Antoni Marczyński - Upiory Atlantyku.rtf

(583 KB) Pobierz

 

Antoni Marczyński

 

 

 

Upiory Atlantyku

 


I

Nawet największe śpiochy nie spały tej pamiętnej nocy. Wszystko tłoczyło się na pokładach, wszystkie spojrzenia biegły na wschód, starając się przebić mroki pochmurnej nocy. Gwar rozmów zagłuszył zupełnie szum fal, które z bezmyślną zaciekłością dzikiego życia atakowały potężne boki naszego okrętu... Bo olbrzymi “Majestic” miał kpić z gór wody w czasie burz zimowych, a co dopiero z takich trzymetrowych bałwanów. “Majestic” miał respekt tylko przed lodowcami, które przed laty przyniosły zgubę jego starszemu bratu “Titanicowi”, ale któż lęka się lodowców u schyłku lata? Więc kpił sobie z fal, torturował je ostrym dziobem i płynął z jednakową szybkością ku odległym brzegom Nowego Świata, rozbrzmiewając rozgwarem tysięcznych głosów.

Drzwi budki radiotelegrafu otwarły się z trzaskiem. Wypadł z nich najmłodszy oficer pokładowy i szybkim krokiem ruszył w stronę kapitańskiego mostka.

- Co? Co? Jaka wiadomość? - padały gorączkowe pytania.

Ciżba pasażerów pierwszej klasy zrobiła szpaler bez niczyjego rozkazu. Każdy starał się zająć jak najmniej miejsca swą osobą, żebrząc tylko wzrokiem o nowiny. Niecierpliwe, natrętne spojrzenia przeskakiwały ze złożonej we dwoje depeszy na wargi oficera, czekając, kiedy z tych zaciśniętych ust padnie upragniona wiadomość.

Lecz on nie widział niemych ani głośnych zaczepek, a raczej udawał, że ich nie spostrzega. W czterech skokach przebiegł schody wiodące do komendanta i zasalutowawszy pięknie, wręczył szefowi telegram.

Gwar rozmów ucichł jeszcze wtedy, gdy otwarły się drzwi kabiny radiotelegrafisty. Teraz nastała grobowa cisza, zamącona tylko pieśnią tęsknoty, nuconą od miliona lat przez fale, zakłócona tylko przez wiatr wschodni, który grał do wtóru na drutach anteny.

Stałem dość blisko, by widzieć dokładnie grę twarzy komendanta “Majesticu”. Zresztą cały okręt był rzęsiście iluminowany od szczytów masztów po najniższy pokład.

Odetchnąłem z ulgą ujrzawszy, że surowa twarz starego wilka morskiego rozjaśniła się szczerym uśmiechem.

- Dzięki Bogu - rzuciłem półgłosem.

Ale nie wszyscy widzieli ten uspokajający uśmiech, nie wszyscy utrzymali nerwy na wodzy. Posypały się okrzyki więcej lub mniej uprzejme.

- Jaka wiadomość?

- Lecą?

- Ujrzymy ich?

- Czytaj pan, u diabła!

- Sam zaspokoił ciekawość, a nam każe czekać.

- Hallo, captain! Czyś pan zasnął?

- No, dowiemy się wreszcie, czy nie!

Komendant podniósł dłoń w górę na znak, że pragnie przemówić.

Słowa niedopowiedziane zawisły na wargach, okrzyki skonały w krtani. Cisza była, jak na cmentarzu w noc bezwietrzną, pogodną.

- Ladies and gentelmen! Nasza radiostacja otrzymała przed chwilą depeszę, nadaną z kabiny samolotu “Victoria”. Przeczytam wam jej treść. Słuchajcie!...

Niby lekki podmuch wiatru zaszemrało echo westchnień ulgi z piersi setek tysięcy. Spojrzenia wszystkich oczu przylgnęły do wylotu tuby megafonu, która umilkła na moment.

Kapitan czytał powoli, akcentując każde słowo, aby je zrozumieli nawet najdalej stojący, nawet pasażerowie trzeciej klasy, szary tłum emigrantów, odgrodzony poręczami i mosiężnymi tabliczkami od wytwornej publiczności pierwszej klasy oraz luksusowych kabin.

Druga piętnaście. Wszystko idzie dobrze. Motor znakomity. Martini przy kierownicy. Za kwadrans dopędzimy “Majestica”. Ashley rzuci wam bukiet kwiatów zerwanych wczoraj w Wersalu. Schowajcie je na pamiątkę naszego spotkania. Do zobaczenia...

Ashley, Martini, Petit.

Znowu chwila ciszy, potem tuba megafonu zagrzmiała po raz trzeci...

- Ladies and gentelmen! “Victoria” osiąga w tej chwili połowę drogi z Europy do Ameryki. Na cześć bohaterskich lotników wznoszę okrzyk: Niech żyją!

- Niech żyją! - ryknęło tysiąc głosów, a potem rozszalała burza okrzyków, orkan wiwatów.

- Niechaj powtórnie zwyciężą Atlantyk!

- Niech żyją!

- Niech im się szczęści w powrotnej drodze!

- Hip!

- Hip!

- Hurra!

Zdumione fale przycichły na chwilę, nadsłuchując ciekawie, lecz cisza trwała krótko. Trzeba było nieść wielką nowinę miliardom sióstr, pląsających na bezmiarze wód od Afryki i Europy po olbrzymi kontynent Nowego Świata, od Grenlandii po góry lodowe południowego bieguna... Więc zaczęły swą pogwarkę, szepcząc jedna drugiej wieść o hucznej radości trzech tysięcy ludzi, ukrytych w wielkim, żelaznym pudle, co na dziobie niosło dumnie napis: “Majestic”...


II

- Lecą!... Lecą!

- Słychać turkot motoru.

- Zwłaszcza, kiedy pan krzyczy.

- Cicho tam! Nie gadać.

- Gdzież ich widzicie, u licha? Bo ja...

- Tam, człowieku. W smudze środkowego reflektora.

Aha!

- Zgasić reflektory. To ich oślepia.

- Racja. Zgasić reflektory!

Trzy potwornie długie jęzory światła odlepiły się od ruchliwej tafli oceanu, pogłaskały pieszczotliwie pochyłość ciemnej kopuły niebios i strzeliły pionowo w górę, pozostając już w tym położeniu.

- A jak nie trafią po ciemku? - zaniepokoiła się jakaś leciwa pani i w dalszym ciągu spoglądała przez lorgnon w przeciwnym kierunku od tego, skąd miał nadlecieć aeroplan.

- Jak to nie trafią - żachnął się małżonek zdezorientowanej jejmości. - Czy iluminacja naszego statku nie starczy im za drogowskaz?

To była prawda. “Majestic” iluminowano jakby na przyjęcie księcia Walii. Wzdłuż masztów, lin, kominów, równolegle do burt od dziobu do rufy, wzdłuż daszków, nad wszystkimi pokładami płonęły, niezliczone żarówki, nadając transoceanicznemu parowcowi wygląd okrętu jak z bajki.

Huk motoru zagłuszył uczone wywody grubego pastora na temat roli kompasu i innych przyrządów, jakimi lotnicy niewątpliwie rozporządzają, skutkiem czego reflektory ani im pomogą, ani zaszkodzą...

Trzykrotnym rykiem syreny okrętowej powitał “Majestic” zbliżanie się samolotu. Żadne pióro nie opisze entuzjazmu, jaki potem zapanował. Dłonie opuchnięte, zaczerwienione od ustawicznego bicia brawo, klaskały dalej mimo bólu; zachrypnięte gardziele, wyrzucały niezmordowanie tuziny okrzyków i wśród piekielnej wrzawy opadała “Victoria” coraz niżej, coraz niżej, kołując równocześnie dokoła rozśpiewanego okrętu.

Z tylnego pokładu puszczano ognie sztuczne. Tryskały więc gejzery srebrnych iskier, wiły się ze zjadliwym sykiem złote węże, jaszczury, strzelały setkami migotliwych światełek szkarłatnych, seledynowych, pomarańczowych, fiołkowych, błękitnych.

Kapela okrętowa grała bez ustanku trzy hymny narodowe na cześć trzech znakomitych lotników, którzy, choć każdy innej narodowości, byli najserdeczniejszymi przyjaciółmi i brawurowym lotem z Nowego Jorku do Paryża, już raz, przed trzema dniami, pokonali Atlantyk. Więc zaledwie przebrzmiały ostatnie dźwięki poważnego “God save the King”, zaczynała się ognista “Giovinezza”, po niej porywająca “Marsylianka” i znów hymn angielski da capo.

Ashley, Martini, Petit byli na ustach wszystkich...

Ktoś napomknął, że Ashley ma narzeczoną, która żegnała go kilka dni temu w Nowym Jorku i jutro znów go powita na tamtejszym lotnisku. Zabrzmiały więc wiwaty na cześć pierwszej Mrs. Ashley i na cześć ich przyszłego potomstwa.

Ktoś się pochwalił, że Martiniego zna osobiście. Tego omal nie uduszono w uściskach.

Ktoś wreszcie przypomniał, że Petit stracił brata w czasie jednego z dawniejszych lotów nad Atlantykiem. Zwiększyło to oczywiście uwielbienie dla dzielnego Francuza, którego nie odstraszyło braterskie nieszczęście.

Ale kulminacyjny punkt entuzjazmu miał dopiero nastąpić.

“Victoria” przestała warczeć donośnym oddechem swych dziewięciuset koni. Z zamkniętym silnikiem przeszybowała tuż nad szczytami masztów. Trzy prostopadle w górę świecące reflektory popieściły spód jej olbrzymich skrzydeł i wykryły nieduży przedmiot, który, oderwawszy się od kadłuba samolotu, zadzwonił na drutach anteny i spadł obok mnie na górny pokład.

Był to bukiet kwiatów rzucony ręką Ashleya.

Schyliłem się, podniosłem go, lecz w tym momencie runąłem twarzą na plecy najbliższego sąsiada. Tłum zafalował gwałtownie. Pięćdziesiąt silnych łap, sto zgrabnych rączek z zakrzywionymi na kształt sępich szponów palcami spadło na moją głowę, na ręce, na nieszczęsny bukiet i rozdarło go w strzępy wraz z papierem, którym był owinięty, wraz z drutem. Przez przypadek tylko zdobyłem jedną białą różę. Skryłem ją pod marynarką i z podrapanymi do krwi rękami wycofałem się czym prędzej z tego tłoku rozwydrzonych snobów.

Doleciał mnie głos jakiegoś spóźnionego zbieracza.

- Daję sto dolarów za jeden nieuszkodzony kwiat Ashleya...

- Daję sto pięćdziesiąt - licytował inny.

- Dwieście!

Z szczerą wesołością obserwowałem manewr dwóch kelnerów, którzy kopnęli się pędem do okrętowej kwiaciarni i chwilę potem zaczęli dyskretnie sprzedawać kwiaty z “autentycznego” bukietu bogom równego Ashleya...

W oddali ucichł stukot potężnego motoru samolotu. “Victoria” wzbijał się ku obłokom, żeglując na zachód, z południowym odchyleniem, w stronę bardzo jeszcze odległego Nowego Jorku.

- Bóg was prowadź! - powiedziała wzruszonym głosem srebrnowłosa staruszka, a przysadzisty pastor huknął grobowym basem.

- Amen.

Tłum snobów, zadowolonych z widowiska, zaczął odpływać do kabin, do palarń, do salonów, gdzie tańczono zazwyczaj aż do świtu...

Fale szemrały po staremu i wiatr jęczał po staremu na rozpiętych drutach anteny...


III

Kiedy muzyka grać przestała i liczne pary, spracowane przy pełnym werwy charlestonie, ruszyły ku stolikom, pojawił się na estradzie pierwszy porucznik “Majesctica”. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki umilkł gwar rozmów, śmiechy, oklaski... na widok małej ćwiartki papieru.

- Najświeższe wiadomości od załogi “Victorii”! - zawołał oficer i wśród wielkiego skupienia odczytał treść telegramu, jaki stacja odbiorcza na statku dopiero co otrzymała:

Lecimy wciąż z wiatrem, przeciętna prędkość 190 km na godzinę. Ashley prowadzi, Petit chrapie. Wzbijamy się wyżej, ponad chmurę deszczową. Wszystko w porządku

Martini.

Gdy przebrzmiały radosne okrzyki, spojrzałem na zegarek. Było piętnaście minut po trzeciej. Pomimo tak późnej pory nie odczuwałem potrzeby snu. Przetańczywszy jeszcze jednego black_bottoma, wyszedłem z sali, by zaczerpnąć świeżego powietrza przed spoczynkiem.

Na pokładach były pustki. Prócz zapalonych zwolenników tańca, zabawiających się w salonach, olbrzymia większość pasażerów spała już w kabinach. Tylko u podnóża schodków, wiodących na mostek komendanta, toczyła się jakaś ożywiona rozmowa. W blaskach samotnej lampki (iluminacja skończyła się zaraz po zniknięciu samolotu), ujrzałem dwie sylwetki. Po głosie poznałem natychmiast jedną z tych osób. Był to mój stary znajomy z Anglii, profesor Edgar Scott, znakomitość uniwersytetu londyńskiego, autor dzieła pt. “Fauna Kanady”, dzieła, które wiele wrzawy zrobiło swego czasu w świecie uczonych. Jechał obecnie do Nowego Jorku na zjazd amerykańskich zoologów.

- Czy nie przeszkodzę? - spytałem, pragnąc wziąć udział w dyskusji. Usłyszałem bowiem z daleka takie nazwiska, jak: Lindbergh, Byrd, Chamberlin i domyśliłem się bez trudu, co jest tematem rozmowy.

- Proszę bardzo - odparł Scott i, jakby chcąc mnie zapoznać z własnym zdaniem i z opinią przygodnego towarzysza podróży, dodał wyjaśniająco. - Mr. Grouse zapatruje się bardzo sceptycznie na znaczenie przelotów nad oceanami, z czym ja się nie zgadzam...

Mr. Grouse, mały, chudy człowieczek przerwał z żywością.

- Pan mnie źle zrozumiał w takim razie. Wprost przeciwnie! Uważam, że lotnictwo postąpiło w ostatnich czasach ogromnie naprzód, wierzę niezłomnie, iż cudów jeszcze dokażę, ale...

- O to “ale” właśnie chodzi.

- Ale - powtórzył tamten z naciskiem - zanim z tych poszczególnych sukcesów będzie można odnieść praktyczne korzyści, wiele wody upłynie w Tamizie... W czym zresztą nie ma winy lotnictwa, jako takiego.

Ostatnie zdanie było wypowiedziane prawie szeptem, lecz nie uszło mej uwagi. Poprosiłem o wyjaśnienia. Mr. Grouse wydał się trochę zmieszanym i nagle przeskoczył do statystyki.

- Weźmy taki rok 1927. Rok pierwszych większych przelotów nad morzami...

- Rok zwycięstw nad oceanem - dorzucił Edgar Scott.

- I licznych katastrof... Smutną listę otwiera porucznik Mounerys oraz mechanik Petit, ponoć krewniak dzisiejszego bohatera... Dalej załoga Błękitnego Ptaka”: Nungesser i Coli. W sierpniu przychodzi kolej na Ocean Spokojny. Zniknęły bez śladu samoloty “Golden Eagle”, “Miss Doran”, “Spirit of Dallos”... Potem ginie aparat “Port of Brunswick”, a 6 dni później mamy znów do zanotowania straszną katastrofę aeroplanu “Saint Raphael”...

- Pamiętam - westchnął profesor. - Byłem w Salisbury przy odlocie... Biedny Hamilton!

- A zniknięcie “Old Glory” i “Sir John Carling”? - recytował pesymista, dobrą widać obdarzony pamięcią... Umilkł na chwilę, potem spytał znienacka. - Czy panów nie zastanawia ta nieproporcjonalnie wielka ilość nieszczęśliwych wypadków?

- Zapewne - bąknąłem, aby coś powiedzieć. Czułem, że mały pasażer zmierza do jakiegoś wniosku, że chce nas nań naprowadzić, lecz chwilowo nie mogłem się zorientować.

Mr. Grouse uważał mnie za bardziej pojętnego słuchacza, niż nim byłem w rzeczywistości...

- No... no - mówił zachęcająco.

- Defekty silników?

Pytający ton odpowiedzi zdemaskował moją niewiedzę. Mr. Grouse rozczarowany, machnął ręką wzgardliwie.

- Dlaczego jednak wielkie przeloty nad lądami nie kończą się katastrofą? - zasyczał i chwycił mnie za guzik marynarki.

- Bo w razie zepsucia się motoru lotnik może lądować. Zawsze się znajdzie pod ręką jakieś mniej lub więcej odpowiednie miejsce, podczas gdy na oceanie grozi nieuchronna zguba.

- Gadanie! - warknął. - Stwierdzono wielokrotnie, że te aparaty, które zdały doskonale egzamin w czasie lotów ponad lądem, spadły przy pierwszym przelocie nad wodą i ślad po nich zaginął... Ot co!

- Jaki stąd wniosek?

Prawie jednocześnie z moim pytaniem padło z ust profesora rubaszne:

- No, wykrztuś pan to rozwiązanie zagadki.

Chudy gentleman wspiął się na palce, aby swą niepokaźną sylwetkę uczynić bardziej groźną, pochwycił profesora za połę płaszcza i przyciągnąwszy nas obu do siebie, powiedział jednym tchem.

- Widocznie komuś zależy na tym, aby się te przeloty nie udawały. Rozumiecie?

Spojrzeliśmy z profesorem po sobie, przenieśliśmy wzrok na naszego towarzysza i nagle ogarnęła nas nieprzeparta ochota do śmiechu. Edgar Scott parsknął pierwszy, ja za nim. Mnie osobiście rozśmieszyła nie tyle niedorzeczna koncepcja podejrzliwego jegomościa, ile jego komicznie tajemnicza mina, która po naszym wybuchu żywiołowej wesołości stała się bajecznie wzgardliwa i jeszcze nas bardziej pobudzała do śmiechu...

- Pyszny kawał! - rżał znakomity zoolog - udało się panu Mr. Grouse... Więc pańskim zdaniem jest sobie osobnik, który dowiaduje się skrupulatnie, czy jakiś lotnik nie zamierza przelecieć nad oceanem, przybywa czym prędzej na odnośne lotnisko, włamuje się do hangaru, odkręca jakąś śrubkę, nakrętkę, czy inne licho, z czego musi oczywiście wyniknąć katastrofa... Ten c...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin