Ziemkiewicz Rafał A. - Czerwone dywany, odmierzony krok.pdf

(883 KB) Pobierz
143743007 UNPDF
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ
CZERWONE DYWANY,
ODMIERZONY KROK
ŹRÓDŁO BEZ WODY
Mężczyzna, który wczesnym rankiem letniego dnia przechodził obok budki
telefonicznej na jednym ze skrzyżowań biurowej dzielnicy Marsylii, nie wyróżniał się spo-
śród przechodniów niczym szczególnym. Luźno skrojona jasna sportowa marynarka, niesiona
w ręku czarna walizeczka, a nade wszystko biała skóra i przerzedzone blond włosy nadawały
mu wygląd zwykłego urzędnika. Jednego z dziesiątek tysięcy urzędników spieszących o tej
porze do pracy.
Widok mijanego telefonu najwyraźniej jednak o czymś mu przypomniał. Cofnął się
pół kroku, wymanewrował z nurtu przechodniów i wszedł do budki.
Nie było w tym naprawdę nic szczególnego.
Położył swoją plastikową walizeczkę na półce pod aparatem i otworzył ją. Walizeczka
nie była walizeczką, lecz przenośnym komputerem. Mężczyzna sięgnął do czołowej płyty
automatu, wetknął do czytnika kartę magnetyczną, po czym odsłonił gniazdo modemu. W
tym także nie było nic szczególnego.
Teraz mężczyzna sięgnął ponownie do swojej walizeczki, zdejmując pokrywę bocznej
ścianki, spod której wydobył zwinięty kabel. Zanim go jednak rozwinął, nagle znowu sobie o
czymś przypomniał; popatrzył na mijających go po obu stronach przechodniów z łagodnym,
jakby przepraszającym uśmiechem, po czym sięgnął dłonią do przełącznika umieszczonego
tuż poniżej aparatu telefonicznego. W drzwiach budki szczęknęły cicho rygle, zabezpieczając
je przed nagłym otwarciem. Otaczające mężczyznę tafle szkła zmętniały i zaczęły gwałtownie
ciemnieć. Nie minęło piętnaście sekund, a stały się połyskliwe i nieprzejrzyste, jakby
zrobione z wyszlifowanego czarnego marmuru.
Nadal nie było to nic szczególnego. Ot, pracownik któregoś z biur, czy może urzędów
lokalnej administracji, zapomniał o jakimś drobiazgu - więc łączy się ze swoim domowym
komputerem albo z biurem, by zabrać notatki z bazy danych. Większość pracodawców zaleca
w takim wypadku swoim podwładnym korzystanie z możliwości zamknięcia i wyciemnienia
kabiny telefonicznej. Zdarzały się bowiem napady na osoby korzystające z ulicznego telefonu
do wchodzenia w systemy danych; przyłączony do systemu komputer, po dokonanej
identyfikacji, umożliwiał zuchwałym przestępcom rozmaite hakerskie wyczyny na konto swej
ofiary. Poza tym, ktoś zawsze mógł zza szyby śledzić poczynania użytkownika systemu i
wejść tą metodą w posiadanie poufnych danych.
Krótko mówiąc, mężczyzna w budce telefonicznej w najmniejszym stopniu nie
wyróżniał się na z wolna gęstniejącym od przechodniów pasażu, nie zwracał sobą niczyjej
uwagi. Przez następne, długie minuty kilkadziesiąt osób minęło zaciemnioną budkę zupełnie
obojętnie, zauważając ją tylko na tyle, by nie rozbić sobie głowy o wzmocniony
plastmetaliczną listwą kant.
Pozostający natomiast wewnątrz urzędnik, odczekawszy tylko chwilę, aż fluorescent
rozjarzy się do stopnia umożliwiającego pracę, zaczął natychmiast zachowywać się w sposób
niecodzienny. Zupełnie zignorowawszy odsłonięte gniazdo modemu sięgnął po słuchawkę,
rozkręcił ją i wybebeszył spod mikrofonu pęk kolorowych kabli. Następnie zdjął pokrywę
przedniej płyty aparatu z klawiszami numerycznymi, podważając jej brzegi wydobytym z
kieszeni scyzorykiem, i z plątaniny takich samych kolorowych przewodów wydobył
połyskującą pomarańczowym plastikiem kostkę, upstrzoną po bokach nierównymi szeregami
mikroskopijnych, złotomiedzianych występów.
Kabel, wyjęty spod pokrywy w bocznej ściance notebooka, nie miał na końcu
normalnego, szesnastodżekowego wtyku. Zamiast tego rozgałęział się na trzy przewody -
zielony, czerwony i niebieski. Dwa pierwsze kończyły się krótkimi igłami, trzeci metalową
klamerką. Znalazła ona swoje miejsce na jednym z wygrzebanych spod mikrofonu drucików,
który wcześniej mężczyzna oczyścił scyzorykiem z izolacji na długości pół centymetra. Obie
igły natomiast ulokował w mikroskopijnych gniazdach dyndającej pod wyprutą tarczą
telefoniczną kostki, usunąwszy z nich wcześniej znajdujące się tam wtyki.
Wszystko razem nie zajęło mu więcej niż minutę. Uporawszy się z aparatem
telefonicznym, mężczyzna raz jeszcze sięgnął do odsłoniętej niszy w bocznej ścianie walizki i
wydobył z niej jeszcze jeden kabel, na końcu którego znajdował się płaski, biało-złoty talar
wielkości monety stufrankowej. Podważył paznokciem białą, plastikową warstwę, zdjął ją i
schował do kieszeni. Trzymał teraz w dłoni złotą wtyczkę najeżoną gęstwą mikroskopijnych
dżeków. Rozpiąwszy guzik koszuli pod krawatem, wsunął rękę pod materiał, sięgnął do barku
i oderwał sobie z obojczyka miękki, cielisty plaster. W nienaturalnie w tym miejscu różowej
skórze odsłoniło się ciemne, okrągłe gniazdo, w którym chwilę później znalazła swoje
miejsce wtyczka.
Ekran wyłożonego na półce pod telefonem komputera, dotąd ciemny, zamigotał nagle
głęboką zielenią, by zaraz nabrać barwy zgniłobrunatnej. Mężczyzna uśmiechnął się i
zmrużył oczy. Jakby od tego spojrzenia, ekran nagle rozświetlił się czystą barwą złota, potem
zaprezentował jeden po drugim wszystkie kolory tęczy, a wreszcie zaczął się mienić
pawiookimi wzorami. Wtedy mężczyzna przejechał dłonią po klawiaturze i nabrawszy
głęboko powietrza, zamknął oczy, unosząc obie dłonie ku górze.
Gdyby ściany ulicznej budki nie zostały pozbawione przejrzystości, mijający ją w
całkowitej niewiedzy przechodnie mogliby przez kilkanaście sekund obserwować, jak
jasnowłosy porusza szybko palcami, niczym rozgrzewający dłonie przed koncertem pianista, i
jak na jego skupionej twarzy wykwita w pewnym momencie grymas zadowolenia.
Dokładnie w tej samej chwili, kiedy jasnowłosy się uśmiechnął, mężczyzna siedzący
przed terminalem w tylnej części żółto-pomarańczowej śmieciarki, zaparkowanej o jakieś
siedemdziesiąt metrów dalej, pod wysokim biurowcem OLY D'AUNTIER, poruszył się w
fotelu i rzucił przez ramię: „Jest!”
Oglądana z zewnątrz, śmieciarka nie różniła się niczym od kilkudziesięciu innych,
półautomatycznych wozów kręcących się - zwłaszcza o tej porze dnia - po całym mieście.
Jednak w tylnej części pojazdu nie było urządzeń do segregowania i prasowania odpadów. Ich
miejsce zajmowało ciasne pomieszczenie zapchane elektroniką. Pośrodku, przed szerokim
terminalem, siedziało dwóch mężczyzn. Starszy z siedzących miał przymknięte oczy i opierał
się wygodnie o zagłówek fotela. Dłonie trzymał na wysokości piersi, niczym przystępujący
do stołu operacyjnego chirurg; tylko od czasu do czasu poruszał nieznacznie palcami. W
odsłoniętej rozpięciem koszuli bliźnie na obojczyku tkwiła mu złota, płaska wtyczka, od
której ciągnął się do terminalu cienki, skręcony kabel. To właśnie ten człowiek wyrzucił z
siebie przed chwilą zwięzłe: „Jest!”
Młodszy haker był wysokim Mulatem. Jak na razie miał niewiele do roboty. W skład
grupy wchodził od niedawna i dostał się do niej bardziej ze względu na kolor skóry, niż jakieś
szczególne umiejętności. Na wszelki wypadek nie powierzano mu innych funkcji niż
pomocnicze. Dalej, w tylnej części pojazdu, znajdowały się cztery głębokie fotele. Trzy z nich
były zajęte, ale o siedzących tam mężczyznach trudno byłoby powiedzieć cokolwiek oprócz
tego, że tkwili na swych miejscach nieruchomo, niczym kamienne posągi, obwieszone bronią,
o twarzach skrytych pod wielkimi lustrzanymi goglami. Tylko gdyby dało się zajrzeć pod te
lustrzane gogle, na czarnych i śniadych policzkach można by dostrzec perlący się pot. Dwóch
innych mężczyzn, odzianych w ciemne kombinezony, czekało w szoferce wozu. Czarnoskóry
kierowca wydawał się nie interesować absolutnie niczym, prócz synkopowanego rytmu, który
ze znudzoną miną wystukiwał palcami na kierownicy. Miejsce obok zajmował krępy, śniady
trzydziestolatek o smoliście czarnych włosach i takim samym zaroście. Usłyszawszy
dobiegające zza przepierzenia: „Jest”, uniósł gwałtownym ruchem nogi i okręcił się na swym
fotelu, przenosząc stopy ponad pokrywą automatyki sterowania. Potem postawił je na
skrawku podłogi za pokrywą, podniósł się sprężystym ruchem i uchyliwszy na chwilę wąskie
drzwi w przepierzeniu przecisnął się przez nie do tylnego przedziału.
Kierowca zareagował na ten manewr jedynie ledwie zauważalnym sięgnięciem prawą
ręką na wysokość kolan, gdzie przestawił wystającą z ukrytej przed wzrokiem postronnego
obserwatora tablicy dźwignię do położenia ozmaczonego: „Auto”, po czyni, wciąż ze
znudzonym wyrazem twarzy, wrócił do bębnienia paznokciami po kierownicy.
Śniady mężczyzna nazywał się Mehmet Azufahan i był oficerem Biura Ochrony Praw
Człowieka. Jak dotąd, nigdy nie narzekał na swą pracę. Zawdzięczał jej zapewnioną
przyszłość i pozycję wśród establishmentu V Republiki. Dla dziewiątego syna algierskiego
imigranta było to bardzo wiele.
Poza tym lubił ją. Lubił zwłaszcza chwile, gdy sieci już były zastawione i na
horyzoncie pojawiała się zdobycz; te chwile, gdy ożywały ukryte w ciele pompy, tłoczące do
żył adrenalinę, gdy wszystkie mięśnie wypełniało powoli uczucie radosnego podniecenia.
Takie chwile jak ta.
Pochylił się nad tkwiącym w systemie mężczyzną i sponad jego ramienia śledził
uważnie ekran.
- Jean wprowadził im do zabezpieczeń swoją sekwencję - wyjaśnił siedzący obok
młodszy haker. - Świetnie. Immunologia zerowa. Musimy teraz już tylko jakoś do nich wejść
z zewnętrznego obiegu danych.
- Jestem w głównym module - wysapał starszy, nie otwierając oczu.
Przez chwilę panowała absolutna cisza, w której na czerń ekranu sypały się równe
rzędy cyfr i liter.
- Są. Terminal 980455QTQ, piętro XIV, lokal 1454. Dzierżawione przez spółkę jawną
France-Britt UKC, numer rejestru...
Azufahan przerwał mu gniewnym machnięciem ręki. Na tego typu rzeczy przyjdzie
czas potem. Tymczasem sam dostrzegał w otwartym na jednym z ekranów oknie, że system
zabezpieczenia antyterrorystycznego biurowca zorientował się, iż jest penetrowany.
Jean, mężczyzna w budce telefonicznej, znał wprawdzie zastrzeżone kody, ale ich
użycie mijałoby się z celem. Wejście w autonomiczny system komputerowy było po-
gwałceniem prywatności obywateli, której gwałcić nie było wolno. Przynajmniej nie tak
nachalnie. Dlatego właśnie ludzie Mehmeta Azufahana włamywali się do sieci biurowca, a
przez nią do jego zabezpieczeń, za pośrednictwem ulicznego telefonu i pozbawionego cech
swoistych terminalu. Jeżeli plon akcji okaże się godny przygotowań do niej, informatycy z
Surete będą potem zapamiętale grzebać się w pamięci systemu; nie było powodu, by mieli
znaleźć cokolwiek, co obciążałoby Mehmeta Azufahana. I co mogłoby zostać wykorzystane
przez obrońców na procesie.
Znowu długa, pełna napięcia cisza. Starszy haker zatrzepotał gwałtownie dłońmi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin