Perez-Reverte Arturo - Terytorium Komanczów.rtf

(324 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ARTURO PEREZ - REVERTE

 

 

TERYTORIUM KOMANCZÓW

 

 

(Przełożyła: Joanna Karasek)


 

Dla Jose Luisa Marqueza

 

 

Prawdziwa opowieśc o wojnie zawsze jest niemoralna.

Nie uczy, nie zachęca do cnoty ani nie podsuwa wzorów do

naśladowania, nie przeszkadza ludziom, by robili to samo,

no robili zawsze. Jeśli jakaś opowieść wojenna wydaje się

moralna nie wierzcie w nią.

 

Tim O’Brian, O rzeczach posiadanych przez ludzi,

którzy walczyli

 


 

I. MOST W  BIJELO  POLJE

 

Klęcząc w rowie, Marquez nastawił ostrość na nos zabitego, a potem przeszedł do planu ogólne­go. Prawe oko miał przylepione do wizjera kame­ry, a lewe przymknięte, otaczały go kłęby dymu z papierosa, którego trzymał w kąciku ust. Za­wsze kiedy tylko było to możliwe, Marquez zaczynał ujęcie od czegoś nieruchomego i prze­chodził do planu ogólnego - a ten zabity był zupełnie nieruchomy. Naprawdę to nie ma nicze­go równie nieruchomego jak zabici. Kiedy filmo­wał zabitego, zawsze nastawiał ostrość na nos.

Taki miał zwyczaj, bo każdy ma jakiś zwyczaj, tak samo jak charakteryzatorka w studiu zawsze zaczyna makijaż od tej samej brwi. W Torrespańa*słynne były ujęcia Marqueza - montażyści, znani z tego, że są milczący i cyniczni jak stare dziwki, wołali się nawzajem, żeby obejrzeć je w kabinie montażowej.

Musisz to zobaczyć, stary!  Razem z nimi stażyści wydający wiadomoś­ci bledli w milczeniu.  Zabici nie zawsze mają nosy.

Ten miał nos i Barles przestał obserwować Marqueza, i znów spojrzał na zabitego. Leżał twarzą do góry w przydrożnym rowie, jakieś pięćdziesiąt metrów od mostu. Nie widzieli, jak zginął, kiedy przyjechali, już tam leżał; oceniali, że mogło się to stać jakieś trzy, cztery godziny wcześniej: pewnie zabił go pocisk któregoś z moździerzy, strzelających od czasu do czasu zza rzeki, spoza zakrętu drogi i drzew, wśród których płonęło Bijelo Polje. Był to młody Chorwat z sił HVO, jasnowłosy, wysoki, z oczami ani otwartymi, ani zamkniętymi, któ­rego twarz i mundur, pokryte białym pyłem, upodobniły się do otoczenia. Kiedy spada bom­ba, zawsze podnosi się kurz i jesteś cały pokry­ty pyłem, bo kiedy leżysz zabity, nikt już się nie troszczy, żeby cię z niego otrzepać. Bomby unoszą pył i żwir, i odłamki, zabijają cię, a po­tem leżysz jak ten chorwacki żołnierz, opusz­czony i samotny, w przydrożnym rowie niedaleko mostu w Bijelo Polje. Bo zabici poza tym, że są nieruchomi, są jeszcze samotni. Nie ma nic równie samotnego jak zabity. O tym wszy­stkim myślał Barles, kiedy Marquez kończył ujęcie.


Przeszedł kilka kroków drogą w kierunku mostu. Krajobraz byłby przyjemny, gdyby nie płonące dachy pośród drzew po drugiej stronie rzeki i czarny dym snujący się między niebem a ziemią. Z tej strony rzeki skarpa sięgała aż do brzegu lasu, po lewej widać było podtopione pola i drogę, która skręcała sto metrów dalej przy zagrodzie, gdzie stał ich nissan. Most miał starą metalową konstrukcję, cudem nietkniętą przez trzy lata wojny - wielkie stalowe łuki podtrzymywały kładkę. Barlesowi przypominał podobny most, tyle że aluminiowy, który miał jako dziecko w komplecie kolejki elektrycznej.

Całe rano przechodzili przez most uchodźcy uciekający przed muzułmańską ofensywą na Bijelo Polje: najpierw jechały samochody zała­dowane ludźmi z walizkami i tobołkami, potem wozy konne, wiozące brudne i przestraszone dzieci; na końcu, za ostatnimi cywilami ucieka­jącymi pieszo, szli zmęczeni żołnierze, o nie­obecnym zagubionym spojrzeniu, którym było już wszystko jedno, czy idą naprzód, czy się cofają. Wreszcie ostatnia grupa: trzech czy czterech biegnących, z sił HVO. Potem jeszcze jeden, podtrzymujący kulejącego rannego. Za nimi samotny mężczyzna, zapewne oficer, któ­ry poobrywał sobie dystynkcje, trzymający kałasznikowa i dwa puste magazynki w lewej ręce. Marquez nakręcił ich wszystkich, jak przechodzili; kiedy oficer zobaczył nalepkę TVE na kamerze, zbluzgał go po chorwacka- Ti-Vi-Ei jebenti mater, czyli - w luźnym tłumaczeniu - pieprzyć kurwę twoją mać. Na północy Bośni żołnierze HVO już nie podnosili palców na znak V ani nie poklepywali po plecach kamerzystów telewizyjnych. Tak bywało dawno temu, w czasach Vukovaru i Osijeka, kiedy Chorwaci jeszcze byli bohaterami pozytywnymi, ofiarami napaści, a Serbowie jedynymi szwarccharakterami. Teraz wszyscy okazali się mniej lub bardziej ubłoceni - po obu stronach odkopywano zbiorowe groby i wszyscy mieli sporo spraw do ukrycia. Jebenti mater czy jebenti maiku- obie wersje różniły się tylko tym, kto wspomina twoją matkę. W miarę jak wojny przedłużają się, a lu­dziom zaczynają gnić dusze, dziennikarze stają się coraz mniej mile widziani. Z kogoś, kto pokazuje cię w telewizji dziewczynie i znajomym, zmieniasz się w niewygodnego świadka. Jebenti mater.

Barzatrzymał się dwadzieścia metrów przed mostem: bezpieczna odległość, z której mógł dostrzec skrzynki materiału wybuchowego przylepione do filarów i butle z butanem, mające wzmocnić siłę eksplozji. Kable detonacyjne opa­dały po skarpie aż do granicy lasu, w którym ukryli się saperzy HVO po umieszczeniu ładun­ków na moście. Nie widział ich, ale na pewno tam byli, oczekując najlepszego momentu, żeby go wysadzić. "W sztabie głównym w Cerno Polje, mimo niechęci do słowa “wycofywanie", pewien kapitan wyjaśnił Barlesowi sprawę podstawową:

- Przede wszystkim nie przechodźcie przez most. Ryzykujecie pozostaniem na drugim brzegu.

Takie miejsca jak to w slangu zawodowym nazywane są terytorium Komanczów. Dla ko­respondenta wojennego to jest właśnie to miej­sce, gdzie instynkt każe zatrzymać samochód i zawrócić. Drogi są tam puste, a domy obróco­ne w osmalone ruiny, i zawsze wygląda tak, jakby zaraz miał zapaść zmrok; idziesz przykle­jony do muru, w kierunku padających w oddali strzałów i słyszysz chrzęst swoich kroków na potłuczonym szkle. Na wojnie ziemia zawsze pokryta jest potłuczonym szkłem. Terytorium Komanczów to jest to miejsce, gdzie słyszysz, jak szkło trzeszczy pod butami, i choć nikogo nie widzisz, wiesz, że jesteś obserwowany. To tam, gdzie nie widzisz luf, ale lufy widzą ciebie.

 

Barles znów popatrzył na drugą stronę rzeki, na drzewa zasłaniające Bijelo Polje, i zaczął się zastanawiać, jakim rodzajem celu jest właś­nie w tej chwili i dla kogo. Jak tylko pojawią się na zakręcie żołnierze Armii i pierwszy czołg, saperzy w lesie przycisną dźwignię detonatora i rzucą się do ucieczki. Chodzi o to, sądził, żeby utrzymać most do ostatniej chwili, gdyby któryś z sukinsynów walczących we wsi dotarł do rzeki. Słychać było wystrzały pocisków dobiegające spomiędzy płonących dachów. Przez moment wyobrażał sobie, jak rozbijają we wsi gliniane ściany, żeby przebiec z jednego domu do drugiego, dźwigając rannych, którzy pozostawiają za sobą ślady krwi na pokruszonym gipsie i gru­zach na ziemi, oszalali ze strachu i rozpaczy. Według informacji SONY ICF na falach krótkich i według BBC w jednej z sąsiednich wiosek Armija odkryła zbiorowy grób z pięćdziesięcioma dwoma zmasakrowanymi ciałami Muzułmanów. A kiedy ułoży się pięćdziesiąt dwa ciała w szeregu, to jest to bardzo długi szereg. Na dodatek mają rodziny: dzieci, braci, kuzynów. Są ludzie, którzy za nimi tęsknią i kiedy widzą ich świeżo odkopanych, jednego przy drugim, źle to przyjmują. W Bijelo Polje nie marnowano czasu na branie jeńców. Barles zaśmiał się krótko, cierpko, ponuro do siebie samego. I jeśli nazywa się to czystką etniczną, trzeba nie rozumieć sensu słów. Czystka etniczna może mieć wiele cech, ale na pewno nie jest czysta.

 

Usłyszał wystrzał z moździerza kalibru 60 mm umieszczonego na obrzeżach wsi, w odległości kilometra od mostu, i rozejrzał się w poszukiwa­niu miejsca, gdzie mógłby się schować. Miał około dwudziestu sekund do wybuchu, jeśli pocisk leciał w ich kierunku, postanowił więc zapomnieć o kewlarowym hełmie leżącym na ziemi zbyt daleko, obok Marqueza. Podszedł bez pośpiechu do skarpy i położył się twarzą do ziemi, patrząc na kolegę, który choć nadal klęczał przy zabitym, też usłyszał moździerz i patrzył na niebo, jakby spodziewał się, że zobaczy, jak nadlatuje pocisk.

Przez wiele lat jeździli razem na różne wojny i Barles doskonale wiedział, o czym myśli ka­merzysta. Bardzo trudno jest sfilmować wy­buch bomby, bo nigdy dokładnie nie wiadomo, gdzie ona spadnie. Na wojnach bomby spadają jak chcą, a prawa prawdopodobieństwa sumują się z prawami balistyki. Nie ma rzeczy bardziej kapryśnej niż pocisk przypadkowo wystrzelony z moździerza, i można całe życie filmować rozmaite bombardowania i nie zrobić ani jed­nego porządnego ujęcia wybuchu. Tak samo z żołnierzami podczas walki - nigdy nie wiesz, którego trafią, i jeśli sfilmujesz taki moment, zawsze jest to czysty przypadek, tak jak udało się to Enrique del Viso w Bejrucie w osiem­dziesiątym dziewiątym. Filmował grupę szyitów, niespodziewanie ostrzelanych ogniem z broni automatycznej, no i - bingo! Później na stop-klatkach można było zobaczyć pomarańczowe punkty, partyzanta z Amalu* z nagłym skurczem twarzy podnoszącego dłoń do piersi i równocześ­nie wypuszczającego broń, wykrzywioną twarz Barlesa i jego usta otwarte w krzyku: filmuj, filmuj! Ludziom się wydaje, że człowiek przyjeż­dża na wojnę, od razu kręci takie zdjęcia, i gotowe. Ale kule i bomby robią bang-zaka-bum i nikt nie wie, gdzie polecą. Barles widział, jak Marquez nadal klęcząc, zarzucił na ramię kamerę i znów filmował zabitego. Jeśli pocisk moździerza padnie blisko, szybkim ruchem kamery przejdzie z jego twarzy na słup dymu i kurzu po wybuchu, zanim się on rozwieje. Barles miał nadzieję, że przynajmniej jedna ścieżka dźwiękowa została przestawiona na ręczną manipulację. Jeśli jest nastawiona na automat, filtr wycisza odgłosy strzałów i eksplozji bomb, które potem brzmią fałszywie, jakby przytłumione, tak jak w kinie.

 

* Amal - polityczno-wojskowa organizacja libańskich szyitów (przyp. red.).


 

Pocisk moździerzowy upadł daleko, na granicy lasu, a Barles uśmiechnął się w duchu, wyob­rażając sobie przerażenie chorwackich saperów. Marquez nie poruszył się podczas wybuchu, drgnął jedynie na obiektywie pierścień ostrości, gubiącej się teraz w przestrzeni. Podniósł się powoli i podszedł do miejsca, gdzie nadal leżał

Barles. Kiedyś w Sarajewie, gdy Miguel de la Fuente robił to samo, co teraz Marquez, to znaczy polował na wybuch, spadł na niego odłamek pocisku z serbskiego moździerza. Odłamek i żwir, i asfalt z połowy ulicy. Uratowała go kuloodporna kamizelka i hełm, a kiedy schylił się, żeby podnieść kawałek odłamka na pamiątkę tego, że był tak blisko wybuchu, metal oparzył mu rękę. W najgor­szych czasach w Sarajewie to się nazywało shop-ping. Zakładali hełmy i kamizelki, przywierali do muru na ulicy starego miasta i słuchali, skąd nadlatują kule i pociski. Kiedy coś spadało blisko, biegli i filmowali dym, płomienie, gruzy. Ochotni­ków wydobywających ofiary. Marquez nie lubił, jak Barles pomagał ekipom ratunkowym, bo właził w kadr i psuł całe ujęcie.

- Było zostać pielęgniarką, kretynie!

Marquezowi łzy nie pozwalały dobrze złapać ostrości, dlatego nigdy nie płakał, kiedy spod gruzów wyciągano dzieci ze zmiażdżonymi gło­wami, chociaż potem przez długie godziny sie­dział w kącie, nie otwierając ust. Paco Custodio owszem, popłakał się pewnego razu w kostnicy w Sarajewie, któregoś z tych dni, kiedy zdarzało się po dwudziestu, trzydziestu zabitych i przeszło pół setki rannych; nagle odłożył kamerę i zaczął płakać, choć przez ponad miesiąc znosił to bez mrugnięcia okiem. Potem wrócił do Madrytu, a na jego miejsce przyjechał inny kamerzysta, który po pierwszym dziecku zmasakrowanym przez moździerz upił się i stwierdził, że jest mu wszystko jedno. No i Miguel de la Fuente tak samo trzymał swój betacam na ramieniu, kiedy spadł na niego żwir i odłamek podczas shoppinguw Dobrinji, to jest w takiej dzielnicy Sarajewa, gdzie strzelano do ciebie bez przerwy i ze wszystkich stron i gdzie ściany budynków w najlepszym stanie mierzyły najwyżej półtora metra. Miguel był twardym facetem, tak samo jak Custodio i tak samo jak twardzi byli Josemi Diaz Gil w Kuwejcie, Salwadorze i Bukareszcie albo Del Viso w Bejrucie, Kabulu, Chorramszahr i Managui. Wszyscy to byli twardzi faceci, ale Marquez był z nich najtwardszy. Barles tak myślał, patrząc, jak do niego podchodzi, kulejąc. Marquez kulał od piętnastu lat, od czasu, kiedy idąc z Miguelem de la Cuadra pewnej bezksiężycowej nocy spadł w przepaść razem z dwoma Erytrejczykami, niedaleko Asmary. Obydwaj partyzanci zginęli, a on przez pół roku leżał sparaliżowany w szpita­lu, z kręgosłupem przerobionym na grzechotkę, nie ruszając nogami i robiąc pod siebie w spodnie piżamy. Wyszedł z tego - choć nikt już nie dawał za niego złamanego grosza - tylko dzięki sile woli i energii życiowej. Teraz, zawsze kiedy się pojawiał w redakcji, ludzie odsuwali się i patrzyli na niego w milczeniu. Marquez nie tylko jeździł na wojnę. Jego zdjęcia to była wojna.


- Zmarnowała mi się bomba.

- Widziałem.

- Za daleko spadła.

- Lepiej za daleko niż za blisko.

To jedna z zasad zawodowych, podobnie jak ta, że lepiej, jeżeli trafi w ciebie niż we mnie. Marquez powoli kiwał głową. Odwieczny dyle­mat na terytorium Komanczów polega na tym, że jeśli jesteś zbyt daleko, nie wychodzą ci zdjęcia, a jeśli jesteś zbyt blisko, tracisz zdrowie i życie i nie możesz o tym opowiedzieć. Najgor­sze w robieniu shoppingupod ogniem moź­dzierzy jest nie to, że pociski spadną za blisko, ale że trafią prosto w ciebie. Marquez położył kamerę na ziemi i patrzył na most zmrużonymi oczyma. Wkurzał się, gdy Barles albo inni wła­zili mu w kadr, kiedy filmował zabite dzieci między gruzami, choć czasem, kiedy już nie wytrzymywał, odkładał kamerę i też brał się do odrzucania gruzów - ale dopiero wtedy, gdy miał dość zdjęć na półtoraminutowy materiał do wiadomości. Marquez był niskim i żylastym blondynem o jasnych oczach, dziewczyny uwa­żały, że jest atrakcyjny. Byli tacy, co mówili, że przeleciał Ninę Rodicio podczas bombardowa­nia Bagdadu, ale to bzdura. Podczas bombardo­wania, gdyby tylko miał kamerę pod ręką, Mar­quez nie szepnąłby jednego czułego słówka nawet Orianie Fallaci w jej najlepszych czasach

Meksyku, Sajgonu i tak dalej. A Nina Rodicio bynajmniej nie jest Orianą Fallaci.

- Chcę mieć ten most - powiedział Marquez swoim chrapliwym głosem, brzmiącym jak sta­ra kołatka.

Obydwaj chcieli go mieć, ale on przede wszyst­kim. Dlatego właśnie siedzieli tutaj, zamiast uciekać razem ze wszystkimi, mimo że już się robiło późno: zostały niecałe trzy godziny do drugiego wydania wiadomości, a trzeba jeszcze liczyć pięćdziesiąt minut na jazdę złymi drogami do miejsca, skąd nadawali. Ale Marquez bardzo chciał mieć ten most i był człowiekiem upartym. Prawie nigdy nie zakładał kamizelki kuloodpornej ani hełmu, bo przeszkadzały mu w pracy z kame­rą. Codziennie mieli awantury na ten temat.

- Nie żeby mi jakoś specjalnie zależało - ma­wiał Barles - ale jak cię trafią, zostanę bez kamerzysty.

W ramach zemsty Marquez kazał stawać mu podczas kręcenia materiałów w miejscach trud­nych, gdzie nie można się skoncentrować, kiedy trzeba mówić do mikrofonu, bo bardziej uwa­żasz na to, co się dzieje, niż na to, co chcesz powiedzieć. Jesteśmy właśnie w... bang-bang. Poczekaj, zacznę od początku. Jesteśmy tutaj. No popatrz, teraz to sukinsyny nie strzelają. Jesteśmy w... bang-bang. Udało się? Trzy lata wcześniej, w Borovo Naseije, Marquez trzymał go przez pięć minut bez żadnej osłony w odleg­łości stu metrów od serbskich linii, każąc mu trzykrotnie powtarzać nagranie, które, swoją drogą, już przy pierwszym podejściu było cał­kiem udane. Jadranka, chorwacka tłumaczka, zrobiła im wtedy zdjęcie: na drodze pełno gruzu, wypatroszony serbski czołg w tle, Barles krzy­czy ze wściekłą miną, a obok niego Marquez, z kamerą na ramieniu, pęka ze śmiechu. Mimo wszystko lubili razem pracować. Obydwaj lubili żyć w ten sposób, łączyło ich wspólne poczucie humoru - szyderczego, szorstkiego i cierpkiego.

 

Materiały... Problem telewizji polega na tym, że nie da się opowiadać o wojnie z pokoju hotelowego, ale trzeba jechać tam, gdzie coś się dzieje. Przyjeżdżasz, stajesz przed kamerą w planie półpełnym, a powietrze po twojej prawej ręce zaczyna drgać. Kiedy strzelają, sły­chać raas-zaka-bum-bum i materiały wyglądają znakomicie, często jednak są do niczego z po­wodu hałasu. A kiedy w trakcie nagrania wy­mknie ci się jakieś przekleństwo, to znaczy kiedy mówisz na przykład: Tego ranka pogor­szyła się sytuacja w okolicy miejscowości Vitez, a w pobliżu słyszysz grzmotnięcie, raaka-bum, to zamiast: w okolicy miejscowości Vitez, mówisz: w okolicy szlag by to jasny, kurwa mać; wtedy też materiał się nie nadaje i trzeba powtarzać. Innym razem nagle czujesz w głowie pustkę, gapisz się w obiektyw jak głupek, niezdolny wydusić z sie­bie słowa, bo kiedy masz się odezwać, wymazuje ci się cała pamięć, jakby ci właśnie sformatowano twardy dysk. A potem trafiasz na tyły albo do Madrytu, i zawsze się znajdzie jakiś dureń, który spyta, czy te strzały były prawdziwe, i sam nie wiesz, czy traktować to jako żart, czy zdzielić faceta w pysk. Kiedyś Miguel Gonzalez z dzien­nika “El Pafs" opowiadał przy Marquezie, jakoby słyszał z pewnego źródła, że Barles płaci żołnie­rzom, by strzelali podczas nagrywania jego materiałów, jakby na wojnie trzeba było komuś płacić za to, że strzela. Ponieważ Miguel Gonza­lez należy do ludzi, którzy na wojnach bywają z rzadka, nie wiedział, że Marquez najczęściej pracuje z Barlesem; przy tej okazji najdelikatniej­sze z określeń, które można było usłyszeć, brzmiało: skretyniały palant, czy jakoś podobnie. Płacimy też rannym, żeby pozwolili się postrze­lić, a zabitym, żeby pozwolili się zabić, powie­dział mu Marquez. Kartą American Express. To znaczy pocałuj mnie w dupę. Idź w cholerę!

W byłej Jugosławii pełno było obiboków. Hiszpanie z niebieskich hełmów znani byli jako “Japończycy", bo przyjeżdżali, robili sobie zdjęcia i odjeżdżali najszybciej jak mogli. Przez Bośnię przewijało się towarzystwo przeróżnych rodzajów i odcieni: parlamentarzyści, intelektu­aliści, ministrowie, prezydenci, spieszący się dziennikarze, czyli ściemniacze wszelkiej maś­ci, którzy po powrocie do cywilizacji organizo­wali solidarnościowe koncerty, urządzali kon­ferencje prasowe, a nawet pisali książki, żeby wyjaśnić światu głębokie przyczyny konfliktu.

Nawet humorysta PedroRuiz przyjechał do Sarajewa i wyglądał bardzo dzielnie w kamizelce kuloodpornej. Wojenne wycieczki średnio trwały od jednego do trzech dni, ale wszystkim wystar­czało to do uchwycenia jądra problemu. Przyjeż­dżałeś z Mostaru czy Sarajewa, brudny jak świnia, i kiedy wysiadałeś z opancerzonego nissana, spotykałeś ich w baliach hoteli w Medugorje albo Splicie, w kamizelkach kuloodpornych, hełmach i z nieustraszoną miną, ryzykujących życie w od­ległości pięćdziesięciu czy dwustu kilometrów od najbliższych strzałów. Barles przypominał sobie w koszmarnych snach Margaritę Retuerto, obrończynię ludu, ubraną w niebieski hełm panny Pepis, życzącą wesołych świąt i hop, hop hurra, chłopaki, obyście mogli jak najszybciej wrócić do domu, podczas gdy jakiś zarośnięty legionista z dalszych rzędów zaczął wykrzykiwać, że paniu­sia jeszcze jest do rzeczy. Albo rozczarowanie starego przyjaciela. Paco Lobatona, który przyje­chał robić program “Nie wiadomo gdzie" właśnie do Bośni, kiedy Barles wyjaśnił mu, że kanonada, którą słyszeli przez całą noc, była strzelaniem na wiwat pijanych rakiją Chorwatów świętujących Wigilię, podczas gdy prawdziwa wojna toczyła się pięćdziesiąt kilometrów dalej na północ, w Mostarze. Dokąd Paco bynajmniej się nie wybierał.

Między wycieczkowiczami pojawiali się na wojnie również wojskowi wysokiej rangi z wizy­tami typu: Czołem chłopaki, co słychać. W Boś­ni rozpoznawało się ich natychmiast po aparacie fotograficznym, protekcjonalnej minie, a przede wszystkim po mundurze, hełmie i kamizelce kuloodpornej, nieskazitelnie czystych i nowych. Byli to ci, którzy prostowali się w okopach, żeby zobaczyć, gdzie jest wróg, albo uważnie stawiali stopy w rowach i na polnych drogach, w obawie czy nie została tam jakaś mina, która mogłaby wybuchnąć. Kiedyś, na moście w okoli­cy Bijeli, samochód opancerzony wiozący Marqueza i Barlesa zarobił dwie kulki od snajpera dzięki pewnemu hiszpańskiemu podpułkowniko­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin