobitki. Imprezowicze w jednej chwili, gdy wjeżdżałem, skupili swoje zainteresowanie wprost na mnie. Szybko zgasiłem sprzęta by nie robić wiochy w środku nocy. Recepcji nie znalazłem, to wprowadziłem Jelonka na wolne miejsce i szybko rozbiłem namiot. W tych ciemnościach kibelka ani łazienki też nie znalazłem. Zapytać już nie było kogo, bo impreza też już usnęła, więc również poszedłem ich śladem w rozpostarte objęcia Morfeusza.

Ząbki umyłem w kanale, ale nie ściekowym, tylko takim, co do morza.

 

 

Podsumowanie:

Przejechanych kilometrów :  827

Widzianych krajów: Szwecja.

Awarie:  Łańcuch mnie niepokoi, bo głośniejsza praca szybko przeradza się w hałaśliwe zgrzytanie. Zaobserwowałem też pęknięcia na tulejkach ogniwek.

Gdy ostro hamowałem, by zjechać na zauważony w ostatniej chwili parking przydrożny, urwało się mocowanie akcesoryjnego lightbara. Musiało pęknąć od drgań, a przeciążenie przy hamowaniu dokończyło dzieła. Taśma izolacyjna, jednak poradziła sobie z tym problemem doskonale. 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin