Nadzwyczajne Przygody Pana Antifera.rtf

(510 KB) Pobierz
Mirifiques aventures de maître Antifer Nadzwyczajne przygody pana Antifera

Jules Verne

Nadzwyczajne przygody

Pana Antifera

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

 SPIS TREŚCI


 

1.              Cześć pierwsza

1.              Rozdział I

2.              Rozdział II

3.              Rozdział III

4.              Rozdział IV

5.              Rozdział V

6.              Rozdział VI

7.              Rozdział VII

8.              Rozdział VIII

9.              Rozdział IX

10.              Rozdział X

11.              Rozdział XI

12.              Rozdział XII

13.              Rozdział XIII

14.              Rozdział XIV

15.              Rozdział XV

16.              Rozdział XVI

2.              Cześć druga

1.              Rozdział I

2.              Rozdział II

3.              Rozdział III

4.              Rozdział IV

5.              Rozdział V

6.              Rozdział VI

7.              Rozdział VII

8.              Rozdział VIII

9.              Rozdział IX

10.              Rozdział X

11.              Rozdział XI

12.              Rozdział XII

13.              Rozdział XIII

14.              Rozdział XIV

15.              Rozdział XV

16.              Rozdział XVI

Cześć pierwsza

Rozdział I

Był to dzień dziewiątego września 1831 roku. Kapitan okrętu wyszedł ze swojej kajuty o godzinie piątej rano i udał się do izdebki przeznaczonej dla oficerów, a znajdującej się w tyle okrętu.

Słońce ukazywało się już na wschodzie, a raczej odbicie jego promieni przedzierało się przez dolne warstwy atmosferyczne, gdyż tarcza nie zjawiła się jeszcze na horyzoncie. Długa świetlana smuga rozjaśniła powierzchnię morza, lekko pomarszczoną podmuchem porannego wietrzyka.

Po nocy spokojnej zapowiadał się dzień piękny, jeden z tych dni wrześniowych, którymi cieszy się strefa umiarkowana przy schyłku ciepłej pory roku.

Kapitan podniósł do prawego oka lunetę i skierował ją tam, gdzie niebo i ziemia zdawały się łączyć ze sobą.

Gdy ją odjął, zbliżył się do sternika, starego człowieka, z dużą brodą i krzaczastemi brwiami, z pod których połyskiwały pełne jeszcze życia i blasku oczy.

– Kiedy przyszedłeś na stanowisko przy robocie? zapytał.

– O godzinie czwartej, kapitanie!

Kapitan i marynarz mówili szczególnem jakiemś narzeczem, którego niezrozumiałby żaden Europejczyk, ani Anglik, ani Francuz, ani Niemiec, ani nikt inny, chyba, że bywał już na Wschodzie. Była to dziwna mięszanina narzeczy otomańskich.

– Nie dostrzegłeś nic nowego?…

– Nie, kapitanie!

– A dziś o świcie nie widziałeś żadnego okrętu?

– Owszem, widziałem duży okręt trzymasztowy, który płynął pod wiatr ku nam. Ja więc starałem się płynąć z wiatrem, aby go ominąć jak można najdalej.

– Dobrze uczyniłeś. A teraz?…

Tu kapitan spojrzał znowu uważnie przez lunetę i po chwili zawołał donośnym głosem:

– Zmienić kierunek statku!

Marynarze podnieśli się natychmiast. Drąg wsunęli pod spód, przyciągnęli sznury od trójkątnego żagla i okręt zmienił kierunek, po chwili zaś zaczął płynąć w stronę północno-zachodnią.

Był to dwumasztowy statek o czterystu beczkach, okręt kupiecki, który z wielkim trudem można było zamienić na wytworny yacht. Kapitan miał pod swymi rozkazami sternika i piętnastu ludzi, którzy składali załogę dostateczną do usługi okrętowej. Majtkowie mieli na sobie ubiór podobny do tego, jaki noszą marynarze we wschodniej Europie.

Żadna nazwa nie była wypisana ani na bokach, ani na przodzie okrętu; żadna flaga nie powiewała obok masztów. Zresztą widać dlatego, aby żadnego innego okrętu nie witać lub nie opowiadać na powitanie, okręt zmieniał natychmiast kierunek, skoro tylko majtek czatujący na bocianiem gnieździe, tak nazywają czatownię na okręcie, oznajmił o zbliżaniu się jakiego statku.

Czyżby to zatem był statek korsarski, bo w owej epoce można było jeszcze je napotkać w tamtych stronach, statek, który lękał się być ściganym?… Nie, napróżno bowiem szukałbyś na nim broni, a przytem był zaopatrzony w tak niewielką załogę, że nie mógłby się zajmować tem niebezpiecznem rzemiosłem.

A może byli to kontrabandziści, którzy zajmowali się przemycaniem towarów wzdłuż jakiego wybrzeża, albo od jednej do drugiej wyspy? I to podejrzenie jednak okazałoby się również fałszywem, bo gdyby najbystrzejszy urzędnik komory celnej zwiedził kajuty i dno okrętu, gdyby przejrzał wszystkie skrzynie i beczki, nie znalazłby żadnego podejrzanego towaru. W istocie okręt nie miał żadnego ładunku, tylko obfite zapasy żywności, która mogła starczyć na lat kilka, a na spodzie baryłki z winem i z wódką. Z tyłu okrętu pod izdebką dla oficerów znajdowały się trzy baryłki dębowe, otoczone żelaznemi obręczami. Było więc dosyć miejsca na balast, który pozwalał mu płynąć z rozpostartymi żaglami.

Możnaby było przypuszczać, że w tych baryłkach znajdował się proch, lub jaki inny materyał wybuchowy, gdyby nie ta okoliczność, że nie zachowywano żadnej ostrożności, wchodząc do skrytki, w której się mieściły.

Zresztą żaden z marynarzy nie mógłby udzielić najmniejszego wyjaśnienia ani co do przeznaczenia tego okrętu, ani co do powodów, które skłaniały go do zmiany kierunku drogi, skoro tylko spostrzeżono inny okręt. Nikt z załogi nie wiedział również, dlaczego płyną naprzód lub cofają się, tak, jak to czynili od piętnastu miesięcy, nikt nie umiał zdać sobie sprawy z tego, gdzie znajdują się w obecnej chwili. Czasem płynęli z rozpuszczonymi żaglami, czasami posuwali się zwolna i ostrożnie, to kołysali się na falach niezbyt obszernego morza, to znów płynęli po niezmierzonej przestrzeni oceanu.

Podczas tej tajemniczej żeglugi kilkakrotnie spostrzegali ląd, ale kapitan oddalał się od niego czemprędzej. Dostrzegli również kilka wysp, ale cofnęli się od nich natychmiast.

Gdyby kto zajrzał w książkę okrętową, przekonałby się o dziwnych zmianach kierunku drogi, których nie można było usprawiedliwić ani zmianą wiatru, ani innych wpływów atmosferycznych. Była to tajemnica, o której wiedział tylko kapitan, człowiek czterdziesto-sześcioletni, z gęstą najeżoną czupryną i jakiś człowiek wysokiego wzrostu, który ukazał się w tej chwili na pokładzie.

– Nic? zapytał kapitana.

– Nic, ekscelencyo.

Mężczyzna, którego kapitan uczcił takim tytułem, wzruszył z niezadowoleniem ramionami, kończąc w ten sposób rozmowę, która ograniczyła się na trzech wyrazach, poczem zeszedł znów po schodach i udał się do swego pokoju, znajdującego się pod izdebką oficera. Tu rzucił się na sofkę i zdawało się, że popadł w pewien rodzaj odrętwienia. Chociaż leżał nieruchomy, jak gdyby go sen obezwładnił, nie spał jednakże bynajmniej. Widać, że myśl jakaś zajmowała go wyłącznie.

Mężczyzna ten mógł mieć około pięćdziesięciu lat wieku. Wysoki wzrost, klasyczny kształt głowy, bujne siwiejące włosy, gęsta broda spadająca na piersi i czarne pełne blasku oczy, obok dumnego wyrazu twarzy, na której malował się smutek, albo raczej zniechęcenie, oraz godność objawiająca się w całej postaci, dowodziły, że był to człowiek szlachetnego pochodzenia.

Z ubrania nieznajomego nie można było wnioskować do jakiej należy narodowości; odziany był bowiem w obszerny, brunatnego koloru burnus, wyszywany na rękawach w różnokolorowe wzory i sięgający aż do ziemi. Na głowie miał zielonawą czapkę.

W dwie godziny później młody chłopiec przyniósł mu śniadanie i postawił je na stole, przytwierdzonym do podłogi, pokrytej pięknym dywanem, tkanym w barwiste kwiaty. Lecz nieznajomy prawie nie skosztował wytwornie przyrządzonych potraw i wypił tylko kawę gorącą i aromatyczną, którą mu podano w dwóch srebrnych filiżaneczkach kunsztownie rzeźbionych. Potem młody chłopiec przysunął mu fajerkę z nargilą, z której wydobył się wonny obłoczek dymu. Nieznajomy, ująwszy w usta bursztynowy munsztuk, pogrążył się znowu w zadumie, otaczając się obłokami aromatycznego tytuniowego dymu. Przy ruchu ust ukazywały się zęby prześlicznej białości.

W ten sposób spędził jedną część dnia, podczas gdy statek lekko kołysząc się na spokojnych falach, płynął w dal, dążąc do celu, który dla załogi był tajemnicą.

Około godziny czwartej po południu, ekscelencya wstał, przeszedł się po kajucie i zbliżając się do otwartego okienka, objął spojrzeniem niezmierzony horyzont. Potem postąpił kilka kroków i zatrzymał się w pobliżu drzwi poziomych, zamykających się z góry na dół i zakrytych rogiem dywanu. Drzwi te, otwierające się za naciśnięciem nogą ukrytej sprężyny, prowadziły do kryjówki, znajdującej się pod podłogą kajuty.

Tam właśnie były umieszczone owe dębowe baryłki, o których była wzmianka na początku tego opowiadania. Nieznajomy, pochylony nade drzwiami, stał tak długą chwilę, jak gdyby widok tych beczułek wywierał na niego wpływ magnetyczny. Potem wyprostował się i szepnął do siebie:

– Nie… nie będę się wahał! Jeśli nie znajdę jakiej nieznanej wysepki, gdziebym je mógł zakopać w tajemnicy, wolałbym je wrzucić w głębinę morza.

Zamknął drzwi, zasunął dywan i po schodach udał się do izdebki oficera.

Była godzina piąta po południu; w atmosferze żadna nie zapowiadała się zmiana. Po niebie przesuwały się lekkie obłoczki; statek lekko pochylony na bok pozostawiał za sobą świetlaną smugę pomarszczonych fal.

Ekscelencya objął wzrokiem cały horyzont. Ze swego obserwatoryum byłby dostrzegł ziemię nawet nie zbyt wyniosłą i to na odległości jakich czternastu albo piętnastu mil. Patrzył, ale pomiędzy niebem a wodą żaden nie ukazywał się zarys.

W tej chwili kapitan przysunął się do niego, a on znów zapytał krótko:

– Nic?

Co wywołało równie krótką odpowiedź:

– Nic, ekscelencyo!

Nieznajomy milczał chwil kilka, potem cofnął się, usiadł na ławce i podczas gdy kapitan przechadzał się, on spoglądał jeszcze przez lunetę, kierując nią z gorączkową niecierpliwością.

– Kapitanie! rzekł znowu, gdy po raz ostatni wybadał przestrzeń.

– Czego życzy sobie wasza ekscelencya?

– Chciałbym wiedzieć dokładnie, gdzie się obecnie znajdujemy?

Kapitan przysunął się do wielkiej karty geograficznej i rozwinął ją.

– Tu, odparł, wskazując ołówkiem miejsce, gdzie południk i paralella łączyły się ze sobą.

– W jakiej odległości od tej wyspy, która jest tam na wschodzie?…

– O dwadzieścia dwie mile.

– A od tej ziemi?

– O dwadzieścia sześć mil mniej więcej.

– Czy nikt z pomiędzy załogi nie wie, w jakich okolicach znajdujemy się teraz?

– Nikt, oprócz mnie i was, ekscelencyo!

– Ani nawet na jakiem znadujemy się morzu?

– Ani tego nawet. Od tak dawna krążymy w rozmaitych kierunkach, że nawet najlepszy marynarz nie umiałby zdać sobie sprawy, gdzie się znajdujemy.

– A więc dlaczego los zawistny nie dozwala mi napotkać wyspy, o którejby żaden żeglarz nic nie wiedział, a jeżeli nie wyspy, to chociażby wysepki albo skały, o której istnieniu również niktby nie wiedział? Tam ukryłbym te skarby i dośćby było kilku dni podróży morskiej, abym mógł, gdy czas nadejdzie, zabrać je napowrót, jeżeli czas ten nadejdzie kiedykolwiek!

Powiedziawszy te słowa, mężczyzna zamilkł, a kapitan, szanując jego milczenie, nie odezwał się także ani słowa. Tymczasem nieznajomy oparł się o parapet w pewnem od niego oddaleniu i zaczął przypatrywać się falom morskim, które tak były spokojne i przejrzyste, że można je było przejrzeć do głębokości jakich ośmdziesięciu stóp. Wreszcie odwrócił się i zawołał z uniesieniem:

– Oto przepaść, której powierzyłbym moje bogactwa!

– Onaby wam ich nigdy nie zwróciła, ekscelencyo!

– O! niech lepiej zginą, niżby miały wpaść w ręce niegodne!

– Jak wam się spodoba, ekscelencyo!

– Jeżeli dziś przed wieczorem nie odkryjemy w tych stronach nieznanej wysepki, trzy beczułki zostaną wrzucone w morze.

– Stanie się według woli ekscelencyi, odpowiedział kapitan i poszedł wydać rozkazy, aby zmieniono kierunek statku.

Tajemniczy nieznajomy oparł się znowu o parapet i pogrążył się w tem półsennem marzeniu, które było widać jego zwykłem usposobieniem.

Słońce szybko schylało się ku zachodowi. Dziewiątego września, to jest w epoce, która poprzedza może o jakie dwa tygodnie porównanie dnia z nocą, kapitan zaczął ciekawie przyglądać się horyzontowi. Czy w powyżej wymienionym kierunku istniała jaka wyniosłość połączona z wybrzeżem lądu lub wyspy? Było to przypuszczenie nieprawdopodobne, ponieważ mapa geograficzna nie oznaczała żadnego lądu w promieniu jakich piętnastu lub dwudziestu mil w tych stronach, często nawiedzanych przez okręta kupieckie, a tem samem dobrze znanych przez żeglarzy. Tymczasem zauważono skrawek lądu. Czyżby to była odosobniona skała, która wystawała na kilka sążni ponad falami morza i która mogłaby służyć jego ekscelencyi za miejscowość dogodną do zakopania skarbu?… Wysepka tego rodzaju, otoczona wystającemi skałami, nie mogłaby się ukryć przed poszukiwaniem marynarzy; oznaczonoby ją na kartach geograficznych. Kapitan, przypatrując się mapie, mógł śmiało twierdzić, że na tej przestrzeni nie istniała nawet skała, wychylająca się z morza.

– To złudzenie, powiedział sobie, gdy znów zwrócił lunetę na miejsce, które podniecało jego ciekawość.

Nie, teraz na horyzoncie nie zarysowala się żadna linia. W tej chwili, a było to po szóstej godzinie, tarcza słoneczna zaczęła schylać się ku krańcom widnokręgu, wydając przy zetknięciu się z morzem pewien świt, jak twierdzili Iberyjczycy.

Tak przy zachodzie, jak i przy wschodzie słońca, odbicie ukazywało jeszcze tarczę słoneczną, chociaż ta już znikła na horyzoncie. Promienie świetlne rozrzucone ukośnie na powierzchni fal, tworzyły długą linię ciągnącą się od zachodu ku wschodowi. Ostatnie zmarszczki podobne do ognistych pasów, drżały pod lekkim wiatru powiewem. Blask ten zagasł nagle, gdy wyższa część tarczy przy zetknięciu się z wodą, zajaśniała promieniem zielonym. Bok statku zanurzył się nagle w cieniu, podczas gdy maszty zajaśniały odbiciem purpurowego światła.

W chwili, gdy cienie zmroku miały okryć swoją zasłoną wodne przestrzenie, głos jakiś dał się słyszyć od strony przedniego masztu.

– Ho! ho!

– Cóż tam? zapytał kapitan.

– Widać jakiś ląd z prawej strony okrętu!

Ląd, i to w tej samej stronie, w której zdawało się kapitanowi, że dostrzega jakieś niepewne zarysy? Nie omylił się zatem w swoich przypuszczeniach.

Na okrzyk straży, marynarze przysunęli się do parapetu i spoglądali uważnie w stronę zachodnią. Kapitan, z lunetą zawieszoną na rzemyku przez ramię, chwycił za linę wielkiego masztu i po szczeblach wdrapał się zręcznie na górne piętra, skąd znowu rozpoczął badanie przez lunetę.

Majtek, będący na straży, nie pomylił się. W odległości sześciu lub siedmiu mil wyłaniało się z fal morskich coś w rodzaju wysepki, której zarysy odcinały się czarnemi liniami na niebie, oświetlonem jeszcze ostatnimi blaskami zachodu. Była to raczej skała niezbyt wyniosła, otoczona jakby mgłą wyziewów siarczanych. Gdyby to zdarzenie miało miejsce pięćdziesiąt lat później, każdy marynarz twierdziłby z pewnością, że to dym unoszący się z komina wielkiego parostatku; ale w roku 1831, nikt nie przypuszczałby, że fale oceanu pruć będą kiedyś olbrzymie parowe okręta.

Zresztą kapitan nie miał czasu się zastanawiać, zaledwie bowiem zdołał dostrzedz wysepkę, gdy ta znikła mu natychmiast we mgle wieczornej. W każdym razie jednak nie było to z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin