Ława Przysięgłych.doc

(2402 KB) Pobierz
JOHN GRISHAM

 

   JOHN GRISHAM

   Ława przysięgłych

 

  

   ROZDZIAŁ 1

  

  

   Twarz Nicholasa Eastera była częściowo zasłonięta przez sklepowy stojak zapełniony smukłymi bezprzewodowymi aparatami telefonicznymi, a ponadto nie patrzył on prosto w obiektyw aparatu, lecz w bok, gdzieś w lewo, zapewne na jakiegoś klienta bądź też w stronę gromadki dzieciaków, oglądających wyłożone w gablocie najnowsze gry elektroniczne z Azji. Mimo że zdjęcie zostało zrobione z odległości czterdziestu metrów, a fotograf musiał bez przerwy lawirować między ludźmi przechodzącymi wzdłuż ciągu handlowego, było jednak bardzo wyraźne i ukazywało oblicze gładko wygolonego mężczyzny o miękkich chłopięcych rysach i minie znamionującej pewność siebie. Easter miał dwadzieścia siedem lat, tyle wiedzieli na pewno. Nie nosił okularów. Nie miał też żadnego kółka w nosie czy jakiejś niezwykłej fryzury, nic nie wskazywało, że jest typowym zapaleńcem komputerowym dorabiającym w sklepie po pięć dolarów za godzinę. Według zapisów kwestionariusza osobowego pracował tam od czterech miesięcy, ale zgodnie z tymi samymi danymi był także studentem, tymczasem jego nazwiska nie znaleziono na liście słuchaczy żadnej uczelni w promieniu pięciuset kilometrów. Zatem w tej kwestii musiał kłamać, to nie ulegało wątpliwości.

   Byli pewni, że przedstawił nieprawdziwe dane, dysponowali doskonałym wywiadem. Gdyby rzeczywiście studiował, już dawno zdobyliby informacje, gdzie i od jak dawna się uczy, na którym wydziale, jakie uzyskuje oceny. Nic by się przed nimi nie ukryło. A jednak wiedzieli tylko tyle, że pracuje jako sprzedawca w „Computer Hut”. Nic poza tym. Możliwe, że dopiero planował podjąć studia bądź też je porzucił, lecz nadal wolał się przedstawiać jako student. Niewykluczone, że sprawiało mu to satysfakcję, pozwalało ukazywać siebie w lepszym świetle, dodawało splendoru.

   Ale na pewno ani teraz, ani w ciągu ostatnich paru lat, nigdzie nie studiował. Czy zatem można mu było zaufać? To pytanie formułowano już dwukrotnie, ilekroć w czasie przeglądu dochodzili do nazwiska Eastera na liście, a na ekranie ukazywała się wyświetlana z rzutnika fotografia młodego sprzedawcy. Niemniej, w powszechnym przekonaniu, owo drobne kłamstwo w kwestionariuszu osobowym nie miało większego znaczenia.

   W każdym razie nie palił. W sklepie obowiązywał rygorystyczny zakaz palenia, a wywiadowca widział Eastera (choć nie zdołał tego sfotografować) w towarzystwie koleżanki ze sklepu, która w czasie przerwy na lunch wypaliła dwa papierosy, zanim on zdążył wypić szklankę lemoniady. Przynajmniej w tej sprawie nie kłamał. Ale i nie należał też do zaciekłych przeciwników tytoniu.

   Pociągłą, ładnie opaloną twarz uwiecznionego na zdjęciu Eastera rozjaśniał delikatny uśmiech. Wycięcie czerwonego sklepowego fartucha ukazywało zapiętą pod szyją białą koszulę i gustowny krawat w drobne prążki. Schludny sprzedawca sprawiał wrażenie kompetentnego. Fotograf zamienił z nim nawet kilka słów pod pozorem szukania rady w sprawie zakupu jakiegoś drobiazgu. Według jego relacji Nicholas był bardzo uprzejmy i chętnie służył fachową pomocą. Naszywka na kieszonce fartucha przedstawiała go jako kierownika działu, lecz dwoje innych sprzedawców posługiwało się tym samym tytułem.

   Następnego dnia po wykonaniu zdjęcia do sklepu wkroczyła atrakcyjna młoda kobieta w obcisłych dżinsach i udając, że ogląda wystawione w gablocie programy komputerowe, niby mimowolnie zapaliła papierosa. Nicholas Easter, który przypadkiem znajdował się nie opodal, podszedł do niej szybko i poprosił uprzejmie, aby nie paliła w sklepie. Ona zaś, umiejętnie markując zdumienie, a nawet oburzenie, próbowała go sprowokować. Lecz Easter w taktowny sposób wyjaśnił, iż w sklepie obowiązuje ścisły zakaz palenia.

   — Czy to naprawdę panu przeszkadza? — zapytała, wydmuchując kłąb dymu.

   — Niespecjalnie — odparł — ale widocznie przeszkadza właścicielowi tego sklepu.

   Powtórzył z naciskiem, że bardzo prosi o zgaszenie papierosa, a ponieważ kobieta, jak wyjaśniła, zamierzała skorzystać z jego rady przy wyborze nowego modelu cyfrowego radia, zażądała dostarczenia popielniczki. Nicholas wyjął spod lady pustą puszkę po jakimś napoju, wyjął papierosa spomiędzy palców klientki i zgasił go w resztce płynu. Następnie przez dwadzieścia minut rozmawiali na temat różnych typów odbiorników. Udając niezdecydowanie, kobieta zaczęła bezczelnie z nim flirtować, on zaś nie pozostał jej dłużny. A kiedy wreszcie dokonała zakupu, podsunęła Easterowi kartkę z numerem swego telefonu. Obiecał zadzwonić.

   Cały ten epizod trwał dwadzieścia cztery minuty i został utrwalony na taśmie miniaturowego magnetofonu ukrytego w jej torebce. Nagranie odtwarzano za każdym razem, gdy z rzutnika było wyświetlane zdjęcie sprzedawcy, a zgromadzeni na sali prawnicy oraz eksperci z uwagą wsłuchiwali się w przebieg rozmowy. Do akt trafiło pisemne sprawozdanie kobiety obejmujące sześć stron szczegółowych obserwacji, poczynając od butów Eastera (znoszone adidasy), poprzez zapach z jego ust (aromat cynamonowej gumy do żucia), sposób wysławiania się (poziom uniwersytecki), aż po metodę obejścia się z papierosem. W podsumowaniu agentka, będąca specjalistką od tych spraw, wyrażała opinię, że Nicholas zapewne nigdy nie palił.

   Im dłużej wsłuchiwali się w przyjemne brzmienie jego głosu, zarówno podczas udzielania specjalistycznych rad, jak i prowadzenia żartobliwej pogawędki, tym bardziej Easter przypadał im do gustu. Był elokwentny i nie gardził palaczami. Jeśli nawet niezbyt pasował do ideału sędziego przysięgłego, to warto było zwrócić na niego uwagę. Jedyny problem, jakiego przysparzał im kandydat numer pięćdziesiąt sześć, stanowiła tajemnica otaczająca jego osobę. Wiadomo było, że osiedlił się na południowym wybrzeżu niecały rok wcześniej, ale nikt nie miał pojęcia, skąd przybył. Jego przeszłość zdawała się nieodgadniona. Wynajmował kawalerkę osiem przecznic od gmachu sądu w Biloxi; dysponowali zdjęciem budynku. Początkowo podjął pracę kelnera w jednym z kasyn przy plaży. Szybko awansował na krupiera przy stoliku do gry w blackjacka, lecz po dwóch miesiącach zrezygnował z tego zajęcia.

   Zaraz po tym, jak w Missisipi zalegalizowano hazard, wzdłuż całego wybrzeża stanu kasyna zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, zwiastując nadejście obiecywanej prosperity. Ze wszystkich stron przyjeżdżali ludzie poszukujący pracy, nietrudno więc było założyć, że Nicholas Easter zamieszkał w Biloxi z tych samych powodów, co tysiące innych bezrobotnych. Zastanawiało jedynie to, że w tak krótkim czasie zarejestrował się w spisie wyborców.

   Jeździł Volkswagenem „garbusem”, rocznik 1969, którego zdjęcie pojawiało się na ekranie zaraz po fotografii samego Eastera. Był to stary grat, zresztą niczego innego nie należało oczekiwać po dwudziestosiedmioletnim kawalerze udającym studenta. Ale na karoserii auta nie było żadnych nalepek, nie dało się więc wyciągnąć żadnego wniosku na temat zapatrywań politycznych, stopnia świadomości społecznej czy choćby ulubionej drużyny sportowej właściciela pojazdu. Wywiadowca nie znalazł nawet plakietki parkingowej ani firmowego znaczka sprzedawcy samochodu. Volkswagen świadczył tylko o jednym, o ubóstwie Eastera.

   Operator rzutnika przedstawiał zarazem wszelkie informacje o kandydatach, a był nim Carl Nussman, adwokat z Chicago, który porzucił praktykę i otworzył firmę konsultingową zajmującą się opiniowaniem sędziów przysięgłych. Za ciężkie pieniądze Nussman i jego współpracownicy podejmowali się dokonać wyboru najwłaściwszych przysięgłych w konkretnej sprawie. Gromadzili wszelkie dane, robili zdjęcia, nagrywali głosy, a w określonych sytuacjach podstawiali nawet ponętne blondynki w obcisłych dżinsach. Fachowcy zatrudniani przez Carla balansowali na pograniczu prawa i zasad etyki zawodowej, ale nie sposób było im czegokolwiek udowodnić. W końcu żadne przepisy nie zabraniały fotografować kandydatów na przysięgłych. W tej sprawie zaczęli od telefonicznych ankiet na temat poglądów mieszkańców okręgu Harrison w kwestii palenia tytoniu. Na podstawie wyników trzech takich sondaży, przeprowadzonych pół roku wcześniej, przed dwoma miesiącami oraz przed miesiącem, określono wymagania, jakim powinien odpowiadać idealny sędzia. Wykonano zdjęcia każdego z potencjalnych przysięgłych, zgromadzono akta dotyczące ich życia prywatnego.

   Teraz Carl po raz kolejny wcisnął przełącznik i na ekranie widok volkswagena zastąpiła fotografia starej kamienicy pokrytej odłażącą farbą. Gdzieś w tym budynku mieszkał tajemniczy Nicholas Easter. Zmieniacz slajdów w rzutniku brzęknął ponownie i znów wyświetlona została podobizna sprzedawcy.

   — Dysponujemy tylko tymi trzema zdjęciami dotyczącymi kandydata numer pięćdziesiąt sześć — oznajmił Nussman, po czym zerknął z ukosa na fotografa, jednego z wielu wynajętych specjalistów, który już wcześniej tłumaczył, że nie mógł wykonać więcej ujęć, żeby nie zostać zauważonym.

   Ten siedział w głębi sali, pod ścianą, i ze znudzoną miną spoglądał na adwokatów, ich asystentów oraz różnych ekspertów zgromadzonych przy długim stole. Z trudem opanowywał senność. Była siódma wieczorem w piątek, a omawiano dopiero kandydata numer pięćdziesiąt sześć, co oznaczało, że pozostało ich jeszcze niemal stu czterdziestu. Weekend zapowiadał się koszmarnie i fotograf marzył jedynie o dużym drinku.

   Kilku adwokatów w wymiętych koszulach z podwiniętymi rękawami sporządzało nie kończące się notatki, od czasu do czasu zerkając ponad głową Carla na zdjęcie Nicholasa Eastera. Sądowi eksperci różnorakich specjalności — psychiatra, socjolog, grafolog, wykładowca prawa cywilnego — niemal bez przerwy przekładali papiery i przerzucali grube na parę centymetrów pliki wydruków komputerowych. Nie byli pewni, jak zaklasyfikować Eastera, który poświadczył nieprawdziwe dane i ewidentnie ukrywał swą przeszłość, chociaż według pobieżnej oceny, a także z wyglądu sprawiał pozytywne wrażenie.

   A może wcale nie kłamał? Może faktycznie w ubiegłym roku studiował na jakiejś podrzędnej uczelni, na przykład we wschodniej Arizonie, tylko umknęło to uwagi wywiadowców?

   Dajcie wreszcie spokój temu chłopakowi, pomyślał fotograf, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno. W tym gronie świetnie wykształconych i znakomicie prosperujących fachowców był chyba ostatnim człowiekiem, którego zdanie brano by pod uwagę. W każdym razie nikt go nie prosił o przytaczanie własnych opinii.

   Carl po raz ostatni zerknął na siedzącego z boku fotografa, odchrząknął i oznajmił:

   — Numer pięćdziesiąt siedem.

   Na ekranie pojawiło się zdjęcie młodej, silnie spoconej kobiety. Przy stole rozbrzmiały tłumione chichoty.

   — Traci Wilkes — rzekł Nussman familiarnym tonem, jakby przedstawiał swoją starą przyjaciółkę.

   Rozległ się szelest przekładanych kartek.

   — Trzydzieści trzy lata, mężatka, dwoje dzieci; żona lekarza, należy do dwóch klubów środowiskowych, dwóch stowarzyszeń zdrowotnych i wręcz niezliczonej liczby organizacji społecznych — wyrecytował z pamięci Carl, po czym wcisnął klawisz sterowania rzutnikiem.

   Zbliżenie poczerwieniałej twarzy Traci ustąpiło miejsca widokowi kobiety biegnącej parkową alejką. Była ubrana w elastyczny różowo-czarny kostium do joggingu i nieskazitelnie białe adidasy, oprócz dużych ciemnych okularów miała jeszcze biały szeroki daszek przeciwsłoneczny, a długie włosy zebrane w koński ogon. Przed sobą popychała spacerowy wózek, w którym siedziało przypięte szelkami małe dziecko. Widocznie Traci uwielbiała wyciskać z siebie pot. Była szczupła i zgrabna, ale chciała chyba doprowadzić swą sylwetkę do jakiegoś wymarzonego ideału. Miała też kilka brzydkich nawyków. Następne zdjęcie ukazywało Traci za kierownicą dużego czarnego mercedesa, z którego wszystkich okien wystawały głowy dzieci oraz psa. Na kolejnym matka pakowała torby z zakupami do tego samego auta. Na dalszym znów uprawiała jogging, tym razem w szortach i innych butach, jakby chciała uchodzić za człowieka szczególnie dbającego o kondycję fizyczną. Nietrudno było zrobić jej aż tyle zdjęć, ponieważ ciągle się dokądś spieszyła i nie zawracała sobie głowy tym, co się wokół niej dzieje.

   Carl szybko przerzucił slajdy ukazujące dom Wilkesów — trzypiętrową willę, samym swoim wyglądem reklamującą solidnego lekarza. Nie rozwodził się na ten temat, zamierzając jak najszybciej przejść do rzeczy zasadniczych. Oto bowiem na kolejnym zdjęciu Traci, znów nieźle spocona, siedziała oparta plecami o pień parkowego drzewa, obok leżącego w trawie roweru, i ukryta przed wzrokiem postronnych obserwatorów... paliła papierosa.

   Fotograf uśmiechnął się złośliwie. To było jedno z największych jego osiągnięć, wykonane z odległości stu metrów ujęcie żony lekarza potajemnie palącej papierosa. Wcześniej w ogóle nie podejrzewał, że kobieta pali. Niemal przypadkiem ujrzał ją na rowerze w parku, później zaś, po półgodzinnych poszukiwaniach, dostrzegł Traci w odludnym miejscu, kiedy sięgała do futerału przeznaczonego na rowerowe narzędzia.

   Wydawało się, że ów widok palącej kobiety ukrytej za drzewem wpłynął na chwilowe rozluźnienie panującej na sali napiętej atmosfery.

   — Można już chyba powiedzieć, że kandydatka numer pięćdziesiąt siedem bardzo nam odpowiada — odezwał się Carl.

   Zaznaczył coś na leżącej przed nim liście i pociągnął łyk zimnej kawy z papierowego kubeczka. Nie ulegało wątpliwości, że Traci Wilkes bardzo im odpowiada. Któż by nie chciał mieć tej żony lekarza w składzie przysięgłych, kiedy pełnomocnik powoda domagał się milionowego odszkodowania? Nussman zapewne wolałby wybrać dwanaście takich kobiet, gdyby tylko było to możliwe. Odkrycie tego, że Traci Wilkes po kryjomu pali papierosy, stanowiło swoistą premię za ich starania.

   Kandydatem numer pięćdziesiąt osiem był pracownik stoczni Ingalls w Pascagoula — pięćdziesięcioletni biały rozwodnik, działacz związków zawodowych. Carl wyświetlił na ekranie slajd przedstawiający furgonetkę forda, którą jeździł mężczyzna, i miał już zamiar przedstawić charakterystykę kandydata, kiedy nieoczekiwanie otworzyły się drzwi i do sali wkroczył Rankin Fitch. Nussman zastygł z otwartymi ustami. Adwokaci nagle wyprostowali się na swoich miejscach, z pozoru całkowicie pochłonięci widokiem starego forda. Niektórzy zaczęli gorączkowo coś notować, jakby nigdy przedtem nie widzieli tego typu pojazdu. Eksperci sądowi także poszli za ich przykładem i pochylili się nad papierami, starając się za wszelką cenę nie patrzeć w kierunku nowo przybyłego.

   Wszystkich zelektryzowała świadomość, że Fitch wrócił.

   Ten zaś powoli zamknął za sobą drzwi, podszedł do brzegu stołu i powiódł uważnym spojrzeniem po zgromadzonych specjalistach. Jego wzrok zdawał się przeszywać ich na wskroś. Ciężkie krzaczaste brwi, jak gdyby jeszcze bardziej wysunęły się do przodu, a biegnące przez całą szerokość czoła zmarszczki zwarły się w głębokie bruzdy. Masywna pierś mężczyzny z wolna uniosła się i opadła, przez chwilę można było odnieść wrażenie, że tylko on na tej sali jeszcze oddycha. Wszyscy wiedzieli, że Fitch otwiera usta jedynie podczas posiłków, rzadziej po to, aby coś powiedzieć, ale nigdy nie wygina ich w uśmiechu.

   Jak zawsze był wściekły, nawet sypiał w stanie olbrzymiego napięcia nerwowego. Toteż nikt nie wiedział, czego się po nim spodziewać: przekleństw, steku wyzwisk czy może nawet ciskania różnymi przedmiotami. Fitch był nieobliczalny. On jednak przystanął tylko między dwoma młodszymi pracownikami tutejszej firmy, a więc siedzącymi we własnej sali konferencyjnej adwokatami o ugruntowanych już pozycjach, mającymi roczne dochody wyrażone liczbami sześciocyfrowymi. Sam Fitch był tu bowiem intruzem, przybyszem z Waszyngtonu, którego wrzaski terroryzowały personel biura już od miesiąca. Obaj prawnicy nie odważyli się jednak spojrzeć mu w twarz.

   — Który to numer? — Fitch zwrócił się do Carla.

   — Pięćdziesiąty ósmy.

   — Wróć do pięćdziesiątego szóstego.

   Nussman zaczął pospiesznie przerzucać slajdy, aż na ekranie ponownie ukazała się twarz Nicholasa Eastera. Przy stole zaszeleściły przekładane papiery.

   — Co o nim wiecie? — zapytał Fitch.

   — Tyle co poprzednio — odparł Carl, spuściwszy głowę.

   — To wspaniale. Ilu kandydatów spośród tych stu dziewięćdziesięciu sześciu nadal pozostaje tajemnicą?

   — Ośmioro.

   Fitch parsknął z pogardą i pokręcił głową. Oczekiwany wybuch wściekłości jednak nie nastąpił. Mężczyzna jedynie w zamyśleniu pogładził palcami dużą ciemnoszarą muszkę pod szyją, ponownie zerknął na Carla, a po chwili rzekł:

   — Macie pracować do północy, a jutro rano zacząć o siódmej. Tak samo w niedzielę.

   Niespodziewanie odwrócił się na pięcie i szybko wyszedł z sali. Stuknęły zamykane drzwi.

   Jeszcze przez chwilę panowała martwa cisza, w końcu wszyscy — prawnicy, eksperci, Carl Nussman i wynajęci przez niego specjaliści — jak jeden mąż równocześnie spojrzeli na zegarki. W ich głowach kołatała się tylko jedna myśl: dostali polecenie, aby z najbliższych pięćdziesięciu trzech godzin przesiedzieć w tej sali aż trzydzieści dziewięć, przyglądając się powiększonym fotografiom ludzi, które widzieli już wielokrotnie, i wbijając sobie do głowy nazwiska, daty urodzin oraz rozmaite dane niemal dwustu kandydatów na przysięgłych.

   Nikt jednak nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że musi postąpić dokładnie tak, jak mu kazano. Nikt nawet by się nie odważył myśleć inaczej.

   Tymczasem Fitch zbiegł na parter, gdzie czekał jego kierowca, potężnie zbudowany Latynos o imieniu José, ubrany w czarny garnitur i wysokie kowbojskie buty, z nieodłącznymi ciemnymi okularami na nosie, które zdejmował tylko na noc i przed kąpielą. Rankin skręcił jednak w korytarz i bez pukania otworzył drzwi, przerywając inne spotkanie, również toczące się już od kilku godzin. Czterej adwokaci wraz z licznym personelem pomocniczym przeglądali właśnie utrwalone na taśmie wideo zeznania pierwszego z ekspertów powołanych przez pełnomocnika powoda. Kaseta została zatrzymana już sekundę po wkroczeniu Fitcha do sali, ten jednak zamienił tylko parę słów z jednym z prawników i wyszedł. José podreptał za nim przez wąską bibliotekę w stronę bocznego korytarza, gdzie Fitch zajrzał do jeszcze jednej sali, siejąc popłoch wśród kolejnej gromadki obradujących specjalistów.

   Zatrudniająca osiemdziesięciu pracowników firma Whitney, Cable & White była największą kancelarią adwokacką na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. Fitch sam dokonał wyboru pełnomocnika pozwanego, przez co firma miała się wzbogacić o dalsze miliony dolarów. Ale żeby je zarobić, prawnicy musieli pokornie znosić narzuconą przez niego tyranię.

   Upewniwszy się, że cały personel kancelarii wie już o jego obecności w siedzibie i jest dostatecznie przerażony tym faktem, Rankin Fitch wyszedł na ulicę. Przystanął na chodniku, w ciepłym, przyjemnym październikowym powietrzu, czekając na Joségo. Skierował spojrzenie w stronę górnych pięter stojącego kilkaset metrów dalej gmachu dawnego banku, gdzie niemal we wszystkich oknach paliły się światła. Przeciwnicy także intensywnie pracowali. Liczny zespół reprezentujący powoda zapewne też obradował w kilku salach, toczyły się dyskusje z ekspertami, przeglądano fotografie — omawiano dokładnie te same zagadnienia, którymi i on obarczył swoich ludzi. Rozprawa miała się zacząć w poniedziałek od wyboru składu przysięgłych, zatem można się było domyślać, że przeciwnicy również wbijają sobie do głowy nazwiska i dane kandydatów, podobnie usiłując dociec, kim naprawdę jest Nicholas Easter i skąd pochodzi. To samo dotyczyło Ramona Caro i Lucasa Millera, Andrew Lamba, Barbary Farrow oraz Dolores DeBoe. Kim byli ci ludzie? Chyba tylko na takim zadupiu jak ów zakątek stanu Missisipi sądowe komputery wypluwały jeszcze listę kandydatów obejmującą osoby, o których nie sposób było się czegokolwiek dowiedzieć. Do tej pory Fitch organizował obronę w ośmiu podobnych rozprawach, jakie odbyły się w ośmiu różnych stanach, i wszędzie używano podobnych komputerów oraz takich samych metod losowania kandydatur, a urzędnicy sądowi dostarczali identycznie wyglądające spisy oraz kwestionariusze osobowe, ale nigdzie nie trzeba się było zastanawiać, ilu kandydatów umieszczonych na listach już nie żyje.

   Spoglądając teraz na rozświetlone okna tamtego budynku, pomyślał przez chwilę, w jaki sposób te żarłoczne rekiny zamierzają się podzielić pieniędzmi, jeśli zdołają wywalczyć korzystny wyrok. Nie umiał sobie wyobrazić owej zażartej walki, która się rozegra nad zakrwawionymi resztkami ofiary. Sama rozprawa zapowiadała się na niewinną wymianę poglądów w porównaniu z morderczymi zmaganiami, jakie powinny rozgorzeć w wyniku uzyskania żądanych odszkodowań.

   Walcząc z narastającym uczuciem pogardy, Fitch splunął na chodnik i zapalił papierosa, starając się go nie zgnieść między palcami.

   Kierowca zatrzymał przy krawężniku wypożyczoną limuzynę o przyciemnionych szybach i Fitch zajął swoje ulubione miejsce na przednim siedzeniu. Włączając się do ruchu, José także zerknął przelotnie na jasno oświetlone okna siedziby przeciwników, nic jednak nie powiedział, gdyż zdawał sobie sprawę, że jego szef nie cierpi żadnych rozmów w czasie podróży. Wkrótce minęli gmach sądu okręgowego w Biloxi, później zaś tonący w ciemnościach dawny magazyn, gdzie Fitch potajemnie wynajął biura dla siebie oraz swoich najbliższych współpracowników i gdzie nadal podłogę między tanimi meblami zaśmiecały trociny z przycinanych płyt pilśniowych.

   Skręcili na zachód i wyjechali na autostradę numer dziewięćdziesiąt, prowadzącą wzdłuż plaży. Tutaj ruch był znacznie intensywniejszy. W piątkowy wieczór we wszystkich nadmorskich kasynach mieszkańcy Missisipi tracili swoje ciężko zapracowane pieniądze, wciąż od nowa układając plany odegrania się podczas następnej wizyty. Kiedy wreszcie José wydostał się z Biloxi, minęli Gulfport, Long Beach oraz Pass Christian, skierowali się w głąb lądu i wkrótce stanęli przed punktem kontrolnym, zagradzającym dalszą drogę w kierunku wybrzeża laguny.

  

 

  

   ROZDZIAŁ 2

  

  

   Nowoczesna letnia rezydencja była nadzwyczaj rozległa i rozciągała się nad samym brzegiem laguny. Długi pomost z pomalowanych na biało desek wychodził daleko w zaciszną, gęsto pokrytą wodorostami zatokę, oddaloną o trzy kilometry od najbliższej plaży. Przy nim stała zacumowana sześciometrowa łódź rybacka. Dom został wynajęty od pewnego naftowego potentata z Nowego Orleanu — na trzy miesiące, za gotówkę, bez żadnych pytań — i służył za tymczasowe schronienie, kryjówkę oraz wygodny punkt noclegowy dla pewnych nadzwyczaj ważnych osobistości.

   Na tarasie, wysoko ponad lustrem wody, czterech dżentelmenów gawędziło przy drinkach w oczekiwaniu na gościa. Na co dzień zwalczali się zaciekle w bezlitosnej walce konkurencyjnej, ale tego popołudnia rozegrali wspólnie partię golfa, obejmującą aż osiemnaście dołków, i zjedli razem posiłek złożony z homarów z ostrygami pieczonych na ruszcie. Wraz z upływem czasu coraz dłuższe stawały się okresy milczenia i mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na ciemne wody laguny, przeklinając w duchu, że tego piątkowego wieczoru muszą tkwić tutaj, na wybrzeżu, z dala od swoich domów.

   Łączył ich wspólny interes, nadzwyczaj ważne sprawy, które wymagały zawarcia chwilowego rozejmu, a dzięki temu partia golfa upłynęła w przyjaznej atmosferze. Ci czterej byli bowiem prezesami zarządów wielkich korporacji. Każda z ich firm znajdowała się na liście „Fortune 500” i akcje każdej były notowane na giełdzie nowojorskiej. Najmniejsza z tych czterech korporacji zanotowała w ubiegłym roku obrót rzędu sześciuset milionów dolarów, największa zaś ponad czterech miliardów. A więc każda z firm osiągała znaczące zyski, wypłacała duże dywidendy, miała olbrzymie grono zadowolonych akcjonariuszy, a także swego prezesa, którego wysiłki były wynagradzane milionowymi dochodami.

   Wszystkie cztery korporacje stanowiły zlepki różnorodnych przedsiębiorstw wytwarzających szeroką gamę produktów, przeznaczały olbrzymie fundusze na reklamę i odznaczały się niewiele mówiącymi nazwami, takimi jak Trellco czy Smith Greer, których jedynym celem było odwrócenie uwagi opinii publicznej od faktu, że w gruncie rzeczy podstawą ich działalności jest przemysł tytoniowy. Rodowody każdej z tych firm — znanych w kręgach finansistów jako Wielka Czwórka — wywodziły się bowiem od dziewiętnastowiecznych potentatów tytoniowych z Karoliny oraz Wirginii. Obecnie zakłady owych czterech korporacji produkowały dziewięćdziesiąt osiem procent papierosów sprzedawanych na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady. Wielka Czwórka wytwarzała ponadto tak różne wyroby, jak łomy, chrupki kukurydziane czy farbę do włosów, lecz wystarczyło chociażby zerknąć do rocznych raportów finansowych, aby się przekonać, że zyski pochodzą niemal wyłącznie z produkcji papierosów. Mimo wszelkich starań podejmowanych dla zamydlenia oczu, ciągłych fuzji bądź ustawicznych zmian nazw, Wielka Czwórka była wciąż bez trudu wyodrębniana i atakowana przez zrzeszenia konsumenckie, organizacje lekarskie, a nawet niektórych polityków.

   Teraz zaś do tego grona dołączyli jeszcze prawnicy. Coraz częściej krewni zmarłych palaczy wnosili do sądu pozwy i domagali się krociowych odszkodowań, ponieważ, jak utrzymywali, przyczyną śmierci ich najbliższych był rak płuc spowodowany przez papierosy. Do tej pory reprezentanci Wielkiej Czwórki zdołali rozstrzygnąć na swoją korzyść szesnaście rozpraw, ale presja przybierała na sile. Wystarczyło, że za którymś razem ława przysięgłych przyzna biednej wdowie milionowe odszkodowanie, a rozpęta się istne piekło. Nienasyceni prawnicy zaczną ganiać jak szaleni, błagając chorych palaczy oraz rodziny zmarłych o zgodę na wystąpienie w ich imieniu do sądu, skoro powstał sprzyjający klimat dla tego typu pozwów.

   Zazwyczaj podczas swoich spotkań czterej mężczyźni omawiali zupełnie inne sprawy, lecz teraz alkohol rozwiązał im języki i górę wzięło rozgoryczenie. Stali oparci o balustradę tarasu, spoglądali na lagunę i wspólnie przeklinali adwokatów oraz cały amerykański system prawa cywilnego. Każdy z czterech zarządów spółek przeznaczał miliony dolarów na opłacanie różnych waszyngtońskich ugrupowań politycznych, które miały przeforsować takie reformy w obowiązującym ustawodawstwie, by producenci nie byli więcej narażani na podobne oskarżenia. Potrzebna im była ustawowa ochrona przed nieuzasadnionymi atakami ze strony sprzymierzonych przeciwników. Na razie jednak wszystkie te próby spełzały na niczym. Musieli więc tracić swój czas i siedzieć teraz w owym odległym zakątku Missisipi, z lękiem oczekując rozpoczęcia kolejnej rozprawy.

   W odpowiedzi na powtarzające się wystąpienia do sądu zarządy Wielkiej Czwórki zgromadziły pulę pieniędzy, określaną w gronie zaufanych po prostu Funduszem. Jego wielkość nie była ograniczona, a zasobów nigdzie nie księgowano. Formalnie w ogóle nie istniał. W rzeczywistości był jednak wykorzystywany do ustalania taktyki w kolejnych rozprawach — dzięki niemu wynajmowano najlepszych i najtwardszych obrońców, opłacano najsprytniejszych ekspertów, korzystano z usług najlepszych konsultantów w zakresie doboru ławy przysięgłych. Zakres pożytkowania Funduszu nie był w żaden sposób ograniczony. A po szesnastu wygranych rozprawach czterej prezesi między sobą powtarzali pytanie, czy istnieje cokolwiek, czego nie dałoby się osiągnąć za pomocą tych pieniędzy. Nie było w tym nic dziwnego, iż zarząd każdej korporacji godził się przeznaczać po trzy miliony z rocznych zysków na zasilenie wspólnej kasy, tym bardziej że pieniądze przelewano tak zakamuflowanymi ścieżkami, iż dotąd żaden kontroler, inspektor skarbowy czy nawet księgowy macierzystej firmy nie wpadł na trop Funduszu.

   Pieniędzmi tymi zarządzał Rankin Fitch — człowiek, którym wszyscy czterej tak samo pogardzali, choć w razie konieczności bez sprzeciwu wykonywali wszystkie jego polecenia. Teraz czekali właśnie na niego. Zbierali się, kiedy im to nakazywał, rozjeżdżali się i powracali za jego zgodą. Godzili się przekazywać w jego ręce władzę absolutną, dopóki uzyskiwał dla nich korzystne werdykty. Dotychczas Fitch bezsprzecznie wygrał osiem rozpraw, a w dwóch wypadkach doprowadził do umorzenia procesu, chociaż nie było do tego żadnych podstaw dowodowych.

   Na tarasie pojawił się kamerdyner z tacą świeżych drinków, w czterech szklaneczkach znajdowały się trunki dokładnie odpowiadające upodobaniom prezesów. Wszyscy po nie sięgnęli, kiedy nagle ktoś oznajmił:

   — Fitch przyjechał.

   Czterej mężczyźni jak na komendę podnieśli szklanki, upili po trochu i odwrócili się od balustrady tarasu.

   Pospiesznie przeszli do salonu. Po chwili wkroczył tam również Fitch, a José zajął stanowisko przy drzwiach. Kamerdyner wręczył nowo przybyłemu szklankę z wodą sodową bez lodu. Rankin w ogóle nie pił, choć było publiczną tajemnicą, że za młodu spożywał tyle alkoholu, iż mógłby teraz w nim pływać. Nawet nie podziękował kamerdynerowi, jakby nie zauważył jego obecności. Podszedł szybko do olbrzymiej imitacji kominka i spojrzał zniecierpliwiony na przemysłowców, czekając, aż ci zajmą miejsca na sofach. Drugi służący ruszył w jego stronę, niosąc na tacy pozostałe homary i krewetki z rusztu, ale Fitch odprawił go lekceważącym ruchem ręki. Plotki głosiły, że i on czasami coś jada, trudno jednak było znaleźć na to jakichś świadków. Za dowód mogła służyć jedynie jego potężna sylwetka, dość pokaźny brzuszek i gruby wałek tłuszczu ponad opiętym kołnierzykiem koszuli. Fitch jednak umiejętnie maskował swą tuszę idealnie dopasowaną ciemną marynarką, którą zawsze nosił zapiętą, oraz dumną pozą, mającą znamionować wielki autorytet.

   — Mam tylko krótką informację — oznajmił, uznawszy ostatecznie, że odczekał wystarczająco długo. — W tej chwili cały zespół obrony pracuje intensywnie i będzie tak samo pracował przez weekend. Trwa omawianie kandydatów na przysięgłych. Grupa adwokatów jest przygotowana do rozprawy. Świadkowie czekają na wezwanie, wszyscy eksperci znajdują się już w mieście. Do tej pory nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.

   Zapadła cisza, przez chwilę mężczyźni nie byli pewni, czy Fitch już skończył.

   — I co z tymi przysięgłymi? — zapytał Martin Jankle, najbardziej nerwowy z tej czwórki, prezes bardzo starej firmy, do niedawna znanej pod nazwą Union Tobacco, a ostatnio, wobec narastających trudności rynkowych, przemianowanej na Pynex, choć w kręgu wtajemniczonych nadal określanej skrótem U-Tab.

   Trwały właśnie przygotowania do rozprawy oznaczonej jako Wood kontra Pynex, więc tym razem ślepy traf postawił Jankle'a w trudnej sytuacji. W Wielkiej Czwórce Pynex był trzecią co do wielkości firmą i w ubiegłym roku osiągnął niemal dwa miliardy dolarów obrotu. Ale zrządzeniem losu dysponował obecnie większymi rezerwami pieniężnymi od trzech pozostałych korporacji. Fatalnie się więc złożyło, że pozew wpłynął właśnie w tym czasie, bo gdyby nie dopisało im szczęście, wyrok sądu mógł doszczętnie zrujnować ów fundusz, obejmujący ponad osiemset milionów dolarów w gotówce.

   — Wciąż ich rozpracowujemy — odparł Fitch. — Już tylko o ośmiu kandydatach mamy niewystarczające dane, a czworo z nich albo nie żyje, albo się wyprowadziło z miasta. Pozostała czwórka powinna w poniedziałek stawić się w sądzie.

   — Nawet jeden nieprzychylny dla nas przysięgły może spowodować katastrofę — burknął Jankle.

   Przed objęciem posady w zarządzie U-Tab pracował w kancelarii adwokackiej w Louisville, toteż zawsze starał się przypomnieć Fitchowi, że o wiele lepiej zna procedury prawne niż pozostała trójka.

   — Doskonale zdaję sobie z tego sprawę — wycedził adwokat.

   — Musimy jak najlepiej poznać tych ludzi.

   — Robimy co w naszej mocy. To nie nasza wina, że w tym stanie przygotowuje się niezbyt aktualne listy kandydatów.

   Jankle pociągnął łyk trunku ze szklaneczki i spojrzał z ukosa na Fitcha. Ostatecznie był on tylko dobrze opłacanym psem łańcuchowym i nie mógł się uważać za równego z prezesami wielkich korporacji przemysłowych. Bez względu na to, jak formalnie określano jego stanowisko — konsultanta, agenta czy zwykłego zleceniobiorcy — nic nie zmieniało faktu, że był od nich uzależniony. Co zrozumiałe, w obecnej sytuacji korzystał z pewnych przywilejów, wolno mu było wydawać polecenia i nawet odpowiadać niegrzecznie, ponieważ to od niego zależały losy zbliżającej się rozprawy. Ale dla Jankle'a był on jedynie godnym pogardy łajdakiem, chociaż wolał zachować tę opinię wyłącznie dla siebie.

   — Coś jeszcze? — warknął Fitch, jakby chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że już to pierwsze pytanie Jankle'a było nie na miejscu i skoro nie ma on nic sensownego do powiedzenia, to powinien lepiej trzymać gębę na kłódkę.

   — Masz zaufanie do tutejszych adwokatów? — odezwał się Jankle, mimo że już kilkakrotnie pytał o to wcześniej.

   — Omawialiśmy już tę kwestię — wycedził Fitch.

   — Ale możemy ją chyba omówić po raz drugi, jeśli mi na tym zależy?

   — Dlaczego tak bardzo niepokoją cię wybrani przeze mnie prawnicy?

   — Dlatego że... po prostu są tutejsi.

   — Rozumiem. I według ciebie byłoby lepiej ściągnąć specjalistów z Nowego Jorku, żeby się dogadywali z tutejszymi przysięgłymi? A może wolałbyś adwokatów z Bostonu?

   — Nie o to chodzi. Martwi mnie, że ci nigdy dotąd się nie zajmowali tego typu sprawą.

   — Masz rację, to pierwszy pozew przeciwko wytwórcom papierosów, jaki będzie rozpatrywany na wybrzeżu zatoki. I co z tego?

   — To mnie martwi, nic poza tym.

   — Wybrałem najlepszych adwokatów w tej części stanu — oznajmił Fitch.

   — Więc dlaczego biorą tak niskie stawki?

   — Za niskie? Jeszcze w ubiegłym tygodniu sam wyrażałeś zaniepokojenie planowanymi kosztami obrony, a teraz się okazuje, że są dla ciebie za niskie. Może byś się wreszcie zdecydował?

   — W ubiegłym roku płaciliśmy adwokatom z Pittsburga po czterysta dolarów za godzinę, a ci żądają tylko dwustu. To mnie zastanawia.

   Fitch zmarszczył brwi i spojrzał na Luthera Vandemeera, prezesa Trellco.

   — Ja tu chyba czegoś nie rozumiem — syknął. — Czy on mówi poważnie? Pełnomocnik powoda domaga się odszkodowania w wysokości pięciu milionów dolarów, a on podejrzewa, że ja próbuję robić groszowe oszczędności?

   Oskarżycielskim gestem wskazał palcem Jankle'a, lecz Vandemeer tylko uśmiechnął się rozbrajająco i podniósł szklaneczkę do ust.

   — W Oklahomie wydałeś aż sześć milionów — dodał Jankle.

   — Ale wygraliśmy. Nie przypominam sobie jakichkolwiek narzekań z waszej strony po ogłoszeniu wyroku.

   — Teraz także nie narzekam, po prostu wyrażam zaniepokojenie.

   — Cudownie! W takim razie zaraz wrócę do biura, zbiorę cały zespół i przekażę, iż moi klienci martwią się o koszty obrony. Powiem: „Słuchajcie, chłopaki, dobrze wiem, że zdzieracie z nas skórę, ale to jeszcze nie wystarczy. Moi zwierzchnicy pragną wam zapłacić więcej, jasne? Nie żałujcie sobie. Wasze stawki są dla nas za niskie!” No jak? O to ci chodzi?

   — Uspokój się, Martin — wtrącił pojednawczo Vandemeer. — Rozprawa się jeszcze nie zaczęła. Jestem pewien, że będziemy wszyscy mieli serdecznie dość tych hien, zanim stąd wyjedziemy.

   — Owszem, ale ta sprawa jest inna od poprzednich i nie muszę was o tym przekonywać.

   Szybko pociągnął łyk swojego drinka. Jako jedyny z tej czwórki miał problem alkoholowy. Pół roku wcześniej zarząd firmy potajemnie wysłał go na kurację odwykową, ale presja nadchodzącej rozprawy okazała się dla Jankle'a zbyt silna. Fitch, który kiedyś borykał się z takim samym problemem, doskonale wiedział, że tamten może mu przysporzyć kłopotów. Powinien przecież w ciągu najbliższych dni składać zeznania.

   Jakbym nie miał wystarczająco wiele na głowie, będę jeszcze musiał utrzymywać go w trzeźwości do tego czasu, pomyślał teraz, starając się opanować rosnącą pogardę do Jankle'a za jego słabość.

   — Zakładam, że pełnomocnicy powoda są już gotowi — odezwał się któryś z pozostałych przemysłowców.

   — Raczej tak — odparł Fitch, wzruszywszy ramionami. — Zgromadzili odpowiednie siły.

   Według ostatnich informacji było ich aż ośmiu — przedstawicieli dużych kancelarii adwokackich z tego stanu, którzy postanowili wyłożyć z własnych kieszeni po milionie dolarów, by powołać silną koalicję wymierzoną przeciwko całemu przemysłowi tytoniowemu. To właśnie oni wybrali na powoda wdowę po zmarłym, niejakim Jacobie Woodzie, i starannie przygotowali arenę, czyli to wybrzeże Zatoki Meksykańskiej, ponieważ przepisy prawa cywilnego stanu Missisipi były dla nich nadzwyczaj sprzyjające, a przysięgli z Biloxi słynęli ze swej hojności. Nie mieli jedynie wpływu na wybór sędziego, lecz los nie mógł już być dla nich łaskawszy. Mecenas Frederick Harkin sam reprezentował poszkodowanych w wielu sprawach o odszkodowania, dopóki zawał nie zmusił go do objęcia stanowiska sędziego.

   Rzeczywiście zapowiadała się dość niezwykła sprawa wytoczona producentowi papierosów i wszyscy prezesi Wielkiej Czwórki doskonale o tym wiedzieli.

   — Ile forsy do tej pory wydali?

   — Nie mam dostępu do podobnych informacji — odparł Fitch. — Dotarły do mnie jednak plotki, że ich działa wytoczone do tej batalii mogą się okazać wcale nie takie groźne. Podobno pojawiły się problemy ze ściągnięciem pieniędzy zadeklarowanych wcześniej do wspólnej kasy. Ale i tak należy zakładać, że wydali już miliony. A poza tym mogą liczyć na pomoc różnych ugrupowań konsumenckich, gotowych sporządzać wszelkiego typu ekspertyzy po bardzo niskich kosztach.

   Jankle zakołysał szklaneczką, aż zagrzechotały w niej kostki lodu, po czym wychylił resztkę tr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin