9881.txt

(55 KB) Pobierz
  Józef Korzeniowski
  
  Wtorek i pištek
  

  
  Przeszłej jesieni, po omnastu latach cišgłej nie-bytnoci, byłem w Warszawie, jak się o
  tym czytelnicy moi musieli dowiedzieć z ,,Kurierka", którego numer na różowym papierze,
  zamykajšcy chlubny dla mnie anons, otrzymałem z ršk grzecznego redaktora. Podziękowawszy
  zacnemu weteranowi naszej literatury i sztuki dramatycznej za tak miły podarunek, poszedłem
  do Saskiego Ogrodu; był bowiem dzień piękny, i ja, majšc tegoż dnia po raz pierwszy
  w życiu widzieć swojš sztukę na scenie, byłem cokolwiek niespokojnym i potrzebowałem
  wieżego powietrza. Pod kolumnami pałacu niegdy Saskiego spotkałem się z dawnym kolegš
  szkolnym, dobrym znajomym i przyjacielem, który równie jak ja wybrał się na przechadzkę.
  Poszlimy więc razem, przypominajšc dawne czasy: spacery w Krzemieńcu po Górze
  Zamkowej i Czorczy; gawędy szkolne o Chońsczyznie, Łuczyńskim i Jargowskim na Tarpejskiej
  Skale; potem włóczęgi nasze po alejach warszawskich, po cichych i oddalonych uliczkach
  za Lesznem; wyprawy wodš na Bielany; rozmaite przygody młodoci, a potem coraz
  poważniejsze przygody i nasze, i nie nasze, nareszcie o żonach i dzieciach. Tak rozmawiajšc,
  przeszlimy kilka razy rodkowš aleję i doszedłszy do bramy zwrócilimy się na lewo.
  Chciałem obejć tę bocznš i miłš uliczkę, po której tyle ranków schodziłem, na którš patrzałem
  cišgle lat kilka ze swojego okna w pałacu Zamoyskich, na której czytałem po raz pierwszy
  Grażynę i spostrzegłem jednę, miłego mi dotšd wspomnienia twarzyczkę. Włanie byli-
  my już naprzeciw mojego niegdy okna, gdymy spostrzegli idšcego ku nam mężczyznę, z
  głowš schylonš i zatopionego w mylach. Usłyszawszy, widać, nasz głos, podniósł głowę,
  spojrzał na mojego przyjaciela, odwrócił się i poszedł nazad.
  - Zejdmy na bok - rzekł do mnie mój kolega - jest to odludek, dla którego spotkanie
  znajomego jest rzeczš bardzo przykrš.
  Zeszlimy więc na prawo; lecz uderzony wyrazem tej twarzy niegdy pięknej, dzi pokrytej
  bladociš i napiętnowanej ciężkim smutkiem, zapytałem mego towarzysza, czy zna tego
  pana.
  - Znam go dobrze - odpowiedział - bylimy niegdy w jednym biurze i w kilku zdarzeniach
  oddałem mu niewielkie przysługi. Od lat siedemnastu biedny ten człowiek porzucił
  urzšd i żyje zupełnie samotnie. Co to dzi mamy?
  - Pištek - odpowiedziałem.
  - A, to jego dzień - rzekł mój towarzysz. - Każdy wtorek i pištek od godziny jedenastej do
  ciemnej nocy przepędza na tej ulicy i to cała jego rozrywka.
  - Dlaczegoż tylko w te dni? - zapytałem.
  - Z tym się łšczy smutna historia, która stanowczo na jego życie wpłynęła.
  - Czy ci ona wiadoma? - zapytałem znowu.
  - Znam jš dobrze - odpowiedział - i ze wszystkimi szczegółami. Słyszałem jš nieraz z ust
  tego biedaka i czytałem opisanš przez niego samego, gdy się tłumaczył przed sšdem kryminalnym.
  - Aj! - krzyknšłem uradowany - sišdmy pod tym kasztanem i opowiedz mi to.
  - Kiedy bo wam autorom niebezpiecznie powierzać takie rzeczy. Co tylko pochwycicie,
  zaraz czym prędzej rzucacie na papier, a potem z mokrym jeszcze rękopismem biegniecie do
  drukarni i... - zatrzymał się i umiechnšł się złoliwie.
  - I psujemy - rzekłem. - Czy to chciałe powiedzieć?
  - Zgadłe - odpowiedział. - Rzadko który z was umie opowiadać tak, żeby było nie widać
  waszych własnych łatek, którymi szpecicie jednostajnš materiš, dostarczonš wam przez naturę.
  Wam się zdaje, że trzeba koniecznie rzeczy nadzwyczajnych, jakichci wypadków niespodziewanych;
  kiedy tymczasem życie jest to rzecz niezmiernie prosta, a wszystko, co nas w
  jego obrazie interesuje, zamyka się w głowie i w sercu ludzi, których malujecie.
  - Jest w tym cokolwiek prawdy, ale więcej przesady -odpowiedziałem. - Trzeba, żeby i
  osnowa była trochę obudzajšca ciekawoć. Na takiej kanwie wyszywajš usposobienia moralne
  i uczucia osób działajšcych. Nie lubię ja i sam owych mniemanych sekretów komedyjnych
  i niespodzianych, toteż i łajš mnie za to więcej, niż zasługuję; wszakże wybieram zawsze takie
  przedmioty, które by mi dały powód odkryć jakš interesujšcš stronę serca lub umysłu.
  Historia tego pana musi jš mieć także, kiedy o niej wspomniał. Inaczej nie zrobiłby był żadnej
  wzmianki.
  - To prawda - rzekł mój towarzysz.
  - Opowiedz więc jš, proszę cię.
  - Ale nie będziesz pisał? - rzekł, patrzšc mi w oczy.
  - Za to nie ręczę - odpowiedziałem. - Mogę ci wszakże dać słowo, że nic nie dodam i tak
  napiszę, jak opowiesz.
  Przystał na ten warunek mój towarzysz. Usiedlimy w miejscu ustronnym, skšd widać było
  owš ulicę i przechadzajšcego się po niej człowieka, którego częć życia miałem usłyszeć, i
  oto jest opowiadanie mojego towarzysza, wiernie i bez żadnych dodatków spisane:
  - Ten pan nazywa się Michał Studnicki. Ma on wielki dom na Lesznie, który mu przynosi
  dochód znaczny i aż nadto wystarczajšcy na jego utrzymanie. Wkrótce po przyjedzie naszym
  z Krzemieńca poznałem się z nim, gdyż weszlimy do jednego biura. Nie bylimy z poczštku
  wielkimi przyjaciółmi, zbliżylimy się jednak dosyć, może przez kontrast naszych charakterów.
  Ja, zawsze zimny matematyk, jak wiesz, widziałem na wiecie same tylko liczby.
  Umiechy ładnych ustek, wejrzenia licznych oczek, ukłony grzecznych panów, zimne skinienia
  głowš naczelników, nawet uciski kolegów redukowałem zawsze na liczby większe lub
  mniejsze, które się dawały sumować lub odcišgać. Pan Michał był zupełnie inny. Każdš myl
  maczał wprzód, że tak powiem, w sercu, nim jš odział w słowa. Wszakże nie sšd, aby to był
  mazgaj płaksiwy i tchórzliwy. Owszem, gdy tego była potrzeba, działał z wytrwałociš i odwagš,
  właciwš takim głębokim i melancholicznym charakterom. Włanie ta wytrwałoć i ten
  upór w uczuciach i postanowieniach przyprowadził go do tego stanu, w jakim go widzisz; bo
  gdy co raz weszło do jego głowy i serca, już tam zostało na zawsze. Gdy sobie postanowił co
  zrobić lub się czego nauczyć, póty się męczył, póki nie doszedł do nadzwyczajnej biegłoci. I
  tak na przykład gdy był jeszcze w szkołach, podobało mu się, że stryj jego, do którego jedził
  na wakacje, wystrzeliwał asy. Pan Michał póty się męczył, póty psuł proch i kule, póki nie
  doszedł do takiej pewnoci ręki i oka, że kilka kul w jeden punkt wbijał. Chodzšc raz nad
  rzekš, spostrzegł kilku żołnierzy niezmiernie zręcznie pływajšcych po Wile. Zajęło go to.
  Poszedł więc do oficera szkoły pływania, naszego niegdy kolegi, zaczšł się uczyć i przez
  jedno lato lepiej pływał niż oni wszyscy. To samo mu się zdarzyło z angielskim językiem.
  Pokazałem mu tylko, jak się wymawiajš niektóre litery; w rok potem lepiej umiał po angielsku
  ode mnie. Rozcišgnšłem się cokolwiek nad tymi okolicznociami, ponieważ one ci wytłumaczš
  wypadki jego życia. W którym to roku po raz pierwszy opuciłe Warszawę?
  - W 1823 - odpowiedziałem.
  - Już więc ciebie tu nie było; a widziałby był ze swego okna poczštek tej historii; bo włanie
  na tej ulicy rzecz się zawišzała. W roku 1824, w sierpniu podobno, pan Michał, który
  zawsze lubił samotnoć, przechodził włanie tędy i spostrzegł na tej oto ławeczce pod kasztanem,
  gdzie i pan mój podobno także oczekiwał na różowy kapelusik, spostrzegł, mówię, twarzyczkę
  licznš, ale bladš i smutnš. Była to brunetka, majšca może lat dziewiętnacie. Oczy
  miała czarne nadzwyczajnej pięknoci; spod czarnego kapelusza, wychodziły błyszczšce
  czarne loki; szlafroczek także był czarny; słowem, wszystko na niej było czarne, oprócz twarzy,
  która była blada, i szyi, która była jak nieg biała. Ta twarzyczka, ta kształtna i wysmukła
  figurka, ta drobna ršczka ciemnš odziana rękawiczkš i trzymajšca zgrabny parasolik, ta wystawiona
  cokolwiek, delikatna i wšska nóżka, odziana z elegancjš warszawskš, wszystko to
  zostało od razu w myli i w sercu melancholicznego pana Michała.
  Ja byłbym tę bladš twarz i czarne ubranie, i wystawionš nóżkę zredukował na liczby,
  umiechnšł się, poszedł dalej i zapomniał; pan Michał przeszedłszy raz wrócił się, co czynił
  póty, póki panienka siedziała na ławeczce. A gdy wstała i poszła, on szedł za niš i przypatrywał
  się jej figurze, jej lekkiemu chodowi, jej ruchom pełnym gracji i powagi.
  - Czy była sama? - zapytałem.
  - Oho! Już widzę, że będziesz pisał - odpowiedział. - Nie, nie była sama. Był z niš poważny
  staruszek w granatowym surducie, z amarantowymi wyłogami, ale bez szlif. Widać
  stary dymisjonowany oficer, cokolwiek przygarbiony, z siwym wšsem, ale także smutny.
  Szedł więc za nimi pan Michał; spostrzegł, że blada twarzyczka parę razy obróciła się i wejrzenie
  jej czarnych oczów oblało go jak goršcš wodš. Byłby szedł tak dalej i odprowadził ich
  z daleka aż do mieszkania; ale na nieszczęcie spotkał go szef naszego biura, ukłonił się i zaczšł
  rozmowę. Niegrzecznie było porzucić szefa biura, który miał ochotę pogadać; rozmawiał
  więc z nim pan Michał cokolwiek roztargniony, a tymczasem granatowy surdut i czarny szlafroczek
  zginęły w tłumie. Gdy był znowu sam, pobiegł, oglšdał się, szukał, ale już ich znaleć
  nie mógł. Na drugi dzień oczywicie pan Michał chodził samotny po tej ulicy tam i nazad, a
  gdy się zbliżał do swojej ławeczki, wzdychał i przypominał sobie czarny szlafroczek i blade
  lice. Ale tš razš wzdychał i chodził na próżno, bo zmrok padł, zaczęło się robić ciemno i nikt
  nie przyszedł. Smutniejszy niż zwykle wrócił do domu i nazajutrz w biurze do nikogo słowa
  nie przemówił. Tak przeszło dni kilka; każdego wieczora pan Michał przechadzał się po
  ogrodzie i każdego wieczora coraz smutniejszy powracał do domu. Nareszcie przyszła nie-
  dziela. Od samego rana pucił się pan Michał po kociołach, spodziewajšc s...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin