zabawne artykuły.odt

(62 KB) Pobierz

Gdy spadnie śnieg w Irlandii, wszyscy czekają, aż stopnieje. Ulice zamieniają się w tory saneczkarskie, a samochody w bobsleje. Zamarza kanalizacja, najstarsi Irole przebąkują o końcu świata, a najmłodsi robią sobie pamiątkowe zdjęcia z bałwanami. Gospodarka funkcjonuje tylko dzięki Rosjanom i Polakom, którzy jako jedyni stawiają się do pracy. Zima w Irlandii nie zaskoczyła drogowców, ponieważ tutaj nie ma żadnych drogowców - pisze Piotr Czerwiński, felietonista Wirtualnej Polski.

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. W ubiegłą niedzielę w Irlandii spadł śnieg. Zdarzyło się to już trzeci raz w ostatnim 20-leciu, co miejscowi przyjęli jako apokaliptyczny znak z nieba, że czas już przestać protestować przed parlamentem i pójść na piwo, bo eurounijnej pożyczki już nie odwrócą, a przez machanie transparentami odmrożeń się nie uniknie. Biorąc pod uwagę, że zima zaatakowała w listopadzie, faktycznie można uznać ten fakt za symboliczny - coś takiego najprawdopodobniej nie zdarzyło się w krainie bajobongo jeszcze nigdy.
 

Tytułem wprowadzenia należy wyklarować, że w Irlandii, The Republic of, nie występuje zima w tradycyjnym znaczeniu. Na tym polega specyfika tutejszej tropikalnej pogody, że w miesiącach zimowych jest tak samo jak w miesiącach niezimowych, z tą jedynie różnicą, że bywa trochę chłodniej. Tak było jeszcze niedawno. Do stycznia 2009 śnieg nie padał w tym kraju przez co najmniej 20 lat i w sklepach z pamiątkami można było kupić wyblakłe pocztówki z widokiem ośnieżonego dziedzińca Trinity College. Był to relikt czasów, gdy Irlandia nie była jeszcze mleczno-miodową krainą bajobongo, jej mieszkańcy nie mieli pieniędzy na nic oprócz alkoholu, a populacja Polaków w całym kraju wynosiła dwie sztuki i składała się z ambasadora i jego żony. Od tamtej pory dorosło całe pokolenie Iroli, które nigdy nie widziało śniegu ani Dublina bez Polaków i nie było w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda życie, kiedy nie ma się forsy, a pić trzeba.

"Lecz nadszedł dzień" - jak to pięknie mówią giganci w habitach. Zrobił to dwa lata temu i cały naród do dziś trwożnie wspomina te chwile. To miał być zwykły irlandzki poranek. Nikt nie spodziewał się ataku z nieba. Ludzie jak zwykle wstali rano, by zjeść tradycyjną kaszankę na śniadanie, kiedy odsłoniwszy kotary w swoich równie tradycyjnych sypialniach z widokiem na chodnik, z przerażeniem odkryli, że ich państwo jest całe białe. Wyglądało to, jakby wielki ptak z "Ulicy Sezamkowej" narobił na Irlandię po obfitej uczcie.

Irlandczycy byli przerażeni i profilaktycznie nie wyszli z domu, by nie wejść w kupę wielkiego ptaka. I tak nie mogliby uruchomić swoich lśniących beemek, ponieważ beemki także były całe upstrzone na biało. Co odważniejsi próbowali bezskutecznie drapać ich szyby szczoteczkami do zębów, zaś mój sąsiad usiłował rozmrozić lód na swoim podjeździe, lejąc na niego wrzątek z dymiącego czajnika. Inny rozgarniał śnieg spod drzwi mopem. Media doniosły, że nikt oprócz Polaków i Rosjan nie przyszedł do pracy. Irlandia stanęła na skraju przepaści, ale na szczęście, jak to mówił Gomułka, zrobiła krok naprzód. Po trzech dniach biel zniknęła, ale od tamtej pory nic już w Irlandii nie było takie jak dawniej.

Po roku historia się powtórzyła i tym razem śnieg leżał chyba przez trzy tygodnie. Dublin stał się wymarłym miastem, po którym pałętali się wspominani już
Polacy i Rosjanie. Wychodzili do swoich opustoszałych miejsc pracy, a także na zakupy do sklepów, których personel również składał się z Polaków i Rosjan. Większość miejscowych wyszła z domu tylko raz, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie rodzinne z bałwanem. Spowszedniał też widok zbłąkanego tubylca, robiącego telefonem zdjęcia ośnieżonych trawników. Ulice były pokryte śniegiem jak tort galaretką i po kilku dniach zrozumiałem, że nikt w tej krainie nie zamierza usunąć tego śniegu, ponieważ ci, którzy mogliby to zrobić, nie istnieją, a ci, którzy powinni zrobić z tym cokolwiek, nie mają pojęcia co robi się w takich wypadkach.

Jezdnie zamieniły się więc w tory saneczkarskie. Nieliczni Irlandczycy, którzy mają prawo jazdy na
suchą nawierzchnię, próbowali zmierzyć się z żywiołem, zjeżdżając slalomem ze swych podjazdów przed domami, a następnie ćwicząc piruety na jezdniach, które wyślizgały się dzięki temu na jeszcze większy połysk. W Irlandii nikt nie słyszał o oponach zimowych, a łańcuchy kojarzą się tu wyłącznie z Anglikami albo z Halloween, toteż uliczną kwestią życia i śmierci stało się trzymać jak najdalej od innych samochodów, które miały trzykrotnie dłuższą i znacznie bardziej urozmaiconą drogę hamowania.

Pewien mój znajomy Irol, który musiał przyjść do pracy w poniedziałek, ponieważ zostawił w niej samochód, gdy wezwano go na piątkową balangę, zapytał mnie, jak należy jeździć po śniegu i czy to w ogóle jest możliwe. - Wyobraź sobie, że ciągniesz trumnę z Breżniewem po Placu Czerwonym - poradziłem. W czasach mojego dzieciństwa byłem pełen podziwu dla precyzji kierowców, którzy obsługiwali pogrzeby kolejnych pierwszych sekretarzy KC KPZR. Sunęli przed trybuną honorową, jakby mieli stopę na igle, a nie pedale gazu. Ale mój kolega nie ogarnął tej taktyki - pochodzi z północy, ma więc odmienne wyobrażenie o pogrzebach liderów społecznych. Postanowił zostawić samochód w pracy na kolejny dzień i wrócić do domu piechotą. - Uwielbiam ekstremalne wyzwania - oznajmił, jakby wybierał się na wojnę, energicznie stawiając do góry kołnierz jesionki i przewieszając przez ramię torbę z laptopem, jakby to była taśma z nabojami. Na zewnątrz były trzy centymetry śniegu i nie zamierzał cofnąć się przed niczym, by pokonać siły natury.

Inna znajoma zadzwoniła do biura z przerażeniem, że nie może wyjechać z garażu, ponieważ na podjeździe leży to coś, co jest białe i śliskie i po tym jej samochód zjeżdża z powrotem tam, skąd przyjechał. Kazałem jej pójść do kuchni po sól i rozsypać ją przed garażem. - Tak, jasne. Sól przed garażem - powiedziała. - To naprawdę przykre, Piotrze, że robisz sobie jaja, kiedy sprawa jest poważna. Sprawa była bardzo poważna. Koleżanka nie przyszła do pracy przez osiem dni

W tym czasie moi sąsiedzi opanowali sztukę odgarniania śniegu miotłami, a na ulice z braku drogowców skierowano aparat przemocy. Gwardziści uzbrojeni w łopaty odśnieżyli chodniki w centrum miasta i parking dla premiera, a zdjęcia upamiętniające ich bohaterską akcję pojawiły się na czołówkach wszystkich porannych gazet. Ale reszta Dublina wciąż pozostawała zamrożona bombardowaniem wielkiego ptaka. Z powodów nie do końca oczywistych zamarzły nawet wodociągi, przez co w niektórych częściach miasta odcięto dopływ wody. Irlandzkie nastolatki odkryły cudowną moc rzucania kulkami śniegowymi w samochody, zaś polscy kierowcy, którzy jako jedyni pozostali na placu boju, przypomnieli sobie jak dziarsko jest pobluzgać na nastolatków, rzucających w samochody śnieżkami, a także poudawać, że się ich goni.

Wielu Irlandczyków pochorowało się sromotnie w kontakcie ze śniegiem, ponieważ wyszło na jaw, że jest nie tylko biały i śliski, lecz także zimny. Z Wielkiej Brytanii nadeszło potwierdzenie od ekspertów, że tak właśnie jest i że sypanie śniegu solą to wcale nie żart. Irlandczycy bez szemrania uwierzyli, a sól zniknęła z półek i pojawiły się głosy, że podobno można też posypywać śnieg pieprzem, a nawet papryką. Piasku nie użyto, ponieważ najpierw trzeba by było wydobyć go spod śniegu i rozmrozić.

Zima zostawiła też po sobie brutalne żniwo w sferze tekstyliów, bo okazało się, że w życiu Irlandczyka są takie chwile, kiedy musi założyć czapkę i skarpety. Polska myśl techniczna usiłowała również objawić Irlandczykom wynalazek kalesonów, ale z Wielkiej Brytanii nie nadeszły ekspertyzy, że to nie żart i że istotnie można je nosić. Nikt więc nie uwierzył, że kalesonom należą się jakieś specjalne honory. Przyzwoity odlot ciągnął się tak przez trzy tygodnie albo i dłużej, następnie śnieg roztopił się i nastąpiła ogólnokrajowa powódź, jakby było mało nieszczęść w tej zjawiskowej krainie.

Dziś, gdy wspominam te straszne dni, wciąż jest ubiegła niedziela, ponieważ niniejszy felieton ma się ukazać dopiero za tydzień. Patrzę z zaciekawieniem przez okno, za którym leży śnieg, a na nim leżą trzej synowie sąsiadów, którzy zbudowali śnieżną fortecę tylko po to, by się w niej wytarzać.

Ciekawe czy ta przedwczesna irlandzka zima złapie na długo. Jeśli to ma być powrót do czasów, gdy Irlandia nie miała szczęścia, a Irlandczycy pieniędzy, to może lepiej niech śnieg czym prędzej stopnieje. Z drugiej strony taką ogromną frajdę mają z niego dzieci. Nie dość, że z nieba lecą lody, to jeszcze można ulepić z nich bałwana.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

 

Wraz ze zmierzchem irlandzkiego dobrobytu w Dublinie zanika jedna z jego największych atrakcji turystycznych: drobne pieniądze, leżące na ulicy. Był to zarazem jeden z najlepszych sposobów na sprawdzenie, kto w tym mieście jest Polakiem, ponieważ tylko Polacy podnosili miedziaki z trotuaru. Krajowcy wierzyli, że zbieranie drobnych przynosi pecha. Wiara czyni cuda, więc Polacy dotąd zbierali irlandzkie drobne, aż gospodarka tego kraju padła na twarz.

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Tak, to były czasy, moi drodzy. Boom w Irlandii był ponad wszelką wątpliwość wydarzeniem historycznym, o którym już za kilkanaście lat minstrele z Dun Laoghaire będą ryczeli rzewne songi na banjo i grzebyk, w irlandzkich barach od Paryża aż po Tokio. Dawno, dawno temu, w krainie Bajobongo zapanowała wielka radość, właściwa tylko zwycięzcom loterii oraz Kopciuszkom, które napatoczyły się na dobrą wróżkę. Każdemu krajowi życzę takiego balu, nawet jeśli ma trwać tylko do rana, gdy kareta okaże się zaledwie dynią na czterech kółkach, pantofelek trampkiem, szampan jabolem, a książę niemieckim bankierem, który wykupił cały majdan za pięć zeta.

Ja sam nigdy nie zapomnę tej radości, jaka mnie ogarnęła, kiedy żem w towarzystwie walizki maszerował po raz pierwszy w życiu przez centrum Dublina i napotykał pięcio- i dwucentówki średnio co 20 metrów. Uznałem się wtedy za największego szczęściarza, jakiego wydała ziemia. Byłem uzbrojony w szczęście jak Rambo i wszystkie role Schwarzeneggera razem wzięte. Po przejściu całego O’Connella, który jest miejscowym odpowiednikiem Marszałkowskiej, skrzyżowanej z Champs-Élysées i ulicą Tadeusza Kościuszki w Garwolinie, uzbierałem całą kieszeń drobniaków o łącznej wartości 0,75 euro. Od chuchania bolał mnie już aparat gębowy, a w miarę jak zbierałem pieniądze, zaczynałem dostrzegać zdegustowane miny tubylców, odwracających się w moją stronę. Dopiero po dotarciu pod miejscowy uniwersytet, gdzie urzędują turyści, radarowcy z drogówki i nieliczni studenci, zorientowałem się, że nikt oprócz mnie tych miedziaków nie zbiera. Dołożyłem drugie tyle i kupiłem sobie w kiosku mineralną, uznawszy mimo wszystko, że nie mam nic przeciwko temu, jak przywitała mnie ta intrygująca kraina.

Nie wiem jak sprawy wyglądały w czasach biedy i saksów u Anglika, ale kiedy w Irlandii sypnęło groszem, pieniądze w tym kraju naprawdę zaczęły leżeć na ulicy. Drobne poniżej 10 centów przestały mieć dla krajowców jakąkolwiek wartość i miałem czasami wrażenie, że wyrzuca się je na chodnik wraz ze zmiętym rachunkiem oraz gumą do żucia, bo tam właśnie mieszkańcy tego miasta tradycyjnie wyrzucali gumy do żucia oraz zmięte rachunki. W kasach nie wydawano reszty, kiedy chodziło o dwa albo trzy centy i każdy, kto czekał, aż je dostanie, był uznawany za dowcipnisia, który wyżywa się na steranych ludziach pracy. Działało to na szczęście też i w drugą stronę - nikt nie miał większych obiekcji z wydaniem towaru, do którego pełnej ceny brakowało kilku centów kupującemu. Chodniki przed automatami, w których kupuje się wszelkiej maści badziewie od gazowanych konserwantów w płynie aż po zbyt drogie bilety na tramwaj, były usłane drobniakami jak wejścia do pubów petami i podobnie jak w przypadku petów, nikt nie kwapił się po nie schylać.

Uliczni grajkowie, narkomani oraz menele prosząc o drobne mieli na myśli nominały o sile nabywczej jednego cidera wzwyż i nawet przybycie zawodowych żebraków bałkańskich w te strony nie zdołało wymieść drobnych pieniędzy z ulic Dublina. Ponieważ złote zęby kosztują i nie ma sensu fundować ich, do usranej śmierci zbierając z ziemi dwucentówki. Natomiast Irole zawodowo żyjący z zasiłków w ogóle nie prosili o pieniądze, tylko od razu wyciągali kosy i tak zostało im do dziś.

Jedyni ludzie, którzy podnosili drobniaki z chodników, przyjechali z Polski. Był to zresztą jeden z najbardziej skutecznych sposobów, by sprawdzić kto jest Polakiem, a kto reprezentuje lokalną brać - ten pierwszy podnosił monetę, chuchał, wsadzał do kieszeni i odchodził z uśmiechem na twarzy. Ten drugi mijał ją bez większej uwagi i tylko uśmiech na jego licu był permanentnej natury.

Zawsze kiedy wspominam Polaków podnoszących miedziaki z dublińskiego chodnika, w tym siebie samego, przypomina mi się pudelek jednej koleżanki, który był tak kudłaty, że nie było wiadomo gdzie ma głowę, a gdzie przeciwległą końcówkę przewodu pokarmowego. By to ustalić, należało wyciągnąć parówkę i pomachać pudelkowi, który nastawiał się wówczas właściwą końcówką. To samo było z Polakami, zbierającymi w Dublinie monety. Prawdziwi
Polacy jak nikt na świecie potrafili też radować się ze znaleziska. Na ulicach słyszało się więc rzewne "O ku**a, Stasiek, znowu dwa centy!". Pudelek koleżanki nie potrafił się tak cieszyć.

Wypytałem kiedyś znajomych i-Ludzi, dlaczego właściwie nie chce im się schylać po te drobne. Podejrzewałem, że naprawdę zapadli na syndrom zwycięzcy loterii i są tak opieszali, że szkoda im na te centy kręgosłupa, a ich podnoszenie uważają za przejaw dziadostwa i powód do wstydu. Otóż okazało się, że niekoniecznie. W przeciwieństwie do Polaków, dla których każdy grosz napotkany w ten sposób jest oznaką szczęścia, mieszkańcy Irlandii uważają takie grosze za źródło pecha. "Podniesiesz jednego centa, będziesz miał jednego centa przez całe życie" - wyjaśniono mi esencję tej wiary. W jej myśl, jak rozumiem, tylko podnoszenie z ziemi 100-eurowych banknotów może zapewnić godny poziom egzystencji, a najlepiej żeby leżały w paczkach po 10 tysięcy. Usiłowałem dowodzić, że podniósłszy jednego centa, można przecież podnieść drugiego i trzeciego, a w myśl staropolskiej zasady, ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka i z czasem z tych centów uskłada się całe
euro. Oni jednak byli nieprzejednani i powtarzali, że jeden cent to pech i że każdy kto go podniesie, jest głupi.

Byłem więc głupi, ponieważ zawsze zabierałem miedziaki na dublińskich ulicach. Ostentacyjnie chuchałem na każdą monetę, nie bacząc na ironiczne spojrzenia autochtonów i wkładając ją do tylnej kieszeni spodni. W domu zaś składowałem wszystkie znalezione centy w pamiątkowej puszce po kawie, zdobiącej parapet. Najwyraźniej, mimo zmiany położenia geograficznego, dalej obowiązywał mnie polski system przesądów, ponieważ to kolekcjonerstwo nigdy nie przyniosło mi pecha. Wprost przeciwnie, kiedy puszka się wypełniała, średnio raz na dwa miesiące przynosiła dochód sięgający 20 euro, które przejadałem u osiedlowego Chińczyka. Tłumaczyłem sobie wtedy, że
Irlandia płaci mi daninę, chociaż nie byłem w stanie sprecyzować za co dokładnie się tak wykosztowuje.

Mimo zupełnie normalnej pracy, która w zasadzie mogłaby mi pozwolić na wyrzucanie drobnych pod siebie, nie porzuciłem tego nawyku. Zbierałem miedziaki przy kasie w Tesco i na przystanku Luasa. Schylałem się po nie na chodniku i przed wejściem do kiosku. Nie wiedziałem, że z każdym centem przynoszę Irlandii pecha i że w wiadomościach, których nie słucham z założenia, mówi się coraz więcej o narastającym narodowym kryzysie.

Pewnego dnia wyzbierałem wszystkie irlandzkie drobne i Irlandia zbankrutowała. Na ulicy nie ma już ani jednej miedzianej monety, a jeżeli zdarzają się pojedyncze przypadki, to tylko dlatego, że jeszcze nie przechodziłem tamtędy albo że było za ciemno. Płacz i zgrzytanie zębów rozległo się w tej krainie. Niemcy musieli wyciągnąć pieniądze z materaca i pożyczyć Irlandii, by na dublińskich ulicach znów można było rozsypać jednocentówki. Podobno z Niemiec płyną trzy tankowce pełne jednocentówek, które zostaną rozsypane w większych miastach republiki.

Wiadomość ta dotarła do mnie dzisiaj rano i przygwoździła do ziemi. Naprawdę nie wiedziałem, że to wszystko przeze mnie. Przeliczając po jednym cencie za pecha, fundowałem Irlandii 12 tysięcy pechów rocznie, przez pięć lat z rzędu. To okropne.

Dziś już nie ma boomu. Przypomniały mi się za to słowa piosenki pod tytułem "Misiowie puszyści" zespołu Siekiera, który wyłania się z mroków mojej młodości w chwilach tak wysublimowanej zadumy jak dziś: "Szewc zabija szewca, bum tarara, bum tarara". I tylko osiedlowy Chińczyk miał z tego naprawdę niezły interes.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

W Irlandii jeździ się zgodnie z przepisami, za to ludzie nie umieją parkować. Zostawiają przeto samochody na ulicy, z reguły nie zadając sobie trudu wjechania na krawężnik. W Polsce jest odwrotnie: nikt nie zawraca sobie głowy przepisami, za to każdy przeciętny Polak umie wymanewrować swoim bolidem "na kopertę", dzięki czemu zaparkuje nawet tam, gdzie nie ma miejsc do parkowania. W Irlandii mają tez specyficzne zabawy: jedna z nich polega na tym, by ukraść auto, a następnie spalić je albo wrzucić do rzeki.

Zajrzyj do wcześniejszych felietonów Piotra Czerwińskiego

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Co prawda w poprzednim felietonie zasygnalizowałem już, że coś jest na rzeczy, jeśli chodzi o różnice między Polską a Irlandią w dziedzinie motoryzacji, ale niezgodności między oboma krajami w tym zakresie są tak zaskakujące, że postanowiłem rozwinąć temat i poświęcić im osobny odcinek niniejszej serii.

Otóż z racji przyzwyczajenia przestałem już dostrzegać takie niuanse, ale rzeczywiście, przyznaję: Ireneusze jeżdżą zgodnie z przepisami. Jak niektórzy czytelnicy z Polski zapewne mogli gdzieś słyszeć, na terenie zabudowanym w niemal całej Europie obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 kilometrów na godzinę i w Irlandii nie jest inaczej. Oznacza to, że nie można jechać szybciej i taki też sens tego przekazu rozumieją tubylcy. Jadą więc nie szybciej niż 50. Niektórzy szaleńcy są jednak krnąbrni i rozpędzają się do 60 kilometrów, a nawet potrafią pojechać 70, budząc jednocześnie zgrozę i podziw współużytkowników jezdni. Warto przy okazji zauważyć, że ich automobile bywają często naprawdę luksusowe i z pewnością mogłyby bez problemu przekroczyć dozwoloną prędkość nawet czterokrotnie, ale cóż robić. Przecież obowiązuje ograniczenie.

Innym irlandzkim fenomenem jest użytek kierunkowskazu, którym sygnalizuje się chęć zmiany pasa. Kiedy chce się zjechać na sąsiedni pas ruchu, włącza się kierunkowskaz, dzięki czemu samochody na tym pasie zwalniają, by przepuścić migającego. Jest to bardzo pożyteczny obyczaj, który szczerze polecam pod rozwagę polskim kierowcom, ponieważ fundamentalnie ułatwia poruszanie się po ulicy.

Jeśli, mimo przepisów, ktoś chce dosypać węgla i spojrzeć śmierci w oczy, może to zrobić przy pomocy manewru wyprzedzania. Polega on na tym, że zbliżając się do samochodu, który jedzie przed nami i robi to za wolno jak na nasze standardy, włączamy kierunkowskaz, omijamy delikwenta i wracamy na ten sam pas, ponownie migając, by wolniejszy kierowca wiedział, co chcemy zrobić. Wszystko to jest bardzo mądre i wygodne, i naprawdę polecam Polakom pożyczyć sobie te sprytne metody. Będzie to jedna z niewielu rzeczy zmałpowanych z Zachodu, które naprawdę mogą nam ułatwić życie, bądź nawet przedłużyć je znacznie. Słowo byłego harcerza, który wyleciał z ZHP za nie płacenie składek.

Odwrotnie proporcjonalnie prezentują się talenta i-Ludzi w parkowaniu. I-Ludzie nie mają takich
talentów. Zostawiają więc swoje drogocenne (jak już wspominałem) automobile na ulicy, w miejscu gdzie akurat zachciało im się z nich wysiąść. To dużo prostsze i całkiem bezstresowe, niestety nie dla tych, którym przychodzi później przejechać tą drogą. Przeciętna ulica na peryferiach Dublina jest w zasadzie nieprzejezdna, z powodu samochodów, które stoją na jej środku, jakby były porzucone. Stoją również na zakrętach, a nawet zdarzają się na rondzie. Osobiście przejeżdżam przez taką okolicę dwa razy dziennie, a właściwie po niej lawiruję.

Jeździ się więc tutaj slalomem, wymijając blaszane święte krowy, o ile akurat dwie nie stoją obok siebie. Wtedy się już nie jeździ. Działa to trochę jak "leżący policjant" albo inny ogranicznik prędkości i o ile z jednej strony męczy mnie to niemiłosiernie, kiedy przepycham się przez jedną z takich uliczek co rano, to z drugiej znajduję jedną dość racjonalną przyczynę tej nonszalancji tutejszych kierowców. Krawężniki w tym kraju są naprawdę niedorzecznie wysokie i służą do wyrywania zderzaków oraz haratania podwozia. Czasem zastanawiam się czy to aby nie zmowa producentów części zamiennych, choć tu w sumie nie ma mody na naprawianie tego, co się zepsuło i naród raczej woli kupować nowe.

Z parkowaniem na placach parkingowych i wszelkich innych miejscach, gdzie istnieją miejsca do tego celu przeznaczone, sprawa polega na tym, że parkujemy auto obowiązkowo pod kątem, a w dobrym guście jest też zastawić kogoś, by musiał czekać na nas z odjazdem. Z pewnością będzie doskonała okazja do pogadania. To wina tempa życia i poszukiwania straconego czasu. Po co marnować go wykonując jakieś nieracjonalne akrobacje między dwoma białymi liniami, skoro można zrobić to samo, co zawsze i zatrzymać samochód tam, gdzie akurat stanął. Samochody w Irlandii mają też obowiązkowo galerię wgnieceń i dziur na drzwiach i bocznych burtach. Do dobrego tonu należy podjechać tak blisko do sąsiedniego auta, by trzeba było przeciskać się przez szparę w drzwiach, którymi wypada pierdyknąć drzwi sąsiada, uwieczniając się w postaci stylowego wgniecenia. Służy to w tej samej roli co gwiazdki namalowane na lufach czołgów i kadłubach samolotów i ma oznaczać, ile udanych parkowań odbyło się w tym sezonie. W następnym samochód będzie już nowy i zabawę będzie można zacząć od początku, a podziurawione auto odkupią zaprzyjaźnieni Polacy.

Używanie biegu wstecznego jest w Irlandii sprzeczne z logiką postępu i polega na tym, że jeśli już kogoś zły los zmusił do pojechania tyłem, na znak protestu wgniata dowolnie wybraną część karoserii sąsiedniego samochodu, nadziewa się na śmietnik albo latarnię, a także cudem nie zabija pieszego, który żyje w separacji z ruchem drogowym i nie zauważa samochodów z przyczyn ideologicznych. Nawiasem mówiąc to insza inszość w temacie irlandzkich norm, że piesi wychodzą na ulicę bez specjalnego zainteresowania, gdzie to robią i jak to robią, a także po co. Bez względu na to, czy ktoś jedzie, czy nie.

Zrzucam to wszystko na karb tutejszego legendarnego wyluzowania, które czasem niebezpiecznie ociera się o lenistwo, ale zdarzają mi się też sytuacje, kiedy zmory parkingowej i-Ludzi nie umiem żadną miarą wytłumaczyć. Przekonała mnie o tym pewna Irlandka, która postawiła kiedyś wielkiego familijnego SUV-a 20 centymetrów obok moich drzwi kierowcy, na puściusieńkim placu o rozmiarach szkolnego boiska. Śmiejąc się i przepraszając, usiłowała wyjąć dziecko z fotelika samochodowego, który był po mojej stronie. Zachowałem się jak wariat: przeparkowałem auto dwa metry dalej. Spojrzała na mnie podejrzliwie, najwyraźniej rozumiejąc, że muszę być obcy w tej okolicy, a już z całą pewnością jakiś przewrażliwiony.

Fenomenalny jest też dla mnie fakt, że nikt się tu na nikogo nie wścieka za takie praktyki. Gdybym był miejscowy, śmiałbym się i przepraszał na tej samej zasadzie i bez oporów dał sobie obić drzwi, uznając to za absolutnie normalne.

Kradzież samochodów w Irlandii występuje pod nazwą "joyride" i jest połączona z atrakcjami
natury chirurgicznej. Joyriderzy, podobnie jak Easy Riderzy, zazwyczaj marnie kończą swoją podróż, wbijając się uprowadzonym pojazdem w witrynę sklepu, kasując mur kamienny albo bramę lub wszystko inne, o co można rozbić się w drobny mak i zostać kebabem. Dzieje się tak, ponieważ joyriderzy przekraczają ograniczenie prędkości i kolejny zakręt w końcu tego nie wytrzymuje. Inny joy polega na tym, by ukraść auto, a następnie spalić je albo wrzucić do rzeki. Z jakichś bliżej nieokreślonych powodów ulubionym pojazdem, używanym do tego celu, jest archiwalny model nissana micra z lat 90. Mieszkałem kiedyś nieopodal kanałku, w którym regularnie witały nowy dzień przepływające ku Zachodowi połamane stoły, komody, telewizory oraz nissany micra. Zastanawiałem się nawet, czy nie złowić sobie jednego. Niektóre były w naprawdę dobrym stanie, aczkolwiek miały feler w postaci kierownicy po stronie pasażera.

A skoro już o tym mowa, to przyzwyczaiłem się już do jeżdżenia po niewłaściwej stronie jezdni i wrzucania biegów niewłaściwą ręką. To nie jest znowu takie trudne, wystarczyło tylko przekwalifikować sobie lewicę. Przekwalifikowanie lewicy to w końcu nasza nowa polska tradycja. Po jakimś czasie człowiek uczy się też odwracać przez lewe ramię przy cofaniu, a także patrzeć się w lewą stronę w poszukiwaniu wstecznego lusterka. Jest jednakowoż jedna rzecz, która dowodzi, że samochód w ruchu lewostronnym to wymuszony wybryk natury, i że ten system nie ma sensu. Układ pedałów w samochodzie tego typu jest dokładnie taki sam, jak w "prawostronnym", co w tym przypadku oznacza, że gaz jest przy drzwiach po prawej, zaś sprzęgło przy samym przepierzeniu po lewej stronie. Kiedy zdejmie się z tego sprzęgła nogę, obok nie ma już miejsca, by ją odłożyć. Jest go za to aż za wiele przy gazie, tylko po co komu przy gazie miejsce na nogę, skoro jadąc i tak się jej z tego gazu nie zdejmuje? Trzeba zatem kombinować, trzymając lewą stopę w powietrzu albo pod siedzeniem. Można też, jak sądzę, założyć nogę na nogę; byłoby to poniekąd bardzo angielskie.

Tak czy owak, przyzwyczaiłem się do tych biegów w lewej mańce. Do tego stopnia, że przestawianie się w drugą mańkę jest dla mnie coraz trudniejsze. Trzeba się nieźle napocić, kiedy człowiek przyjeżdża do jakiejś innej cywilizacji, gdzie mają kierownicę po lewej stronie samochodu, zaś samochód jeździ po prawej stronie ulicy. Wszystko kiełbasi się w głowie, bo oto szarpiemy klamkę zamiast lewarka zmiany biegów i kosimy krzewy na poboczu, dziwiąc się że pojazd ma jeszcze jakieś rozwinięcie po tej stronie, gdzie zazwyczaj go nie miał. Jeśli na dodatek jesteśmy w Polsce i zwolnimy w mieście poniżej 100 kilometrów na godzinę, inni kierowcy będą błyskać na nas światłami szosowymi, trąbić klaksonem, podgłaśniając jednocześnie umpa-umpa, a także demonstrować lokalne normy w kontaktach międzyludzkich, wyzywając nas radośnie od palantów i świń. Ale to już jest temat na inną bajkę, moje drogie dzieci. Choć na szczęście miejsca na lewą nogę jest tutaj bez liku.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

Dziwnie wygląda Polska z perspektywy turysty. Jest dosłownie i w przenośni mała i wielka jednocześnie. Polskie wady, które nosi się w pamięci jak kopię zapasową twardego dysku, nagle ożywają bogactwem chamstwa i drobnomieszczaństwa, zaś polskie zalety, które również nosi się ze sobą na podobnej zasadzie, wskrzeszają się paletą uniesień, których nie doznaje na co dzień żaden Polak, na stałe mieszkający w tym przedziwnym kraju - pisze z Dublina Piotr Czerwiński, felietonista Wirtualnej Polski.

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dziś będzie smętnie, pszenno-buraczanie i w połowie nostalgicznie, ponieważ oddany Wam szczerze autor tych słów właśnie wrócił z wojaży świątecznych do Trzeciej Rzeczypospolitej, gdzie spędził okrągłe dziewięć dni, bijąc przy tym od dawna nie pobity rekord pobytu w tym jakże widowiskowym kraju.

Jako człowiek, który wyjechał z Bulandy stosunkowo niedawno, czyli pięć lat temu, miałem pewne prawo o niej zapomnieć, ponieważ należę do tej grupy, która nie ma za wiele okazji do utrzymywania kontaktów z hajmatem. Kiedy się jedzie w świat za chlebem, człowiek nie ma czasu ani ochoty na rozpamiętywanie tego, co za sobą zostawił, zwłaszcza, że większość z nas katapultowała się w cokolwiek opłakanych warunkach, zostawiając za sobą rzeczy, do których nie chce się z reguły wracać pamięcią. Poza tym nie mam polskiej telewizji ani nie czytam polskich gazet, a do czasu współpracy z wp.pl nie zajrzałem na żadną polską stronę internetową, toteż przez cały ten czas nie wiedziałem co się w Polsce dzieje, aczkolwiek mam wrażenie, że tego nie wie nikt, włączając samych mieszkańców tego kraju.

Ale do rzeczy. Dzięki tej wyrwie w romansach z Ojczyzną, ta ostatnia zaczyna wyglądać cokolwiek dziwacznie i nieswojo, kiedy się ją odwiedza w roli turysty. Jedno, co od razu rzuca się w oczy, to wszechobecni Polacy, którzy stoją na każdym rogu, zupełnie jak w Dublinie. Prawie każdy samochód ma polską rejestrację, a niektóre samochody są polskimi radiowozami i wiozą polskich policjantów, zaś wszyscy oni jadą po prawej stronie ulicy. Również taksówkarz jest polski i po polsku bluzga na rząd, niezależnie od tego, kto akurat rządzi. Jego brat robi w hrabstwie Sussex, o czym taksówkarz obowiązkowo nadmienia, na wieść o tym kogo wiezie.

Na polskich ulicach nie obowiązują żadne przepisy ruchu drogowego i każdy, kto próbuje ich przestrzegać, jest natychmiast linczowany przez specjalne patrole, jeżdżące w samochodach z ciemnymi szybami. To prawdopodobnie zabieg taktyczny, by zmylić złodziei, którzy nie zauważą co znajduje się na siedzeniu. Polskie samochody mają więcej blokad i alarmów niż irlandzkie sejfy bankowe, zaś polscy złodzieje mają coraz więcej sposobów na to, by je obejść. Kolejny ważny fenomen polega na tym, że w Polsce kradnie się samochody nie tylko po to, by je podpalić w parku miejskim o trzeciej w nocy, lecz również w tym celu, by eksportować je na Ukrainę.

W polskich umywalkach jest tylko jeden kran i nieprzerwanie leci z niego ciepła woda, której nie trzeba grzać w bojlerze, zaś ogrzewanie w polskich kaloryferach jest wliczone w czynsz, za co szczerze kocham ten kraj, ponieważ mogę się tu wykąpać zawsze kiedy mi się zachce, bez planowania tej operacji na półtorej godziny przed czasem, a potem usiąść w pokoju, w którym zawsze jest ciepło. Ciepłota jest teraz dla mnie stanem cokolwiek obcym i nawet samo słowo brzmi bardzo futurystycznie.

Polskie ceny są zabawne, bo kiedy przeliczam je na euro, a uwierzcie mi że człowiek po pięciu latach przestawia się kompletnie i przelicza wszystkie ceny na euro, wychodzi mi że wiele rzeczy kosztuje równo cztery razy taniej, a zatem liczby na metkach są te same, tylko w innej walucie. Prawidłowość ta nie dotyczy wielkich centrów handlowych, gdzie wszystko kosztuje tyle samo co w Dublinie albo nawet więcej i gdzie tłumy ludzi przychodzą popełniać monetarne samobójstwo, wydając miesięczne zarobki na parę butów, które ich karta kredytowa będzie pamiętała jeszcze przez pół roku. Przerażają mnie też coraz powszechniejsze anglicyzmy, których takie centra handlowe zdają się być wylęgarnią. W jednym z nich zwalidowano mi bilet, który uprawniał do sklepingu ze zniżką i bynajmniej nie żartuję. Poszedłem ze wstydem do food courtu, gdzie odbywał się totalny mejking absolutnego ćwokingu.

Zabawne są również polskie pieniądze. Pięć złotych przypomina mi trochę dwueurówkę, toteż obracałem każdą piątkę wnikliwie, czy aby nie ma na nich Europy, ze Skandynawią w kształcie penisa. Banknoty są mniejsze i bardziej naćkane szczegółami. Podobają mi się, bo są cokolwiek egzotyczne.

W polskiej telewizji występuje wyłącznie polityka z sadystyczną domieszką propagandy sukcesu, co mi przypomina dzieciństwo spędzone w latach panowania Edwarda Gierka. Politykę uprawiają ci sami ludzie co przed pięcioma laty, mówiący dokładnie te same rzeczy. W przerwach między jedną polityką, a drugą, pojawia się program, obowiązkowo na zagranicznej licencji, prowadzony przez tego samego człowieka co zawsze, który jednakowoż zmienił fryzurę.

Chciałbym dłużej porozwodzić się nad polską telewizją, ale oglądałem ją tylko przez 20 minut, z czego większość zajął mi kabaret "Ani mru mru", który był jedyną apolityczną i nielicencyjną produkcją tego wieczoru, a także nie był czytany przez lektora. Potem wyszedłem do sklepu. Sprzedawczyni była uprzejma, ale tak sfrustrowana, że nie potrafiła tego ukryć. Bluzgała na rząd, niezależnie od tego, kto akurat rządził. To samo miał ekspedient na benzynowej stacji: - Żyjemy w chorym kraju - powiedział. Próbowałem być optymistą: - Ale żyjemy.
Benzyna na tej stacji kosztowała tyle samo, co w Irlandii, przez co wydało mi się, że jest w cenie barszczu.

Pozwólcie, że przejdę teraz do zapowiadanej części nostalgicznej tego felietonu. Przyznaję, że przez chwilę miałem uraz do Polski. Za kluby kolesia, chamskie płace, bezdennie zakłamaną politykę, wszystko co chcecie. Pewnego dnia mi przeszło i polubiłem Polskę na nowo. Pojechałem kiedyś na sierpniowy weekend do Warszawy, błąkać się po Starym Mieście, przypomnieć sobie licealne rozróby z milicją, studenckie randki i dziennikarskie wyprawy na Barbakan, gdzie siedział regularnie kwiat tego, o czym można było pisać reportaże. Uznałem wtedy, że Polska jest fajna, głównie dlatego, że było cztery razy taniej, niż w domu.

No właśnie, w domu. Mniej lub bardziej zagorzali vel doświadczeni emigranci zgodzą się ze mną, że pojęcie domu jest na emigracji cokolwiek niejasne. Mnie osobiście wiele osób zadaje w Irlandii pytania typu "kiedy jedziesz do domu?”, "co słychać w domu?”, i tak dalej. A ja nie wiem co im powiedzieć. Do domu wracam z pracy codziennie w okolicach 18.00.
Dom, który oni mają na myśli, przestał istnieć. Wisi w nim ciągle kalendarz, z niezerwaną kartką w dniu, kiedy wyjechałem z Polski. Moja matka powtarza co roku jedno zdanie: minęło już tyle, a tyle lat, od kiedy odszedłeś w swoją stronę. Nie wiem, co jej powiedzieć, bo przecież nie odszedłem. Przecież mamy teraz jedną Europę i jedną ziemię. Notorycznie wydaje mi się, że albo jeden, albo drugi świat nie istnieje. Są tak absurdalnie różne od siebie, że czasem wstaję w nocy i myślę, że ciągle jestem w Warszawie, i że wszystko ciągle jest po staremu. Rano pojadę do jakiejś redakcji, której już nie ma, znowu zerwę kartkę z kalendarza i poprawię kołnierz marynarki, bo wiecznie zawijał mi się do góry, zanim stało się to modową normą.

Kiedy wracam do Dublina, po pierwszym noclegu otwieram oczy i mam wrażenie, że tamto mi się tylko zdawało i że przecież całe życie spędziłem w naszej wiosce, bo kioskarz przecież ten sam co zawsze i tak samo jak zawsze śmieje się głupawo, że znowu wygrałem tylko 12 euro w Euro Millions, a wygrywam regularnie, i zawsze nie wyżej niż 20.

W tym roku przyjechałem do Polski na Wigilię i nie wygrałem w totolotka ani złotówki. Byłem za to w kinie na "Zwerbowanej Miłości", która od połowy jest naprawdę ciekawa (to dla tych, którzy zmęczą się początkiem), a także na imprezie sylwestrowej w restauracji na starówce w Lublinie, do którego uciekam zawsze, kiedy zdarza mi się zawitać w te strony. Nie wiem jak Lublin to robi, ale ma tak ciepłą atmosferę, że przyjechałbym tu nawet z Kuala Lumpur, żeby posiedzieć chwilę i odsapnąć od życia.

Warszawa nie jest już Warszawą. Łąki i place, na których byłem dzieckiem, są teraz bankami i biurowcami. Od kiedy zburzono "Supersam", pierwszy peerelowski hipermarket, który był świątynią zakupów mojego dzieciństwa, przestałem traktować Warszawę poważnie. Gdy zniknęła kawiarnia "Alhambra", która bez żadnych zmian formalnych towarzyszyła najważniejszym wydarzeniom mojego życia od czasów licealnych, straciłem wiarę w warszawski folklor i charakter. Ale najgorsze stało się, gdy skasowano mój osiedlowy sklep spożywczy, gdzie kiedyś spędziłem cały dzień w kolejce po arbuzy jako 12-latek, któremu 19 lat później dane było umieścić tę scenę w powieści "Pokalanie", jako jeden z niewielu wątków ściśle autobiograficznych.

Wygląda więc na to, że nie ma już mojej Warszawy. Czy jest jeszcze moja Polska?

Dobranoc Państwu.

Piotr Czerwiński specjalnie dla Wirtualnej Polski

 

Anglojęzyczni mają różne ciekawe obyczaje, których nie spotyka się u innych plemion. Na przykład mówią sobie „cześć” po siedemdziesiąt razy dziennie, a także zadają różne mniej lub bardziej inteligentne pytania, na które nie wolno udzielać szczerych odpowiedzi. To co my nazywamy hipokryzją, u nich występuje pod hasłem „dyplomacja”. To, co u nas jest dyplomacją, to u nich czyste frajerstwo...

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Ustalmy z początku, że poprzez „anglojęzycznych” należy rozumieć niezliczoną ilość narodów, którym Anglicy przekazali swój język ojczysty w darze bratniej miłości, aczkolwiek cechy, nad którymi się dzisiaj rozwodzę, dotyczą w głównej mierze rezydentów Wielkiej Brytanii, z którymi regularnie dane jest mi się stykać, a także Irlandii, z której ziemią i przedstawicielami stykam się codziennie wychodząc rano z domu.

Wróćmy jednak do tematu. Dawno dawno temu, w epoce wczesnego postkomunizmu, pracowałem kiedyś w instytucji, do której przyjęto oryginalnego Anglika imieniem George. George nie mówić był za wiele być polski, ale był oryginalnym Anglikiem, więc został zatrudniony, by zadawać szyku temu miejscu, na podobieństwo trzech pasków, które zadają szyku przy dresie. Poza tym jak wiadomo, zagraniczny paszport w Polsce otwiera wszystkie drzwi, podobnie jak polski paszport za granicą skutecznie je zamyka. George był jednak bardzo zdolnym i kulturalnym młodym człowiekiem, a chcąc pokazać nam bezmiar swej kultury, mówił do nas „cześć” po siedemdziesiąt razy dziennie, za każdym razem kiedy spotykał któregoś na korytarzu. Mówił „cześć” rano, gdy wchodził do biura i mówił „cześć”, gdy wstawał do ubikacji. Mówił „cześć” gdy jadł i mówił „cześć” gdy nie jadł, i generalnie mówił „cześć” zawsze, gdy tylko nawiązał z kimś kontakt wzrokowy, co natychmiast posłużyło do przeróżnych spekulacji, z których wiodąca była taka, że ten biedny młody człowiek ma jakiś problem w obrębie swojego jestestwa. Dziś, kiedy ja sam pracuję w Dublinie, w miejscu gdzie kilkadziesiąt osób mówi do mnie „cześć” po tyleż samo razy dziennie, stwierdzam, że George nie był walnięty. On po prostu był Anglikiem. Ten typ tak ma. Z czasem wyjaśniliśmy mu, na czym polega jego niepolskie dziwactwo i facet zaprzestał witania się z nami aż tak często jak dotychczas. Długo jednak nie wytrzymał tej polskości i pewnego dnia, podejrzewając, że nie zaszkodzą nam darmowe konwersacje w języku Szekspira, bąknął nieśmiało językiem Cockneyów:

- howaya?
I się zaczęło.

Powitania to bodaj największe i najbardziej nieogarnięte kuriozum tej kultury i samo echogenne „cześć” to tylko wierzchołek góry lodowej. Majstersztykiem w tej dziedzinie jest coś, co nazwałem Syndromem Howaya, bo tak często bywa żargonowo zapisany zwrot „how are you”, czyli „jak się masz”. Zanim zacznę się nad nim pastwić, z góry oświadczam, że nauczyłem się języka angielskiego w wieku lat dziewiętnastu, zwieńczywszy tę naukę egzaminem końcowym szkoły Metodystów zdanym na pięć, ale nigdy nie zgodziłem się z makiaweliczną obłudą tego zwrotu i do dziś nie potrafię. Jego nadrealizm zasadza się w tym, że choćby się miało, odpukać, czterdzieści stopni gorączki, złamaną nogę, zapalenie spojówek, trzy pogrzeby w kalendarzu, a w rękach list od bankiera, że z konta zniknęły wszystkie pieniądze, na pytanie „howaya?” należy się uśmiechnąć, wyszczerzając wszystkie posiadane zęby i powiedzieć radośnie, na jednym wydechu: „Dziękuję! Mam się cudownie! A ty?”.

I ten ktoś, kto rozpoczął ten szatański teatrzyk, odpowiada wtedy to samo. Jest mu również
cudownie, oczywiście, a ty. Na szczęście wśród Iren...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin