Allan Cole & Chris Bunch - Cykl-Sten (4) Flota Przeklętych.doc

(1448 KB) Pobierz
Allan Cole & Chris Bunch

Allan Cole & Chris Bunch

       

Flota Przeklętych

 

czwarty tom cyklu Sten

       

Przekład Radosław Januszewski

       

Data wydania polskiego 1997

  

 

 

 

 

 

 

 

 

    

Dla oskarżonych współspiskowców:

        Owena Locka, Shelly Shapiro i Russa Galena

   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

   

Księga pierwsza

      

W BITEWNYM SZYKU

       

Rozdział pierwszy

       

        Krążownik Tahnów okrążył umierające słońce. Kurs został już ustalony. W ciągu kilku godzin okręt miał osiąść na szaro-białej powierzchni Fundy, czyli na największym ciele niebieskim w Systemie Erebusa.

        Prawdopodobnie żadna istota nie chciałaby się wybrać do Erebusa z własnej woli. Niemal wygasłe słońce rzucało słabe, bladożółte światło na kilka pokiereszowanych kraterami satelitów. Zasoby mineralne tych ogołoconych planetek nie wystarczyłyby na utrzymanie jednego górnika. W Erebusie można było marzyć tylko o rychłej śmierci.

        Lady Atago z niecierpliwością przysłuchiwała się prowadzonym przez radio pogaduszkom między załogą jej statku a głównym centrum komunikacyjnym na Fundy. Niedbałe i rozlazłe wypowiedzi osób z tamtej strony ostro kontrastowały z wartkim potokiem uporządkowanych słów płynącym z ust jej ludzi. Ten wyraźny dysonans drażnił Tahnijkę.

        Fundy zbyt długo pozostawała bez nadzoru.

        Lady Atago była wysoką kobietą. Górowała wzrostem nad wieloma swoimi oficerami. Na pierwszy rzut oka wydawała się egzotyczną pięknością. Miała drugie, faliste, ciemne włosy, wielkie czarne oczy i zmysłowe usta. Wyróżniała ją szczupła, niezwykle kształtna sylwetka. Atago świetnie wyglądała w uniformie, który teraz nosiła: ciemnozielony płaszcz, czerwona bluza mundurowa i zielone, obcisłe spodnie.

        Jednak podczas dokładniejszej obserwacji lady Atago, ulatniały się wszelkie myśli o pięknie, a po plecach przebiegał zimny dreszcz. Stało się oko w oko z członkinią tahnijskiej rodziny królewskiej. Skinienie głowy tej damy decydowało o ludzkich losach, a większość decyzji budziła grozę.

        Gdy statek wszedł na orbitę, spojrzała na kapitana, który właśnie nadzorował działania załogi.

        - Już wkrótce, pani.

        - Będzie mi potrzebna jedna kompania - powiedziała i odwróciła wzrok, pozwalając kapitanowi odejść. Myślała o tych niezdyscyplinowanych durniach oczekujących jej na Fundy.

       

        Wielki statek przysiadł na lodzie o jakieś pól kilometra od budynków portowych. Maszyny przestały pracować. Kadłub przysłoniła szara powłoka nawiewanego przez ostry wiatr deszczu ze śniegiem.

        Powierzchnia Fundy była pokryta głównie lodem i czarną skałą. To miejsce nie nadawało się do realizacji jakiegokolwiek przedsięwzięcia, a jednak miało spełnić niezwykle ważne zadanie.

        Tahnijczycy przygotowywali się do wojny przeciwko Imperatorowi. Odpowiednie zaś wykorzystanie Erebusa stanowiło podstawę ich planu. W wielkiej tajemnicy zmienili planety dogasającego słońca w ogromną stocznię międzyplanetarnych okrętów wojennych.

        Erebus był tak odległy i odstręczający, że prawdopodobieństwo odkrycia przez Imperatora idących pełną parą zbrojeń było nieomal równe zeru. Dlatego wybrano ten system, aby budować, wyposażać, przezbrajać tysiące statków.

        Lady Atago widziała niektóre oznaki tych wysiłków, kiedy jej krążownik wszedł na orbitę Erebusa. Małe, silne holowniki ciągnęły długie na setki kilometrów eszelony pustych skorup. Z tego budulca powstaną potężne okręty bojowe, które po przetransportowaniu na ląd zostaną uzbrojone. Na wszystkich planetach wzniesiono ogromne fabryki. Nocne niebo rozświetlała łuna bijąca od pieców hutniczych.

        Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystkich robotników, których udało im się zmobilizować. Nie wzgardzili nawet tymi o niedostatecznych kwalifikacjach. Właśnie niska jakość siły roboczej stanowiła jeden z powodów skoncentrowania produkcji na planetach a nie w kosmosie. Praca w głębokiej próżni wymaga fachowej wiedzy, a przy tak wielkich zbrojeniach zgromadzenie odpowiedniej liczby specjalistów nie było możliwe. Poza tym, umieszczenie fabryk w przestrzeni kosmicznej to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie, w tahnijskim skarbcu pozostały już ostatnie miedziaki.

        Mieszkańcy Tahnu chcieli więc mieć możliwie dużo statków za najniższą cenę. Wszelkie awarie i nieszczęśliwe wypadki przy pracy, pozostawały problemem poszczególnych załóg.

        Ale Tahnijczycy należeli do rasy zajadłych wojowników.

       

        Lady Atago zatrzymała się na chwilę przy rampie. Kobietę otaczał doborowy oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy. Członkowie straży przybocznej wyróżniali się nie tylko doskonałymi umiejętnościami wojskowymi, ale także słusznym wzrostem. W ich otoczeniu lady Atago wydawała się niska. Przenikliwe zimno sprawiało, że żołnierze przestępowali z nogi na nogę, ale Atago nawet nie zapięła płaszcza termicznego.

        Z niechęcią patrzyła na odległe budynki portowej centrali. Dlaczego wylądowali tak daleko? Niekompetentni durnie.

        Lady Atago zaczęła z determinacją brnąć przez śnieg, oddział podążał za swą podopieczną. Skórzane pasy poskrzypywały, a buty przebijały oblodzoną warstewkę na białej pokrywie. Nie opodal przemykały z rykiem wielkie grawisanie. Ciągnęły ładunek części i zapasów. Na niektórych pojazdach siedzieli przycupnięci ludzie. Jechali do pracy albo wracali do domu po zmianie w jednej z fabryk dymiących i parskających ogniem na obrzeżach portu.

        Lady Atago nie odwracała głowy, żeby przyglądać się tym niezwykłym scenom. Po prostu kroczyła przed siebie, póki nie dotarła do budynków.

        Wartownik warknął coś z budki przed głównym wejściem. Zignorowała go i przeszła obok, a jej gwardia przyboczna uniosła broń, żeby położyć kres wszelkim wątpliwościom stojącego na straży mężczyzny. Stukali głośno obcasami, idąc wzdłuż długiego korytarza, który wiódł do centrum administracyjnego. Gdy skręcili za róg, zobaczyli przysadzistego osobnika, który prawie biegł na ich spotkanie, w pędzie poprawiając admiralską tunikę. Lady Atago stanęła i z niesmakiem spojrzała na spoconą, zaczerwienioną twarz gospodarza.

        - Lady Atago - wybełkotał. - Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że zjawi się pani tak szybko i...

        - Admirał Dien? - zapytała wchodząc mu w słowo.

        - Tak, o pani?

        - Będzie mi potrzebne pańskie biuro - stwierdziła i poszła dalej.

        Dien, potykając się, ruszył za dostojnym gościem.

       

        Lady Atago siedziała w milczeniu, przeglądając dane komputerowe. Dwaj strażnicy stali przy drzwiach z bronią gotową do strzału. Inni rozstawili się strategicznie w wielkim biurze admirała.

        Kiedy weszła do gabinetu, rozejrzała się błyskawicznie. Lekkim grymasem wyraziła to, co pomyślała: bardzo tu nie po tahnijsku.

        Wczytywała się w raporty, a z ust Diena płynął potok usprawiedliwień.

        - O, tutaj... tutaj... widzi pani. Burza. Straciliśmy dzienną produkcję. A te dane! Musieliśmy wyrąbać materiałami wybuchowymi nowe lądowiska dla frachtowców. Plany były napięte do granic, o pani. Niebo aż czerniało od statków. A my nie mieliśmy wystarczającej ilości...

        Przerwał nagłe, gdy wyłączyła komputer i zniknął obraz. Przez długą chwilę wpatrywała się w przestrzeń. Wreszcie wstała, odwróciła się do admirała i rzekła:

        - Admirale Dien, w imieniu lorda Fehrle i Wysokiej Rady Tahnów, odbieram panu dowództwo.

        Twarz Diena nagle zbielała tak bardzo, że lekarz na ten widok z pewnością wpadłby w przerażenie. Atago poszła do wyjścia. Przed nią ruszył jeden z żołnierzy.

        - Pani, zaczekaj, proszę - wystękał Dien.

        Zrobiła pół obrotu i lekko uniosła piękną brew.

        - Tak?

        - Czy pozwolisz mi przynajmniej... Hm, czy mogę zachować broń boczną?

        Zastanawiała się przez moment.

        - Chodzi o honor?

        - Tak, pani.

        Znów minęła dłuższa chwila.

        - Nie - powiedziała wreszcie. - Nie zezwala panu na zatrzymanie broni.

        Lady Atago wyszła. Drzwi zamknęły się za nią cicho.

       

Rozdział drugi

       

        Sten i Lisa Haines brnęli przez dziki tłum wypełniający port kosmiczny. W głównym terminalu Starego Świata zawsze był przepełniony. Jednak obecnie panujący ścisk przechodził wszelkie pojecie - istoty przepychały się, stały jedna przy drugiej, ramię w ramię, macka w mackę, czułek w czułek.

        Sten wraz z Lisa, coraz bardziej zdziwieni i zaniepokojeni, torowali sobie drogę do wynajętego grawichodu.

        - Co się dzieje, do diabła? - zapytał Sten, nie oczekując, że ktoś mu odpowie.

        - Nie wiem, ale jeśli szybko się stąd nie wydostaniemy, to zwymiotuję - stwierdziła Lisa.

        - Daj mi odsapnąć - powiedział Sten. - Detektywi do spraw zabójstw nie wymiotują. To jeden z wymogów tego zawodu.

        - Popatrz więc na mnie - odparła Lisa.

        Sten złapał ją za ramię i przeprowadził obok potykającego się żołnierza.

        - Od czasów rekruckich nie widziałem tylu mundurów naraz - powiedział Sten.

        Wślizgnęli się do grawichodu. Sten poprosił lokalne centrum kontroli lotów o pozwolenie na start. Niestety, kazano im zaczekać co najmniej czterdzieści minut. Potem jeszcze parokrotnie wstrzymywano ich na płycie terminala, tłumacząc, że wszystkie trasy są zablokowane przez wojsko. Wreszcie po półtorej godziny mogli ruszyć.

        Po drodze do mieszkania Lisy wcale nie było luźniej. Mało nie utknęli w trójwymiarowym korku. Jechali w milczeniu, dopóki nie wyrwali się na przedmieścia. Skierowali pojazd w stronę ogromnego lasu, gdzie pośród konarów tkwiła przycumowana łódź mieszkalna Lisy.

        - Czy zawsze tak było? - zapytała Lisa. - A może ja po prostu się do tego przyzwyczaiłam?

        Komandor Sten, eks-gwardzista pałacowy Wiecznego Imperatora nie odpowiedział. Widok licznych grup żołnierzy oraz setek wojskowych pojazdów i konwojów, które mijali czynił sprawę całkiem oczywistą.

        Wszystko wyglądało niemal tak, jakby Centralny Świat szykował inwazję. Sten wiedział, że to niemożliwe. Ale Imperator najwyraźniej mobilizował siły do jakiegoś wielkiego militarnego przedsięwzięcia. Tak czy inaczej, Sten nie miał wątpliwości, że znów będzie musiał ryzykować odstrzelenie swojego tyłka.

        - Nie chcę nawet o tym myśleć... na razie - powiedział. - Pozostało nam jeszcze kilka dni urlopu. Wykorzystajmy je zatem.

        Haines przytuliła się do Stena i zaczęła delikatnie głaskać wewnętrzną stronę jego uda. Zanim dotarli do mieszkalnej łodzi Lisy, powróciło poczucie wszechogarniającego spokoju, które towarzyszyło im w ostatnich miesiącach.

        Łódź kołysała się leniwie na linach cumowniczych ponad rozłożystymi konarami. Rozciągający się dookoła pierwotny las był jednym z tych dzikich zakątków, które Imperator objął ochroną. Jako że stołeczna planeta ogromnego cesarstwa była przeludniona, a czynsze i ceny ziemi przyprawiały o zawrót głowy, ludzie wynajdowali rozmaite wymyślne sposoby, żeby znaleźć dla siebie jakieś niedrogie mieszkanie.

        Wysokość zarobków w policji pozostawiała wiele do życzenia, dlatego Lisa wraz z innymi musiała wykorzystać lukę w ustawie o ochronie przyrody. Otóż prawo zabraniało budować w lesie, ale nic nie mówiło o zagospodarowywaniu przestrzeni ponad gruntem.

        Toteż właściciel ziemski wynajął nienadający się do zasiedlenia teren, a wszystkich, którzy mogli pozwolić sobie na płacenie ustalonego czynszu, zaopatrzył w wielkie łodzie mieszkalne z napędem McLeana. Cena była wyśrubowana, ale Lisa jeszcze mogła ją zaakceptować.

        Zacumowali przy burcie i przeszli na pokład. Drzwi rozsunęły się, gdy Lisa przycisnęła kciuk do płytki zamka. Zanim przestąpiła próg, starannie rozejrzała się po wnętrzu - był to gliniarski nawyk, którego nie można się pozbyć przez całe życie. Sten reagował podobnie. Lata służby w Modliszce zrobiły swoje. Sten zawsze najpierw upewniał się, że wszystko jest w porządku, a dopiero potem wkraczał do pokoju.

        Kilka minut później leżeli rozciągnięci na tapczanie. Przez szeroko otwarte okna napływało świeże powietrze.

        Sten popijał piwo, mając nadzieję, że smak trunku przyćmi nieco uczucie smutku. Był już kiedyś zakochany, więc wiedział, co ów nastrój oznacza. Od wielu lat nie zdarzyło mu się tak długo przebywać z jedną kobietą i to wyłącznie w celach towarzyskich.

        Lisa ścisnęła go za rękę.

        - Szkoda, że to już prawie koniec - powiedziała cicho.

        Sten odwrócił się do niej.

        - Ale jeszcze się nie skończyło. - Przyciągnął ją do siebie.

       

        Wszyscy przyznawali, że Sten i Lisa świetnie poradzili sobie z udaremnieniem spisku skierowanego przeciwko Imperatorowi. Nie była to perfekcyjna robota, ale nie można przecież wymagać zbyt wiele.

        Oboje zostali awansowani i nagrodzeni kilkumiesięcznymi urlopami. Dzięki Idzie, starej kumpelce Stena z Modliszki, pieniędzy mieli dość, by sobie pohulać.

        Kupili zatem bilety na odległą planetę składającą się głównie z ogromnego oceanu oraz tysięcy idyllicznych wysepek. Wynajęli amfibię i spędzali jeden rozkoszny tydzień za drugim, skacząc z wyspy na wyspę, albo po prostu dryfując po spokojnych morzach, opalając się i rozkoszując własnym towarzystwem.

        Przez te miesiące celowo unikali wszelkich kontaktów ze światem. Chcieli uspokoić zszargane nerwy.

        Sten nie bardzo wiedział, jak będzie wyglądała jego najbliższa przyszłość. Imperator nie tylko awansował, ale też bardzo doradzał rezygnację ze służby w armii i przeniesienie się do imperialnej marynarki wojennej. Rada Jego Wysokości była równoznaczna z rozkazem.

        Gdy Sten myślał o tym, co wkrótce nastąpi, ogarniało go uczucie trwogi a zarazem lekkiego podniecenia. Zaciągnięcie się do marynarki wojennej, nawet w stopniu starszego oficera, oznaczało rozpoczęcie wszystkiego od początku. Czekał go kurs w szkole lotniczej. Sten zastanawiał się, czy mógłby powrócić do swego dawnego zajęcia, gdyby zrezygnował z rang. Miał nawet ochotę znów stać się nic nieznaczącym szeregowcem.

       

        Sten budził się powoli. Gdy obrócił się na bok, stwierdził, że jest w łóżku sam. Lisa siedziała po drugiej stronie wielkiego pokoju i przekopywała pliki komputera, szukając poczty i telefonów.

        - Rachunek, rachunek... - mruczała. - List, składki na związek policjantów, list... Cholera! Dajcie mi spokój, chłopcy, byłam na wakacjach.

        - Coś dla mnie? - zapytał leniwie Sten. Nie miał stałego miejsca zamieszkania, więc zawsze wskazywał tymczasowy adres, pod który należało przesyłać informacje.

        - Tak. Jest do ciebie około pięćdziesięciu telefonów. Wszystkie od tego samego faceta.

        Sten usiadł. Ogarnęło go jakieś nieprzyjemne uczucie.

        - Co za jeden?

        - Kapitan Hanks.

        Sten podszedł i pochylił się nad jej ramieniem. Nacisnął klawisze, żeby otworzyć plik. Telefony, jeden za drugim, od kapitana Hanksa. Lisa niewiele przesadziła, komputer zarejestrował prawie pięćdziesiąt nagrań.

        Sten lekko uderzył w klawisz, żeby uzyskać informacje przesłane przez Hanksa. Usłyszał ostry, skowyczący ton, który najpierw sygnalizował, że sprawa jest pilna, potem zaś obwieszczał alarm co najmniej dziesiątego stopnia. Stena pilnie poszukiwano. Dostał rozkaz przerwania urlopu i stawienia się w Imperialnej Szkole Lotniczej.

        - Drakh - zaklął Sten.

        Odszedł od komputera i zapatrzył się w zielony, rozkołysany las. W głowie miał zamęt. Poczuł, że Lisa stoi za nim. Łagodnie go objęła ramionami.

        - Zaraz się rozpłaczę - wyszeptała. - Śmieszne, nie myślałam, że kiedykolwiek to zrobię.

        - Więc po prostu zmruż oczy i nie myśl o niczym - powiedział Sten.

        Nie zameldował się natychmiast, jak mu polecono. Musiał się jeszcze pożegnać z Lisa.

       

Rozdział trzeci

       

        Wieczny Imperator miał wyrobione zdanie na temat pikników.

        Łagodny, kilkuminutowy kapuśniaczek, który skończył się na chwilę przed nadejściem gości, nasycił powietrze wilgocią.

        Deszczyk był zamówiony; dostarczono go co do minuty.

        Imperator uznał, że powiew rześkiego wietrzyku zaostrzy apetyty. W późniejszych godzinach dnia wiatr powinien stać się łagodniejszy, żeby uczestnicy pikniku mogli poszukać w cieniu drzew schronienia przed palącymi promieniami słońca.

        Delikatny, zmienny zefirek został zatem także zamówiony.

        Wieczny Imperator planował urządzić barbecue, które uważał za najlepszą formę pikniku. Każde danie miało być osobiście przygotowane przez gospodarza.

        Wieczny Imperator przyglądał się terenowi majówki w Arundel z rosnącym rozczarowaniem. Jednocześnie dodawał przyprawy do swojego słynnego sosu. Pięćdziesięciu kucharzy, obsługujących pięćdziesiąt przenośnych rusztów, dokładnie powtarzało ruchy Jego Wysokości, przyprawiając znamienite danie.

        Organizowane przez Imperatora barbecue stanowiło już wielowiekową tradycję. Początkowo było to wydarzenie o randze półoficjalnej. Władca zaczął je urządzać, bo kochał gotowanie i uwielbiał patrzeć, jak inni zjadają to, co przygotował. Dawniej zapraszał tylko bliskich przyjaciół, jakieś dwieście osób, i obsługiwał gości, mając zaledwie kilku pomocników. Dzięki temu mógł dokładnie kontrolować przyrządzanie każdej potrawy i udoskonalać smak.

        Ówczesne przyjęcia były skromne, więc wszyscy zgromadzeni bez problemu mieścili się w niewielkim, ocienionym ogrodzie przylegającym do olbrzymiego pałacu.

        Potem Jego Wysokość zdał sobie sprawę z narastającej wśród dworzan zazdrości. Niektórzy byli zirytowani, że nie należą do kręgu bliskich Imperatora, choć w rzeczywistości takie grono w ogóle nie istniało. Tak czy inaczej władca poszerzył listę gości, co z kolei wywołało zazdrość w mieszkańcach najdalszych zakątków imperium, którzy nie zostali zaproszeni. Ostatecznie lista rozrosła się do gigantycznych rozmiarów.

        Teraz Imperator oczekiwał co najmniej ośmiu tysięcy osób. Sam oczywiście nie zdołałby przygotować jedzenia w takiej ilości. Wszystko zatem zaczęło wymykać się spod kontroli. Istniało niebezpieczeństwo, że piknik stanie się jeszcze jednym wydarzeniem oficjalnym.

        Imperatora kusiło, aby położyć kres tej piknikowej tradycji. Ale barbecue było jedną z nielicznych okoliczności towarzyskich, które naprawdę lubił. Nie należał do ludzi łatwo nawiązujących kontakty.

        Rozwiązanie kwestii dotyczących przyrządzania potraw okazało się proste: władca kazał zbudować kilkadziesiąt przenośnych rusztów i automatycznych kucharzy do ich obsługi. Roboty bezbłędnie powtarzały każdy ruch szefa. Dosypywały przyprawy z dokładnością co do molekuły. W końcu barbecue zyskało status imprezy oficjalnej, więc Imperator postanowił to wykorzystać. Zgodnie z formułą tego typu przyjęć mógł zapraszać tylko najważniejsze osobistości imperium, nie narażając się pozostałym mieszkańcom. Mahoney zaś uznał, że to dobry sposób, aby wyciągnąć prominentów za tyłki z krzaków.

        Imperator powąchał bulgoczący sos: Mniam... doskonały. Przed obróbką była to obrzydliwa breja, tak śmierdząca, że Marr i Senn - pałacowi dostawcy artykułów żywnościowych - odmawiali asystowania przy gotowaniu. Za każdym razem, kiedy władca rozpoczynał pracę przed barbecue, udawali się na wakacje w jakieś odległe miejsce.

        Zaczyn powstawał w czterdziestolitrowym garncu. Imperator zawsze przygotowywał swój specjał z wyprzedzeniem wielu dni, aby dać mu pooddychać. Marr i Senn mówili “pośmierdzieć”, ale Jego Wysokość nie zwracał na to uwagi i dopiero po pewnym czasie stopniowo przyprawiał wstrętnie pachnącą ciecz.

        Zanurzył w sosie kromkę twardego chleba i nadgryzł kawałek. Sos był prawie gotów. Imperator znów rozejrzał się po terenie, wyznaczonym na piknik. Rozpalono już pod rusztami. Upchane w zamrażarkach mięso czekało, aż zostanie nadziane na rożny. Przystawki chłodziły się lub wrzały. W beczkach stało piwo. Wystarczyło tylko wybić szpunty.

        Ale gdzie podziali się goście? Władca uświadomił sobie, że niektórzy zaproszeni albo bardzo się spóźniają albo w ogóle nie zamierzają przyjść. Słudzy już przykrywali pokrowcami stoły, przy których najwyraźniej nikt nie zasiądzie.

        Do diabła z tym, pomyślał Imperator. Nie pozwolę, żeby nieobecność paru mrówek zepsuła mi zabawę. Przede wszystkim należy skoncentrować się na sosie.

        Tajemnica wyśmienitego smaku tkwiła w doborze mięsa. Dopiero po wielu latach rzeźnik pojął, o jaki gatunek Imperatorowi chodziło. Nie chciał on kawałków najlepszej polędwicy. Potrzebne mu były ochłapy wołowe, prawie zepsute. Takie już z gorzkim i zżółkniętym tłuszczem. Jego Wysokość wcierał w ten kawał padliny czosnek, rozmaryn, sól i pieprz, ale nie zmniejszało to odoru. “Jeśli poczujesz, że cię mdli”, mawiał do Mahoneya, “powąchaj czosnek, który masz na rękach”.

        Nadjechało kilka grawichodów. Wysypali się z nich goście. Dym z rusztów sprawiał, że mrugali oczami. Imperator zauważył, że zbierali się w małe grupki i o czymś po cichu rozprawiali. W jego stronę kierowało się wiele spojrzeń. Powietrze aż zgęstniało od plotek. Mógł je wyczuć poprzez aromat wydzielany przez sos.

        Stosy zwalonego na ruszty mięsa wyglądały obrzydliwie. Na tym etapie przygotowań, wedle przepisu, potrzeba było dużo dymu. Dawały go płonące szczapy twardego drewna. Imperator miał upodobanie do hikory. Bez ustanku przerzucał kawały mięsa tak, żeby dym mógł wszędzie się przedostać. Porowata struktura podeschniętych ochłapów sprawiała, że smugi z łatwością przenikały do środka.

        Po paru minutach Imperator oraz mechaniczni kucharze włożyli mięso do garnków, napełnili naczynia wodą i dusili wołowinę na wolnym ogniu, dodając czosnku, parę liści laurowych, półtorej garści oregano i dwa razy więcej innych przypraw, by zabić gorycz tego ostatniego ziela.

        Potem sos musiał się dusić dwie lub trzy godziny, co zależało od ilości tłuszczu - im więcej go było, tym dłużej należało pozostawić garnce na ogniu. W całej okolicy śmierdziało tak, jak na planecie o atmosferze składającej się głównie z siarki.

        Imperator dostrzegł Tanza Sullamorę. Książę kupców nadchodził w towarzystwie niezwykle licznej świty, dla której należałoby przeznaczyć co najmniej trzy stoły. Imperator nie lubił tego błazna, ale go potrzebował. Sullamora miał ogromne wpływy w sferach przemysłowych, a ponadto już od dawna utrzymywał ścisłe kontakty z Tahnijczykami, którzy właśnie zaczęli przysparzać imperium wielu kłopotów. Władca miał nadzieję, że Tanz okaże się pomocny w przywracaniu przyjaznych stosunków z mieszkańcami Tahnu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin