15460.txt

(557 KB) Pobierz
Susan Elizabeth Phillips 

Arena

dla pań 
Barbara Boswell
Czerwony aksamit
Vera Cowie
Klejnot bez skazy
Królowa Śniegu
Lato w Hiszpanii
Marionetki
Wspomnienia
Janet Dalley
Napiętnowana Złudzenia
Diana Gabaldon
Obca
OUvia Goldsmith
Młode żony
Cathy Kelly
Druga szansa Kobieta i kobieta
Elizabeth Lowell
Bez kłamstw
Krajobrazy miłości
Na koniec świata
Pustynny deszcz
Sen zaklęty
w krysztale
Debbie Macomber
Jedna noc
Pewnego dnia, wkrótce
Żona z ogłoszenia
Michelle Martin
Granice ryzyka
WSZYSTKO DLA PAŃ
Najnowsze bestsellery
Miłość i fortuna Skradzione chwile
Fern Michaels
Królowa Vegas Przekleństwo Vegas
ŻarVegas Pod niebem Vegas
Gwiazdy Vegas
Dziedzictwo Vegas
Odnaleziona
Pełnia życia
Judith Michaeł
Jej uśmiech
Stevie Morgan
Szafirowy blues Doris Mortman
Wybrańcy losu
Susan Elizabeth Philli
Arena Nie będę damą Podróż do nieba
Cristina Pisco
Papierowy księżyc
Nora Roberts
Koniec rzeki
Księżyc nad Karoliną
Rafa
Danielle Steel
Lustrzane odbicie
Katherine Stone
Złodziej serc
PHILLIPS
ARENA
Przekład
Ewa Spirydowicz
w przygotowaniu
Diana Gabaldon
Uwięziona w bursztynie
AMBER
Oto moje specjalne anioły; kobiety, które towarzyszyły mojej pracy na różnych 
jej etapach. Są wśród nich pisarki i 
redaktorki. Rady i pomoc, których mi udzieliły, miały dla mnie wielkie znaczenie. 
W kolejności, w jakiej wkroczyły w moje 
życie:
Claire Kiehl Lęfkovitz Rosanne Kohake Maggie Lichota Linda Barlow Claire Zioń 
Jayne Ann Krentz Metyl Sawyer Carrie Feron
Wam wszystkim dedykuję tę książkę.
A także tym aniołom, które dopiero się pojawią... witajcie!
R.ozdział pierwszy
D aisy Deveraux zapomniała, jak ma na imię jej przyszły mąż. 
-Ja, Theodosia, biorę sobie ciebie...
Zagryzła dolną wargą. Ojciec przedstawił ich sobie kilka dni temu, tamtego 
strasznego dnia, gdy we trójkę załatwiali 
niezbędne do zawarcia ślubu formalności; wtedy usłyszała, jak się nazywa 
przyszły mąż, który zresztą zniknął najszybciej 
jak to było możliwe. Zobaczyła go znowu dopiero kilka minut temu, gdy schodziła 
ze schodów w apartamencie ojca w 
okolicy Central Parku. Zaraz rozpocznie się okropna ceremonia zaślubin.
Ojciec stał tuż za nią. Daisy wydawało się, że fizycznie odczuwa jego 
dezaprobatę, ale też nie byłoby to nic nowego. 
Zawiodła go, zanim jeszcze przyszła na świat, i bez względu na to, jak bardzo 
się starała, nigdy nie zdołała go 
zadowolić.
Kątem oka łypnęła na męża, którego kupiły jej pieniądze ojca. Ogier. Groźny, 
niebezpieczny ogier. Wysoki, szczupły, 
same mięśnie, ani śladu tłuszczu. Dziwne bursztynowe oczy. Matka zwariowałaby na 
jego punkcie.
Lani Deveraux zginęła rok temu w pożarze jachtu, w ramionach 
dwudziestoczteroletniego muzyka rockowego. Daisy 
dopiero niedawno nauczyła się myśleć o matce bez żalu i smutku. Uśmiechnęła się 
teraz pod nosem -stojący obok niej 
mężczyzna byłby dla Lani za stary. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, a 
dla jej matki górna granica męskiego wieku 
to dwadzieścia dziewięć.
Miał włosy tak ciemne, że wydawały się czarne, i regularne rysy; gdyby nie silny 
podbródek i ponura mina, byłby 
wręcz nieprzyzwoicie przystojny. Mężczyźni o takiej brutalnej, prymitywnej 
urodzie podobali się Lani; Daisy wolała 
starszych, bardziej konserwatywnych. Nie po raz pierwszy tego dnia żałowała, że 
ojciec nie wybrał kogoś mniej 
onieśmielającego.
Starała się opanować zdenerwowanie tłumacząc sobie, że nie będzie przebywała w 
jego towarzystwie dłużej niż to 
absolutnie niezbędne, czyli kilka godzin. Kiedy tylko zdradzi mu swój plan, 
będzie po wszystkim. Niestety, jej plan zakładał 
także złamanie świętych ślubów małżeńskich i obietnic, które lada chwila złoży. 
Daisy nie łamała danego słowa, a co 
dopiero przysięgi małżeńskiej, i podejrzewała, że to wyrzuty sumienia są 
odpowiedzialne za tę chwilową amnezję.
Zaczęła jeszcze raz z nadzieją, że jego imię przebije się przez barierę pamięci.
-	Ja, Theodosia, biorę sobie ciebie... -1 znowu urwała.
Pan młody nawet na nią nie spojrzał, o pomocy nie ma co wspominać. Patrzył 
prosto przed siebie. Na widok ust 
zaciśniętych w wąską linię przeszył ją dreszcz. Przed chwilą wypowiadał słowa 
przysięgi, więc musiało paść jego imię, ale 
obojętny głos spotęgował tylko jej zdenerwowanie i nic do niej nie dotarło.
-	Alexander - syknął jej ojciec za plecami. Sądząc po głosie, ze złości 
zaciskał zęby. Jak na jednego z najzdolniejszych amerykańskich dyploma 
tów, miał zadziwiająco mało cierpliwości.. .przynajmniej jeśli chodziło o nią.
Wbiła paznokcie w dłoń i powiedziała sobie, że nie ma innego wyjścia.
-	Ja, Theodosia... - Gwałtownie zaczerpnęła tchu. - Biorę sobie ciebie, 
Alexandra... - Jeszcze jeden głęboki wdech. - Za węża.
Dopiero głośny jęk Amelii, macochy, uświadomił jej, co powiedziała.
Ogier odwrócił się w jej stronę. Pytająco uniósł jedną brew, jakby nie był 
pewien, czy aby dobrze usłyszał. „Biorę sobie 
ciebie za węża". Odezwało się jej poczucie humoru, poczuła, że kąciki jej ust 
unoszą się leciutko.
Ściągnął brwi w poziomą kreskę nad ponurym spojrzeniem głęboko osadzonych oczu. 
Najwyraźniej nie dzieli jej 
skłonności do wybuchów śmiechu w najmniej odpowiednich momentach.
Powstrzymała narastającą histerię i brnęła dalej nie poprawiając się. 
Przynajmniej ta część przysięgi jest 
prawdziwa, jest dla niej paskudnym, obrzydliwym wężem. W tej chwili ustąpiła 
blokada pamięci i przypomniała sobie 
jego nazwisko. Markov. Alexander Markov. Jeszcze jeden Rosjanin ojca.
Jako były ambasador Stanów Zjednoczonych w Związku Radzieckim, jej ojciec, Max 
Petroff, utrzymywał bliskie 
stosunki z koloniami rosyjskich emigrantów w Stanach i za granicą. Nawet pokój, 
w którym się teraz znajdowali, 
odzwierciedlał jego uczucia do kraju przodków. O związkach z Rosją przypominały 
błękitne ściany, żółty kaflowy piec i 
wielobarwne kilimy. Na lewo od Daisy, w kredensie z orzecha pyszniły się 
kobaltowe rosyjskie wazy, kryształy i porcelany 
z carskiej fabryki w St. Petersburgu. Umeblowanie stanowiła zadziwiająca 
mieszanka ort deco i osiemnastowiecznych 
antyków. Najdziwniejsze, że w efekcie powstała spójna całość.
Silna ręka pana młodego nakryła jej drobną dłoń. Zdała sobie sprawę z jego siły, 
gdy wsuwał jej na palec zwykłą 
złotą obrączkę.
-	Biorę sobie ciebie za żonę - oznajmił głosem surowym i nie znoszą 
cym sprzeciwu.
Spojrzała na prosty pierścionek. Odkąd pamiętała, snuła, jak to określała Lani, 
„drobnomieszczańskie marzenia o 
ślubie i miłości", za to nigdy nie wyobrażała sobie czegoś takiego.
-	...na mocy prawa przyznanego mi przez stan Nowy Jork, ogłaszam 
was mężem i żoną.
Znieruchomiała, czekając, aż sędzia Rhinsetler wypowie tradycyjną formułkę o 
całowaniu panny młodej. Gdy tego nie 
zrobił, wyczuła w tym rękę ojca. Przynajmniej oszczędził jej upokorzenia; nie 
pocałują jej te twarde, srogie usta. To cały 
ojciec; pamiętał o szczególe, który nikomu innemu nawet nie przeszedł przez myśl. 
Nie przyznałaby się do tego za skarby 
świata, ale żałowała, że nie jest choćby odrobinę do niego podobna. Nie panowała 
nawet nad ważnymi sprawami w swoim 
życiu, a co dopiero mówić o szczegółach.
Użalanie się nad sobą nie leżało w jej naturze, więc odsunęła od siebie ponure 
myśli, gdy ojciec podszedł by ją 
pocałować. Uświadomiła sobie, że czeka na ciepłe słowo, ale nie zdziwiła się 
wcale, gdy niczego nie usłyszała. Dotknął 
jej policzka chłodnymi ustami i odszedł. Udało jej się nie okazać rozczarowania.
Razem z jej tajemniczym mężem i sędzią Rhinsetlerem stanął przy oknie 
wychodzącym na Central Park. W ceremonii, 
oprócz nich, uczestniczyli jeszcze szofer, który dyskretnie oddalił się do 
swoich obowiązków, i Amelia o platynowych 
włosach i południowym akcencie - żona ojca.
-	Wszystkiego najlepszego, moja droga. Piękna z was para. Czy nie wy 
glądają razem wspaniale, Max? - Nie czekając na odpowiedź, objęła Daisy, 
otaczając ją obłokiem piżmowych perfum.
Amelia zachowywała się, jakby darzyła nieślubną córkę męża szczerym uczuciem. 
Daisy co prawda wiedziała 
doskonale, co macocha o niej myśli, jednak doceniała jej wysiłki. Chyba niełatwo 
spojrzeć w twarz skutkowi niewierności 
własnego męża, nawet jeśli ta niewierność miała miejsce dwadzieścia sześć lat 
temu, i to przed ślubem.
-	Doprawdy, moja droga, nie rozumiem, czemu uparłaś się, żeby włożyć akurat 
tę sukienkę. Jest odpowiednia do 
dyskoteki, ale nie na ślub. -Amelia obrzuciła krytycznym spojrzeniem drogą, 
metalicznie połyskującą kreację Daisy. Była 
bez rękawów i kończyła się dobre dwadzieścia centymetrów nad kolanami.
-	Jest prawie biała.
-	Złota nie znaczy biała, moja droga. I jest zdecydowanie za krótka.
-	Za to żakiet wygląda konserwatywnie - zauważyła Daisy, poprawiając poły 
marynarki ze złotej satyny, która 
sięgała jej do połowy uda.
-	To nie wystarczy. Dlaczego nie postąpiłaś zgodnie z tradycją i nie wło 
żyłaś białej sukni? Albo przynajmniej czegoś mniej krzykliwego?
Dlatego że to nie jest prawdziwy ślub, odparła Daisy w myślach; im mniej 
przestrzegała tradycji, tym mocniej 
uświadamiała sobie, że szarga świętości. Wyjęła nawet z włosów kwiat gardenii, 
który wpięła jej macocha, ale Amelia 
wsunęła go ponownie w ostatniej chwili.
Wiedziała, że Amelii nie przypadły do gustu jej złote buty - wyglądały jak 
sandały rzymskiego gladiatora na 
ośmiocentymetrowym obcasie. Były diablo niewygodne, ale przynajmniej ani 
odrobinę nie przypominały klasycznych 
białych pantofelków panny młodej.
-	Twój mąż nie jest zbyt zadowolony - syknęła Amelia. - Nie żeby mnie 
to dziwiło. Postaraj się nie palnąć żadnego głupstwa przynajmniej przez pierw 
szą godzinę, dobrze? Powinnaś naprawdę nauczyć się najpierw myśleć, a do 
piero potem mówić.
Daisy z trudem wstrzymała westchnienie...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin